środa, 30 lipca 2008

Czerwoni bracia

„Księga Indian” – Ewa Lips


Antropologia, historia, socjologia, archeologia, etnografia… Ewa Lips, niemiecka amerykanistka, stara się opowiedzieć prawdę o Indianach. Rzetelną, udokumentowaną, zaobserwowaną, opisaną – niestety, nie będzie tu nic o Unkasie, Winnetou i jego Wielkim Białym Bracie, ani podobnych bajeczek, które tak fantastyczne wrażenie wywierały na kilkuletnich czytelnikach.

Indianie Ameryki Północnej to zaledwie około 1% wszystkich Indian. Kiedy próbowano zliczyć języki, którymi Indianie się posługują, po dojściu do 94 grup językowych i 440 języków, zaprzestano tej pracy. Indianie nie od zawsze mieszkali w Ameryce i nie od zawsze jeździli konno… No i przede wszystkim – Indianie nie są czerwonoskórzy.

Ewa Lips rozwiewa mity, odkłamuje przekonania wyrosłe na bazie powieści przygodowych, rozprawia się z legendami. Trochę szkoda, ale przecież wreszcie kiedyś trzeba dorosnąć i bajki z dzieciństwa zastąpić realną wiedzą.



wtorek, 22 lipca 2008

Wiolinem i basem

„Wiolinem i basem” – Lucjan Kydryński


Lucjan Kydryński, mąż Haliny Kunickiej, teść Anny Marii Jopek, całymi latami prowadził festiwale w Opolu i Sopocie oraz koncerty telewizyjne. Był autorem kilku książek o muzyce i muzykach, w krakowskiej rozgłośni Polskiego Radia (PR1) prowadził audycję pod tytułem „Wiolinem i basem” oraz „Magazyn muzyczny”. Oparta na nich książka „Wiolinem i basem” to zbiór anegdot, ciekawostek, mniej znanych fragmentów biografii, skandali, plotek o muzykach, śpiewakach, wirtuozach, dyrygentach, kompozytorach i w ogóle wielkich ludziach muzyki, zarówno klasycznej, jazzu jak i rozrywkowej.

Czyta się lekko, łatwo i przyjemnie.



wtorek, 15 lipca 2008

Ci paskudni Niemcy

„Najeźdźcy” – Jan Dobraczyński


„Najeźdźców” pisał Dobraczyński od sierpnia 1940 do czerwca 1946 roku i, jak łatwo się domyślić, jest to książka o II Wojnie Światowej, a dokładnie o kilku młodych Niemcach biorących w niej udział. Wydaje się, że autor chciał pokazać w postaciach swoich bohaterów różnorodność postaw Niemców, niemieckich żołnierzy, wobec wojny i jej okrucieństwa: fanatyk narodowego socjalizmu, Hugo Kostrzewa, zrównoważony, choć nieco uległy Herbert Köstring, marzyciel i poeta Walter von Reck, to główne postacie dramatu.

Młodzi ludzie walczą (niektórzy giną) na wszystkich frontach tej wojny, a wraz ze zmianami na mapach działań wojennych, zmieniają się też ich przekonania na temat wyższości niemieckiej rasy, moralnego prawa Niemców do mordowania przeciwników i eksterminowania innych narodów.

Jest też wątek romantyczny – z góry skazane na niepowodzenie uczucie Herberta do Oleńki – który sześćdziesiąt lat po napisaniu powieści może się wydawać nieco naiwny i wyidealizowany, ale nie przesadnie.



sobota, 12 lipca 2008

012 Rozrywki towarzyskie

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 012.


Gdy byłem dzieckiem (lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku) nie bawiłem się już obręczą koła od roweru, którą z upodobaniem popychały pogrzebaczem dzieci kilkanaście lat wcześniej. Jednak faktycznie wiele gier i zabaw w tym okresie odbywało się z wykorzystaniem artykułów i przedmiotów znalezionych na podwórku lub śmietniku, albo służących faktycznie do czegoś zupełnie innego.
Zacznę jednak może od dwóch rozrywek zdecydowanie mniej godnych polecenia, aby w ten sposób to, co złe, z czego absolutnie nie jestem dumny, mieć prędzej za sobą.


Wielkie wojny dzielnicowe
Skomplikowana i koniecznie stale aktualizowana wiedza o wzajemnych układach, sojuszach czy antagonizmach poszczególnych dzielnic miasta była wtedy dla chłopaka niezbędna. Wycieczki w okolice, z mieszkańcami których właśnie byliśmy w stanie wojny, groziły obiciem pyska, albo i czymś gorszym.

