wtorek, 31 marca 2009

Jak rodzą się bolszewicy

„Jeżow: Żelazna pięść Stalina” – J. Arch Getty, Oleg W. Naumow


Amerykański historyk i Rosjanin, zastępca dyrektora zbiorów archiwalnych KPZR (komunistyczna partia w Związku Radzieckim), pokusili się o napisanie częściowej biografii Nikołaja Jeżowa. Zaznaczam – CZĘŚCIOWEJ.

Na okładkach książki znaleźć można zdania: „zawrotna zbrodnicza kariera »Krwawego Karła«”, „Przez dwa lata ponura sława i wszechmocna pięść »Krwawego Karła« sięgała najdalszych krańców czerwonego imperium”, „Jego nazwisko stało się uosobieniem stalinowskiego terroru” i inne w tym samym stylu, umieszczone tam przez wydawcę.

Ja rozumiem, że wydawnictwo chce książkę sprzedać, ale nie akceptuję tego typu metod, to jest dość pokrętnego sugerowania treści (sensacyjnych i krwawych), których w książce nie ma.

Za to jej autorzy określili się jasno:
„To nie jest książka o wielkiej czystce lat 30. w Związku Radzieckim. Na ile pozwalają ujawnione rosyjskie materiały archiwalne, temat ten został przedstawiony w licznych publikacjach zarówno starszych, jak i całkiem nowych. Celem tej książki jest przedstawienie losów Jeżowa do momentu objęcia stanowiska szefa NKWD w 1936 roku. Skąd wziął się Nikołaj Jeżow?”

A co w tej książce znaleźć można? Dzieciństwo i młodość Jeżowa, służbę wojskową w czasie I wojny światowej, fizyczną pracę w fabrykach. Jako oficer polityczny Czerwonej Gwardii, Jeżow pracował także jako bolszewicki agitator w prowincjonalnych zakładach przemysłowych. W konsekwencji swojego oddania, zaangażowania i pracowitości, zajmował coraz bardziej znaczące stanowiska, początkowo na peryferiach (Kazachstan, Kirgizja), aby wreszcie trafić do Moskwy i stanąć na czele partyjnego systemu zarządzania kadrami.

Autorzy wielokrotnie i dobitnie podkreślają kilka istotnych cech Jeżowa: zdolność do ciężkiej pracy i poświęceń i to – przynajmniej w początkowym okresie – za bardzo niewielkie pieniądze, zaangażowanie i skuteczność w działaniu oraz nieomalże instynktowne zrozumienie spraw kadrowych, stanowiących, kto wie, czy nie najistotniejszy, element bolszewickiej administracji.

Gdyby nie zabójstwo Kirowa – autorzy książki wydają się być o tym przekonani – Jeżow mógłby dożyć spokojnie emerytury, jako zasłużony działacz partyjny, wybitny specjalista w zakresie problematyki kadrowej oraz szef Orgbiura, Orgraspriedu czy Raspriedotdieła (biura organizacyjne Komitetu Centralnego zajmujące się sprawami kadrowymi, rozdziałem zadań, obsadą stanowisk itp.).

Stalin, nie dowierzając lokalnej sekcji NKWD, zlecił nadzór nad śledztwem w sprawie śmierci Kirowa Jeżowowi. Ten wywiązał się z nowego zadania znakomicie, a to w konsekwencji po latach doprowadziło do powierzenia mu ludowego komisariatu spraw wewnętrznych ZSRR i tym samym szefostwa NKWD.

Oczywiście oprócz historii samego Jeżowa, w książce znaleźć można wiele rzetelnych informacji na temat umacniania się władzy bolszewików oraz początków państwa znanego nieco później i przez kolejne dziesięciolecia jako Związek Socjalistycznych Republika Radzieckich.

Minus tej pozycji zauważyłem tylko jeden: jest ona po prostu nudna.



poniedziałek, 23 marca 2009

Bajeczki o Monte Cassino

„Monte Cassino” – Sven Hassel


„Monte Cassino” to kolejna książka Svena Hassela, Duńczyka, który przyjął obywatelstwo niemieckie i w czasie drugiej wojny światowej był żołnierzem Wehrmachtu, służąc głównie w oddziałach karnych.
O ile „Legion potępieńców” czy „Koła terroru” noszą wyraźnie cechy literatury wspomnieniowej, to opowieść Hassela o bitwach na tzw. Linii Gustawa (w tym pod Monte Cassino), jest już zupełną fikcją literacką.

Charakterystyczny styl Svena Hassela – opisy pełne brutalności, przemocy, krwi, zabijania, a często bestialskiego mordowania – nie uległ zmianie, natomiast w „Monte Cassino” pojawiają się już także elementy nieomalże przygodowe, dotyczące choćby wyczynów wesołych wojaków w rzymskich burdelach.

Książka może być całkiem niezłą rozrywką dla miłośników drastycznych opisów w literaturze wojennej, ale do opisywanych w niej wydarzeń nie należy zbytnio się przywiązywać – wiele z nich to po prostu banialuki całkowicie sprzeczne ze źródłami historycznymi.



poniedziałek, 16 marca 2009

Zabijajcie ich wszystkich!

„Legion potępieńców” – Sven Hassel


„Załatwiliśmy wszystkich, gdy tylko się do nas zbliżyli. Nasze noże szybko pracowały przy świetle ich latarek. Jednemu z Ruskich udało się wbić krótki kilof w brzuch któregoś z naszych chłopaków. Raniony, zaczął tak wrzeszczeć, że musieliśmy podciąć mu gardło”.

„Legion potępieńców” to pierwsza książka Svena Hassela, Duńczyka, który przyjął obywatelstwo niemieckie i w czasie drugiej wojny światowej był żołnierzem Werhmachtu. Wydana w drugiej połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku jest pozycją najbardziej autobiograficzną w pisarskim dorobku autora, składającym się w sumie z czternastu powieści (stan na wiosnę 2009).

Wojna w Polsce, dezercja, sąd wojenny, wyrok: piętnaście lat ciężkich robót, karny batalion, front wschodni. Tak w ogromnym skrócie wyglądają dzieje Hassela opisane w „Legionie potępieńców”. Karny batalion (pułk, dywizja) to ci, którzy pierwsi idą ataku i ostatni się wycofują, często do końca osłaniając odwrót pozostałych jednostek. Po sformowaniu było ich osiem tysięcy. Pod koniec tej opowieści przy życiu pozostało siedmiu.

W „Legionie potępieńców” Hassel nie osiągnął jeszcze stylu, który charakteryzuje kolejne jego książki, stylu z którego jest znany i który zapewnił mu wysokie notowania na rynku wydawniczym. Brak jest tu zwłaszcza jego specyficznego „wisielczego” humoru, dzięki któremu czytelnik brnąc przez opisy niesłychanie brutalnych i krwawych zdarzeń, był jednak w stanie choć czasem się uśmiechnąć (oczywiście zawsze warto pamiętać, że w przypadku pozycji obcojęzycznych może to być winą tłumacza).



czwartek, 12 marca 2009

Brutalna prawda o wojnie

„Koła terroru” – Sven Hassel


Sven Hassel, były żołnierz Wehrmachtu, opisuje codzienność w niemieckim karnym batalionie w czasie drugiej wojny światowej i zadania wykonywane przez taką jednostkę zarówno na głębokich tyłach (to jest w Niemczech), jak i na froncie wschodnim.

Książek o wojnie napisano na pewno co najmniej kilkanaście tysięcy. Żeby w tej tematyce zaistnieć, wybić się, autor musiał pisać w jakiś faktycznie wyjątkowy i specyficzny sposób.
Charakterystyczny styl Hassela, który przyniósł mu sławę, uznanie i pieniądze, polega na epatowaniu czytelnika opisami niezwykle realistycznymi i wyjątkowo brutalnymi. To nie Kirst czy Remarque, to po prostu… rzeźnia.
Oto zresztą drobna próbka i od razu zaznaczam, że nie są to bynajmniej momenty najbardziej poruszające i krwawe w tej książce. Te „cięższe” wywołują po prostu odruchy wymiotne i przerażenie.