Wojny zwykle rodziły się w miejscach użytkowanych wspólnie, jak dyskoteki, lodowisko, basen. Ktoś komuś celowo lub niechcący nadepnął na odcisk, więc - jak prawdziwi dżentelmeni - szli załatwić tą honorową sprawę "solo za winkiel" (biją się jeden na jednego, za rogiem ulicy czy budynku).
Jeśli bili się ludzie z jednej dzielnicy - wszystko było w porządku. Jednak jeżeli zatarg zdarzył się mieszkańcom różnych dzielnic - sprawa robiła się bardzo delikatna. Ingerencja kogoś z zewnątrz lub choćby cień podejrzenia o nieczystą walkę rodził żale, urazy i pretensje, a te z kolei przeradzały się w wojny całych dzielnic.

W jednej tylko sytuacji wszystkie dzielnice miasta łączyły się w sojuszu instynktownie, natychmiast i bez dodatkowych uzgodnień: kiedy wojna wybuchała z mieszkańcami dowolnej z podopolskich wsi.

W mieście osiedlili się repatrianci ze wschodu lub z Polski centralnej. Wsie należały do autochtonów, ludzi którzy przed wojną mieli obywatelstwo Rzeszy Niemieckiej. Posługiwali się żargonem złożonym z języka polskiego, niemieckiego oraz gwary śląskiej. Mówili o sobie, że nie są Niemcami, nie są Polakami - są Ślązakami. Miasto i wieś to były dwa odrębne, nieufne i niechętne sobie światy. Do wojny z "Hanysami" (od niemieckiego imienia Hans) nie trzeba było żadnego specjalnego czy honorowego powodu.


Mleko rozlane sąsiadowi
W pobliskim sklepie zamawiało się mleko raz na miesiąc. Konfekcjonowano je w litrowych, szklanych butelkach. Każdego dnia około godziny piątej rano mleczarz zabierał spod drzwi mieszkania (domofony nie były wówczas znane) pustą butelkę, którą mu tam wieczorem wystawiono, i na jej miejsce ustawiał pełną, z mlekiem. Butelki zamykane były kapslem z cieniutkiej blaszki, nieco grubszej od tej, którą można znaleźć w czekoladkach. Bywała ona koloru złotego, co oznaczało mleko tłuste, lub srebrnego - mleko chude.

Niecna zabawa polecała na tym, że z butelki zdejmowało się kapsel (sreberko, złotko), butelkę opierało o drzwi pod ostrym kątem i... dzwoniło do nielubianego sąsiada. Kiedy ten drzwi otworzył butelka się przewracała, czasem jeszcze stłukła, a mleko wylewało na podłogę przedpokoju. Oczywiście wskazane było, aby w tym czasie być już bardzo daleko.


Gra w "Hajli-hajlo"
W filmie "Zakazane piosenki" maszerujący niemieccy żołnierze śpiewali piosenkę, której refren słyszany był jako hajli-hajlo-hajla (w rzeczywistości "Heidi, heido, ha ha", a piosenka ta nosiła tytuł "Ein Heller und ein Batzen" czyli "Halerz i Grosz"). Taki był niewątpliwie źródłosłów nazwy tej podwórzowej gry czy zabawy, ale bliższego związku lub sensu tego połączenia nie udało mi się odkryć.

Kilka osób siedzi na ławce, murku albo trzepaku, przed nimi stoi prowadzący z piłką w ręce. Prowadzący zadaje pytanie, rzuca piłkę pionowo w górę i ucieka. Gracz, któremu się wydaje, że zna odpowiedź łapie piłkę i woła "hajli-hajlo!". Na ten sygnał uciekający powinien się zatrzymać. Wówczas rozpoczynał się skomplikowany system sprawdzania poprawności odpowiedzi, liczenia kroków dzielących uciekiniera od grupy, odrzucania piłki, itd. Reguły i zasady różniły się nieco w zależności od dzielnicy.

Powyżej wspomniałem trzepak. Urządzenie to ulokowane najczęściej pomiędzy śmietnikiem a garażami, mimo sprzeciwów lokatorów oraz oczywiście dozorcy (zwanego później gospodarzem domu), zwykle stanowiło podwórkowe centrum rozrywki. Teoretycznie trzepak służyć miał do trzepania dywanów, którą to czynność wykonywano wiklinową trzepaczką. Zwykle jednak na trzepaku siedziała, wisiała, lub dokonywała najrozmaitszych akrobatycznych ewolucji grupa młodzieży w rozmaitym wieku i płci obojga.
O ile młodsze dzieci zbierały się w piaskownicy, starsze nieco, manifestując swoją wyższość nad dzieciuchami jednocyfrowymi, za punkt zborny obierały sobie właśnie trzepak.


"Państwa" i "Pikuty"
Do wszelakich gier podwórkowych z wykorzystaniem noża należało mieć albo scyzoryk, albo harcerski nóż fiński (finka). Noże stołowe podprowadzone matkom z kuchni były nie do przyjęcia. Gra w noża, później zwana grą w "Pikuty", wymagała akrobatycznych wręcz zdolności. W postawie stojącej, klęczącej (lub siedzącej) i leżącej należało wbijać nóż w ziemię z najbardziej zwariowanych pozycji. np. opierając jego czubek o brzuch, kolano, łokieć, brodę, nos, głowę, itd.

Inną grą "nożową" były "Państwa". Na ziemi rysowano okrąg, który następnie dzielono na tyle części, ilu było uczestników gry. Gracze stojąc na swoim terytorium, kolejno rzucali nożem celując w "państwo" jednego z przeciwników. Jeśli nóż wbił się w ziemię, można było w tym miejscu odkroić kawałak terytorium wroga i przyłączyć do własnego. Jeśli w "państwie" nie dało się już postawić stopy, wypadało się z gry.


"Kamionka", czyli raj
W Opolu jest kilka opuszczonych lub czynnych jeszcze wyrobisk kamienia wapiennego - podstawowego surowca dla cementowni. Te właśnie ogromne dziury w ziemi, będące faktycznie kopalniami odkrywkowymi, to "kamionki". Kiedy w którejś z nich przerywano roboty i wyłączano pompy, powoli zaczynała wypełniać się wodą. Oczywiście trwało to latami.
Zanim jednak "kamionka" całkowicie wypełniła się wodą i zmieniła w kąpielisko, służyła dzieciom z pobliskich dzielnic jako najwspanialszy plac zabaw, jaki można sobie było wymarzyć. Księżycowy krajobraz, resztki jakichś bunkrów, jamy w ziemi tak podobne do tajemniczych jaskiń, jeziorka, dziko wyrosłe laski i zagajniki...
A wszystko to często w centrum miasta, pod ręką.

W zależności od potrzeby i inwencji "kamionka" mogła się przeradzać w indiański step, tropikalną dżunglę, teren działania załogi "Rudego" oraz sto innych miejsc. Po wertepach "kamionki" biegałem udając Zorro, Winnetou lub Robin Hooda. Najlepszy nawet Ogródek Jordanowski (plac zabaw dla dzieci z huśtawkami, karuzelami, zjeżdżalniami i innymi tego typu atrakcjami) nie umywał się do najgorszej "kamionki".

Oczywiście wstęp do "kamionki" był surowo wzbroniony i to zarówno przez władze cementowni, jak i rodziców. Dostępu do niej strzegło solidne (teoretycznie) ogrodzenie. Nikt z nas się tym nie przejmował.

Obecnie mieszkam w śródmieściu Opola; do najbliższej "kamionki" mam około 70-80 metrów. Chadzałem tam bardzo często z synem i psem. Obu sprawiało to niesamowitą uciechę.


Gry z monetami
Tych było kilka różnych odmian. Wiele z nich przypominało w swoich podstawowych założeniach grę w "Pchełki". Nie wiem tylko, co było pierwsze i kto od kogo ściągał. W każdym razie chodziło o to, żeby swoją monetą przykryć, choćby częściowo, monetę przeciwnika, która w takim przypadku zmieniała właściciela.

Na podwórku monetami rzucano pionowo w dół, albo też rzuty wykonywano na większą odległość. W szkolnej wersji gry, na parapecie, poruszano monetami poprzez dmuchnięcia. Każda z tych odmian miała swoją własną nazwę: kupki, dekiel, moniaki, pyka...


"Cymbergaj" - gra grzebieniowa
Niezbędne rekwizyty: grzebień, kilka drobnych monet i stół lub szkolna ławka. Gra przypominała mecz piłkarski, gdzie ławka stawała się boiskiem, zawodnikami monety 20 groszowe, a piłką 10 groszy. Zawodnikami poruszano uderzeniami grzebienia tak, aby oni z kolei popychali "piłkę" w kierunku bramki - często wyrżniętej scyzorykiem na ławce lub pulpicie szkolnym.