„Panika stawała się coraz większa. Rodzice rzucali dzieci w ręce przechodzących obok obcych żołnierzy. Niektórzy z nich odrzucali je, inni usuwali się.
Malutki i Legionista siedzieli na pancerzu. Rzucono im na pancerz dziecko. Dziewczynkę, miała może dwa, trzy lata. Legionista nie zdążył jej złapać i dziecko wpadło pod gąsienicę. Potężny walec zmiażdżył ciałko. Matka widząc to oszalała i sama rzuciła się pod następny czołg. Gąsienice wgniotły ją w ziemię”.

„Przekleństwa, groźby, wycie i przerażające wołanie o pomoc przeplatały się z urywanymi seriami z karabinów. Tak brzmiała nocna muzyka we wsi Werbki.
Do jednej z chat, gdzie schroniło się pięćdziesięciu cywilnych uchodźców włamał się rosyjski sierżant z dziesięcioma żołnierzami. Mężczyzn i podrostków ustawili pod ścianą i rozstrzelali. Następnie zgwałcili wszystkie kobiety.
Grupa Rosjan zaskoczyła porucznika piechoty, starszego sierżanta i kilku urzędników wojskowych. Wszystkim kazano klęknąć na podłodze. Syberyjski kapral kolejno chwytał ich za włosy, odciągał im szyje do tyłu, a potem powoli i precyzyjnie podrzynał nożem gardła”.

Książka obejmuje prawdopodobnie okres kilkumiesięczny i sprowadza się głównie do relacji z działań kilkuosobowej grupy towarzyszy broni – nie sądzę, żeby można ich nazwać przyjaciółmi, a na pewno nie w normalnym znaczeniu tego słowa. Są to starzy żołnierze, weterani karnych kompanii, zaprawieni w bojach, potrafiący bez mrugnięcia okiem zatłuc przeciwnika saperką lub kolbą karabinu. Problem w tym, że ich przeciwnikiem może stać się każdy bez względu na wiek, płeć, narodowość, obywatelstwo, przekonania.
Porta, Malutki, Legionista, Pluto i inni, zabijają, a często po prostu bestialsko mordują, każdego, kto stanie im na drodze, znajdując w tym przemiłym zajęciu sporo radości, zabawy, uciechy i satysfakcji.



poniedziałek, 9 marca 2009

Opowieść o „przyjaźni”…

„Kamraci” – Hans Hellmut Kirst


Rzecz dzieje się wiosną 1961 roku w niewielkiej miejscowości Rheine-Bergen, gdzieś w Republice Federalnej Niemiec. Mieszkają tam i prowadzą rozmaite interesy dawni koledzy frontowi z drużyny kaprala Karola Schulza. Jeden prowadzi hotel, drugi ma firmę budowlaną, trzeci jest szefem na stacji benzynowej; jest wśród nich prawnik, taksówkarz, właściciel zakładu pogrzebowego… Zwyczajni ludzie, którzy po prostu starają się jakoś radzić sobie w życiu, zbudować je na nowo, zapominając o koszmarze wojny, w której brali udział jako zwykli żołnierze.
Cały czas utrzymują ze sobą kontakty, cały czas i przy każdej okazji, bez okazji zresztą też, zapewniają się wzajemnie o swojej wspaniałej, dozgonnej przyjaźni, o prawdziwym braterstwie.

Pewnego razu, zupełnie przypadkiem, jeden z nich spostrzega w przejeżdżającym autobusie znajomą twarz. Jest nawet pewien, że rozpoznał Michała Meinersa, jeszcze jednego członka drużyny Schulza.
Problem w tym, że dotąd wszyscy oni byli pewni, że Meiners zginął 20 kwietnia 1945 roku.

Dawni towarzysze broni początkowo bagatelizują zdarzenie, upierając się, że ich koledze na pewno coś się przywidziało. Ale później Meinersa widzi jeszcze jeden z nich, i jeszcze jeden…

Sytuacja się komplikuje. Okazuje się, że wtedy, w ostatnich dniach wojny, miało miejsce zdarzenie, które wszyscy kamraci najchętniej wymazaliby ze swojej pamięci – co też zresztą w dużej mierze im się udało. A udałoby się może całkowicie, gdyby nie powrót Meinersa… On tam wtedy był… pamięta… wie… Po co wrócił?