A jeśli już mowa o grzebieniu, to przypominam sobie inną zabawę z jego wykorzystaniem. Niestety nie pamiętam, czy miała jakąś nazwę. Zabawa polegała na wybijaniu zębów z grzebienia przeciwnika grzbietem własnego grzebienia. Jeden z zawodników trzymał mocno w dłoni swój grzebień zwrócony ząbkami w górę, przeciwnik natomiast walił z całej siły w te ząbki swoim czesadłem. Wygrywał ten, kto pierwszy powyłamywał przeciwnikowi wszystkie ząbki. Gra toczyła się, można powiedzieć, do ostatniego zęba.


Gra w "Zośkę"
"Zośka" to kawałek ołowiu z lotkami z włóczki. Ołów pozyskiwaliśmy z wykopanych na strzelnicy pocisków. Włóczkę podkradało się matce z koszyka. W indywidualnej wersji gry "Zośkę" podbijało się nogą lub/i głową - im dłużej tym lepiej. Ale można też było grać w "Zośkę" w kole lub parami.
Pamiętam próby rozgrywania meczy drużynowych z wykorzystaniem siatki lub poprzeczki, nad którą musiała przelatywać "Zośka".


"Kapsle", czyli Wyścig
Kiedy polscy kolarze zdobywali laury w Wyścigu Pokoju, my na podwórkach, rozgrywaliśmy równie ważne wyścigi. Torem wyścigu mógł być murek piaskownicy, tor można było wyrysować kredą lub kawałkiem cegły na asfalcie, wreszcie kawałkiem deszczułki można go było wyprofilować w piasku lub miękkiej ziemi - te potrafiły mieć dodatkowe utrudnienia i szykany: jeziora (kałuża), mosty (kawałek deski nad wygrzebaną w ziemi dziurą), itp. Kolarzami były kapsle od butelek. Bardzo często specjalnie do tego celu obciążane ołowiem czy plasteliną, lub inaczej preparowane i specjalnie ozdabiane. Kapslem, przepraszam - kolarzem, poruszało się pstryknięciami palców.



"Ciupy" - gra kamykami
W "Kamyczki", czasem nazywane grą w "Ciupy", grało się wykorzystując najprostsze i dla wszystkich dostępne rekwizyty: własne ręce i kilka niewielkich kamyków. Na początek na wierzchu dłoni układano jeden kamień. Należało go podrzucić i tą samą ręką złapać. Potem przychodziła kolej na dwa kamienie, trzy, cztery. Rekordziści potrafili jednym ruchem podrzucić i następnie złapać kilkanaście kamyków.


"Dupak" alias "Salonowiec"
O tym, że gra ta istnieje w szerokim świecie pod nazwą "Salonowca" dowiedziałem się dopiero będąc dorosłym człowiekiem. Ale to inna sprawa. "Dupak" to pełna uroku gra towarzyska dla kilku, kilkunastu osób. Uprawiano ją zarówno na podwórkach jak i w pomieszczeniach. Zasady były proste: jeden z uczestników ("Dupak") z zasłoniętą twarzą wypinał tyłek. W ową część ciała walił otwartą ręką ktoś z pozostałych. Zadaniem "Dupaka" było odgadnąć, kto go zdzielił. Jeśli mu się to udało - zamieniali się miejscami. Jeśli nie... pozostawał "Dupakiem" i znów musiał wypiąć zad na kolejne uderzenie.


Popularne gry "lekcyjne"
Gry i zabawy towarzyskie uprawiane też były podczas szkolnych lekcji. W klasie ignorując, jeśli się tylko dało, działalność nauczyciela, graliśmy w "Kółko i Krzyżyk" ("na trzy" lub "na pięć"), "Statki", zwane także "Okrętami", "Szubienicę" czy "Ziemniaka". Wydaje mi się jednak, że tych gier jeszcze opisywać nie trzeba, jeszcze są pamiętane.

Wymienione wyżej gry i zabawy były raczej (choć nie zawsze) rozrywką chłopców. Panie przepraszam w tym miejscu, ale rozszyfrować, zrozumieć i zapamiętać zasady i arkana gry w "Klasy", "Chłopka", "Sekrety" czy "Komórki do Wynajęcia", nie udało mi się do dnia dzisiejszego.
Ale z drugiej strony w baseball też nie...


Prywatka (ubaw, balanga)
To już ostatnia w tym zestawie. Właściwie z pogranicza tematu "Moje złego początki" - jednak, jako że grywałem w nią mając poniżej 18 lat, niech będzie tutaj.