Jest to dosyć przygnębiająca książka o obłudzie i zakłamaniu, o strachu i braku sumienia, o wybiórczej pamięci i manipulowaniu moralnością i uczciwością.



020 Wybór szkoły i fachu

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 020


W 1965 roku rozpocząłem, a w 1973 zakończyłem pobieranie nauki w szkole podstawowej. Jak łatwo obliczyć, w tamtych czasach trwała ona lat osiem. Moi rodzice chodzili jeszcze do siedmioklasowej szkoły podstawowej (jeszcze wcześniej liczyła ona sobie klas sześć), natomiast kiedy ja skończyłem podstawówkę, rozpoczęły się – kompletnie nieudane – eksperymenty ze szkołami dziesięcioletnimi.
Po nich nastąpił powrót do ośmioletnich, a w roku 1999 kolejny raz wywrócono wszystko do góry nogami, wprowadzając trzyletnie gimnazja, poprzedzane sześcioletnimi szkołami podstawowymi.

Nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by widział jakikolwiek sens w tego typu działaniach, poza jednym, oczywistym: jeśli z jednej szkoły robi się dwie lub trzy, to większą liczbę znajomych i krewnych można obdarować stanowiskami dyrektorskimi. Ale to już inna sprawa…

W połowie siódmej klasy przekazano nam wiadomość, że w określonym terminie możemy skorzystać z poradni zawodowej. Chodziło o uczniów, którzy jeszcze nie wybrali sobie następnej szkoły, albo swego wyboru nie byli pewni. Jako, że wyprawa do poradni zawodowej miała być zamiast lekcji, natychmiast się zapisałem, choć nie było to obowiązkowe. Chyba raczej dla towarzystwa i z chęci opuszczenia lekcji zapisał się też mój najlepszy kolega, który już od dawna zdecydowany był kontynuować naukę w zasadniczej szkole elektrycznej.

W wyznaczonym dniu wybraliśmy się do tej poradni zawodowej. Wówczas mieściła się ona przy ulicy Oleskiej. W gabinetach psychologów spędziliśmy wiele godzin, rozwiązując rozmaite zadania oraz testy.
Rozwiązując, albo i nie rozwiązując… Zdarzały się bowiem i takie, których zrobić nie potrafiłem, ani w wyznaczonym czasie, ani w żadnym innym. Chodziło o zadania z zakresu tzw. „prac ręcznych”.
Pamiętam, że byłem tym faktem dość mocno skrępowany i zawstydzony.
Kiedy było już po wszystkim, a zadania i ich wyniki specjalista jakoś tam opracował, nadszedł czas na werdykt. Powiedziano mi, że sprawności manualnej nie mam kompletnie żadnej, natomiast zdolność logicznego myślenia wyjątkowo odbiegającą od przeciętnej.
Potwierdziło się więc to, co sam wiedziałem już dawno: mam dwie lewe ręce, ale głowę nie od parady.

Pani psycholog zapytała mnie, do jakiej szkoły wybieram się po podstawówce, a ja, bez przekonania, coś tam bąknąłem o technikum leśnictwa – przez krótki okres miałem wtedy taki dziwaczny pomysł, ale pani uznała go za całkiem rozsądny. No, cóż… Nie chcę nawet sobie wyobrażać, co by było, gdybym faktycznie próbował zostać leśniczym – ja, typowy mieszczuch, gubiący się w średniej wielkości parku, z zerową sprawnością manualną i głęboką awersją do krzywdzenia jakichkolwiek zwierząt.
Mój kolega również usłyszał, że szkoła elektryczna, którą sobie wymyślił, jest dla niego całkiem dobrym rozwiązaniem. Po prostu przytaknięto naszym planom i nic więcej.

Ta szkoła leśniczych to tak naprawdę nie był mój pomysł – podsunęła mi go, zachęcała i przekonywała do niego matka. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że nie chodziło o to, żeby ona uważała, że ja mam faktycznie jakieś predyspozycje w tym kierunku, nie – takiej szkoły po prostu w moim mieście nie było, a więc w razie czego musiałbym wyjechać z Opola i zamieszkać gdzieś tam w internacie.
Nie był to pierwszy raz, kiedy w taki czy inny sposób próbowała się mnie z domu pozbyć. Właściwie nie zrozumiałem tego nigdy, bo nie ulega wątpliwości, że to ja, w odróżnieniu od mojego brata, byłem tym grzecznym dzieckiem, nie sprawiającym większych problemów wychowawczych.

Ostatecznie postanowiłem zdawać egzaminy wstępne (w tamtych czasach obowiązywały do wszystkich szkół średnich) do technikum budownictwa wodnego. Wybrałem tą szkołę drogą eliminacji negatywnej, to jest odrzucałem kolejno szkoły, które z jakiegoś powodu były nie do przyjęcia i zdecydowałem się na to, co zostało.

Przede wszystkim nie chciałem nigdzie wyjeżdżać – zupełnie nie widziałem siebie w jakimś internacie. Nie interesowały mnie szkoły zawodowe – nie chciałem być robotnikiem, nawet wykwalifikowanym, wiedziałem, że ze swoją sprawnością manualną, a raczej zupełnym jej brakiem, kompletnie się do tego nie nadaję. Poza tym… w wieku lat ośmiu byłem bardziej oczytany od przeciętnego robotnika, więc jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić życia w takim środowisku.
Liceum ogólnokształcące nie wydawało mi się wtedy dobrym pomysłem. To było rozwiązanie dla kogoś, kto na pewno wiedział, że chce studiować i był pewien, że na studia się dostanie. Sam „ogólniak” mógł być dobry dla dziewcząt – w tamtych czasach było to najzupełniej wystarczające wykształcenie dla wszelkiej maści urzędniczek, nawet szczebla kierowniczego. A mężczyzna powinien mieć jakiś zawód.

Pozostawały technika. Z oczywistych względów (dwie lewe ręce) odrzuciłem natychmiast elektryczne, samochodowe, elektrotechniczne czy mechaniczne. Skreśliłem także technikum materiałów wiążących – za dużo było tam chemii, za którą jakoś nie przepadałem. Szkoły kucharskie czy handlowe, w moim przekonaniu, były dla dziewcząt, a więc ostatecznie wybór sprowadzał się do technikum geodezyjnego no i właśnie technikum budownictwa wodnego. Wybrałem to drugie, bo… nie chciałem, żeby dzieciaki wołały za mną „gołodepta”. I tak właśnie się to odbyło.

Zupełnie nie przeszkadzało mi to, że wybieram się do szkoły, której nie wybrał nikt z mojego rocznika w podstawówce. Ale niewątpliwym plusem był dojazd. Wprawdzie moja nowa szkoła mieściła się na drugim końcu miasta, ale w praktyce wyglądało to tak, że wsiadałem do autobusu dokładnie przed domem i wysiadałem z niego, po przejechaniu kilku przystanków, dokładnie przed szkołą.

Po uzyskaniu całkiem przyzwoitego świadectwa ukończenia szkoły podstawowej, ale przed egzaminami wstępnymi do technikum budownictwa wodnego, matka wypchnęła mnie do swojej siostry, czyli mojej ciotki, nauczycielki matematyki, która miała mi pomóc przygotować się do tych egzaminów.
Mimo to (w tym momencie miałbym wielką ochotę napisać, że może właśnie dlatego, ale to nie byłoby w porządku, to nie była wina ciotki) egzaminów wstępnych nie zdałem. Nie wiem zresztą nawet, z jakiego przedmiotu nie zdałem. O tym nie informowano.

Wtedy, chyba po raz pierwszy, wystąpił w moim życiu pewien schemat, wzór, który później powtórzył się jeszcze kilka razy, aczkolwiek z różnym natężeniem: wiedziałem, że coś muszę zrobić, wiedziałem, że jeśli nie zrobię, to konsekwencje będą paskudne i na pewno będę tego żałował, ale jednocześnie nie potrafiłem się zmusić, zmobilizować do działania. Miałem z tego powodu koszmarne wyrzuty sumienia, bałem się też konsekwencji, ale nadal nie robiłem tego, co powinienem.
To było jak fatum, przeznaczenie, które MUSIAŁO się wypełnić.