Nazwanie wówczas prywatki zabawą taneczną narażało na ostracyzm, wykluczenie z grupy i pogardę w szkolno-podwórkowym środowisku - czyli na całym świecie. Tym niemniej prywatka to faktycznie tańce zorganizowane w prywatnym mieszkaniu - najlepiej pod nieobecność rodziców. Tajemnicą dobrej prywatki były w zasadzie dwa elementy: niewyczerpany zapas napojów i odpowiednio dobrane utwory. Utwory albo ewentualnie nagrania, ale absolutnie i pod żadnym pozorem nie piosenki, bo... ostracyzm, wykluczenie i pogarda.

Mniej istotne elementy to np. jakość i ilość pokarmów stałych oraz ilość alkoholu. To ostatnie wymaga, jak sądzę, wyjaśnienia. Na prywatki zaczynało się chodzić w wieku 12-14 lat. Wtedy często odbywały się te spotkania zupełnie bez alkoholu. Jednak im bliżej "osiemnastki" tym na prywatce więcej "procentów". Tym niemniej w tamtych czasach "dużo" oznaczało butelkę wina na dwie-trzy osoby, więc do dancingowych standardów dorosłych (minimum pół litra na łeb - oczywiście wódki) i tak miało się to nijak.

Na prywatki zapraszano dziewczyny. Dziewczyny, absolutnie nie dziewczęta, bo ostracyzm, wykluczenie, itd. Szyk i powód do dumy jeśli przychodziło się z własną dziewczyną, czyli z tą, z którą się aktualnie "chodziło". Jeśli "własna" dziewczyna była dopiero w sferze marzeń i planów, prywatka zapewniała sposobność do poznania i poderwania odpowiedniej osoby. Czasem na prywatkę specjalnie zapraszano dwoje "singli" celem skojarzenia ich.

Reszta to przyciemnione światło, głośna muzyka i miarowe kołysanie się w parach (o prawdziwym tańcu z braku miejsca faktycznie nie było mowy) do utworów Parpli, Zeppelinów czy Krimzonów, puszczanych na pożyczonym od bogatszego kolegi magnetofonie.
Za "moich czasów" serwować gościom na prywatce muzyki z radia już zupełnie nie wypadało (bo ostracyzm, wykluczenie...), aczkolwiek było to podobno całkiem normalne w zamierzchłych, prehistorycznych czasach, czyli ok. 5 lat wcześniej.



Tajemnice Leonarda

„Tajemna wieczerza” – Javier Sierra


Początek książki do złudzenia przypomina mi „Egipcjanina Sinuhe” – w prastarym wykutym w skale grobowcu, gdzieś w południowym Egipcie, dożywa swoich dni stary mnich, inkwizytor i detektyw. Karmiony raz na dobę przez wiernego Abdula, cały swój czas poświęca na opisanie tajemniczych wydarzeń, których był świadkiem i uczestnikiem. Pisze wytrwale i uparcie pomimo wątpliwości, czy ktokolwiek i kiedykolwiek przeczyta jego relację.

Właściwa akcja tej opowieści dzieje się zimą roku 1497 w Mediolanie, w czasie gdy jej narrator, Augustyn Lyrie, był jeszcze oficjalnie asystentem generała zakonu Świętego Dominika, a mniej oficjalnie tajnym agentem Betanii, tajemniczej organizacji wywiadowczej ukrytej pod płaszczem Sekretariatu Szyfrów Państwa Papieskiego.

Były to czasy, kiedy Mediolanem rządził książę Lodovico il Moro, a Państwem Papieskim Aleksander VI, który kupił tiarę podczas ostatniego konklawe i który ponadto uważał się za wcielenie Ozyrysa. Czasy, w których Leonardo da Vinci kończył malować dzieło zwane „Ostatnią Wieczerzą”, albo „Cenacolo”, w refektarzu kościoła Santa Maria delle Grazie w Mediolanie, kiedy bez świętych sakramentów zmarła przedwcześnie Beatrice d’Este, kiedy… W każdym razie ze wszech miar dziwne i ciekawe były to czasy.

Do Watykanu napływają niepokojące wieści z ostrzeżeniami, że Księstwo Mediolańskie obrało delikatnie mówiąc, niewłaściwy kurs i zmierza w kierunku herezji, dzieją się tam różne dziwne i niezrozumiałe wydarzenia, giną ludzie. Betania otrzymuje dodatkowo listy od tajemniczego Wróżbity, najwyraźniej anonimowego świadka wypadków mediolańskich, który zwraca uwagę na odchylenia doktrynalne domu Sforzów, a także nieczyste intencje mistrza Leonarda.

W takich oto warunkach i okolicznościach do Mediolanu rusza z misją specjalną człowiek do zadań wyjątkowych, specjalista od szyfrów, zagadek i herezji, ojciec Augustyn Lyrie, by zmierzyć się tam z tajemnicą, która ewidentnie go przerosła, a której rozwiązanie zmieniło całe jego dalsze życie.


Istnieją dwa główne typy przygodowych i sensacyjnych powieści historycznych. W pierwszych fabuła osadzona jest na tle autentycznych wydarzeń i, co najważniejsze, nie ma wątpliwości, gdzie kończy się tło, a zaczyna pasjonująca fikcja literacka. Takim dziełem jest na przykład „Imię róży Umberto Ecco.
Typ drugi charakteryzuje dokładne przemieszanie faktów historycznych i wymyślonych przez autora zdarzeń. Jeśli nawet takie powieści czyta się z równym zainteresowaniem, w co nie bardzo wierzę, stanowią one dla czytelnika – jeśli nie jest historykiem, specjalistą od danego okresu – dość duże zagrożenie. Z oczywistych względów.

„Tajemną Wieczerzę” Sierry zaliczyłbym do typu drugiego. Warsztat pisarski co najmniej trzy oczka niżej od „Imienia róży”. Można ją przeczytać, ale… nie trzeba.



poniedziałek, 7 lipca 2008

Obsesja Kellermana

„Obsesja” – Jonathan Kellerman


Przybrana matka dziewiętnastoletniej Tanyi wyjawia na łożu śmierci, że zabiła człowieka, jednak nie zdradza żadnych szczegółów. Samotna dziewczyna, nie wiedząc co począć z tą informacją, zwraca się o pomoc do Aleksa Delaware, doktora psychologii, który w dzieciństwie pomógł jej się wyzwolić z nerwicy natręctw. Tania wie, że psycholog przyjaźni się z policjantem Milo Sturgisem, homoseksualistą pozostającym w związku z doktorem Rickiem Silvermanem, dla którego w ostatnich latach pracowała jej przybrana matka.

Sturgis zgadza się nieoficjalnie, w czasie urlopu, przyjrzeć sprawie, ale kiedy pojawia się pierwszy trup, zaczyna się normalne śledztwo. Nieco później okazuje się, że większość bohaterów, tych złych, jest ze sobą spokrewnionych i spowinowaconych, co znakomicie komplikuje sprawę, ale ostatecznie psycholog i policjant rozwiązują zagadkę i problem Tanyi.



środa, 2 lipca 2008

O Mistrzu i Małgosi

„Mistrz i Małgorzata” – Michaił Bułchakow


Moskwa (głównie i przede wszystkim) lat trzydziestych XX wieku. Na skwerze przy Patriarszych Prudach do rozmowy dwóch literatów przyłącza się diabeł. Przepowiada rychłą śmierć sekretarza Mossolitu, opowiada o Piłacie i Jezusie…

Szatan (występujący zwykle jako Woland), a jeszcze bardziej jego świta (Behemot), inicjują najrozmaitsze dziwne i niesamowite wydarzenia, wikłają ludzi w poważne problemy, ale ostatecznie okazuje się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują i nawet staje się – w pewnym sensie – nadzieją i wybawieniem dla bezimiennego Mistrza (prawdopodobnie alter ego Bułchakowa) i jego wielkiej miłości – Małgorzaty.

Powieść o ludzkich słabościach oraz o Rosji Radzieckiej, mogła wzbudzać szalony entuzjazm 30-40 lat temu, w czasach „zimnej wojny”, „komuny”, cenzury, „żelaznej kurtyny” itd. Dziś jej wyjątkowo zawoalowane aluzje do systemu totalitarnego są coraz mniej zrozumiałe, a bez ich zrozumienia cała reszta może wywierać bardzo mieszane uczucia i krańcowo różne oceny.

Jedna z niewielu, na szczęście, pozycji, których nie można ocenić źle, bez narażenia się natychmiast na zarzut niezrozumienia wspaniałego, genialnego dzieła, wynikający z braku oczytania, smaku literackiego, gustu i czego tam jeszcze. Prawdopodobnie bezpieczniej jest przyznać, że podobają nam się malowidła typu „jeleń na rykowisku” niż, że nudziła nas książka „Mistrz i Małgorzata”.