Mieszkałem u ciotki i udawałem, że się przygotowuję do egzaminów, ale w rzeczywistości biegałem po jakichś starych działkach, usiłując się bawić, ale w sumie pełen poczucia winy i obawy, że nie zdam. No i nie zdałem.
Były to czasy, w których nie można było „startować” do kilku różnych szkół jednocześnie, albo wyników egzaminu w jednej szkole przenosić do drugiej, w której wymagania były mniejsze.

W dniu, w którym ogłoszono wyniki egzaminów wstępnych, kiedy tylko upewniłem się w sekretariacie szkoły, że rzeczywiście nic się nie da zrobić, natychmiast przeniosłem swoje papiery do zasadniczej szkoły zawodowej (do zawodówek nie obowiązywały egzaminy).
Nie było z tym najmniejszego problemu, bo szkoły zawodowe (kierunki: betoniarz-zbrojarz, murarz, malarz, monter konstrukcji stalowych, cieśla itp.), technikum budownictwa wodnego, technikum geodezyjne, technikum budowy dróg i mostów i inne, stanowiły jedną całość organizacyjną – Zespół Szkół Zawodowych im. Gzowskiego – tak, że całe to przenoszenie dokumentów sprowadzało się właściwie do deklaracji ustnej złożonej w tym samym sekretariacie.

Zmieniając szkołę zrobiłem coś, co wydawało mi się oczywiste. Uważałem, że tak trzeba było i koniec. Dopiero po wielu latach zacząłem się zastanawiać, czemu nie wpadło mi do głowy przesiedzieć ten rok w domu, przygotowując się lepiej do egzaminów wstępnych, i po roku zdawać je jeszcze raz? Do dziś nie wiem. Po prostu najwidoczniej tak nie miało być…

Do domu wróciłem już jako zarejestrowany i zapisany uczeń zasadniczej szkoły zawodowej o kierunku betoniarz-zbrojarz i nie mam pojęcia czemu wybrałem właśnie taki, być może zaproponowano mi to w sekretariacie, już nie pamiętam. Szkoła ta trwała dwa lata, a po jej ukończeniu mogłem kontynuować naukę w trzyletnim technikum budowlanym o specjalności budownictwo ogólne. To była swego rodzaju ciekawostka, bo wtedy takie technikum można było „zrobić” tylko na podbudowie szkoły zasadniczej; budownictwo ogólne nie występowało w ogóle w wersji pięcioletniej, jak wszystkie inne technika.

Matka nie zareagowała na tą zmianę zupełnie. Jeśli była zawiedziona lub rozczarowana, nie dała tego po sobie poznać. Może dlatego, że o wszystko zadbałem sam, bez angażowania jej w cokolwiek? Poza tym nie działa się przecież jeszcze żadna tragedia. Zamiast pięcioletniego technikum miałem się uczyć w systemie 2 + 3 (dwuletnia zawodówka i trzyletnie technikum), a więc właściwie na jedno wychodziło. O tym, żebym miał zakończyć edukację na szkole zawodowej w ogóle nie było mowy.

Nie wiem, jak dzisiaj wygląda sprawa wyboru przyszłego zawodu i w związku z tym stosownej szkoły wśród młodzieży. Kiedy ja byłem nastolatkiem było to ważne, ale… nie aż tak bardzo. Wydaje mi się, że wtedy ludzie pracowali w innych zawodach, niżby wynikało to z kierunku ich wykształcenia, jeszcze częściej niż teraz. Pewnie właśnie dlatego wszystkie druki, kwestionariusze i inne podobne dokumenty osobowe, które w różnych instytucjach i okolicznościach trzeba było wypełniać, zawsze zawierały dwie oddzielne rubryki: na zawód wyuczony i na zawód wykonywany.
Było to zupełnie normalne.



piątek, 6 marca 2009

Rambo u źródeł Amazonki

„Testament” – Douglas Preston


Umierający na raka milioner, kolekcjoner dzieł sztuki i były rabuś grobów, wielki Maxwell Broadbent, postanawia wykorzystać nadchodzącą śmierć i wreszcie zmusić do działania oraz nauczyć czegoś ważnego swoich trzech synów, których uważa za permanentnych nieudaczników.

Broadbent senior wymyślił szatański plan: postanowił cały swój majątek, ulokowany w dziełach sztuki, ukryć w jakimś nieznanym grobowcu, który po jego śmierci stanie się także jego grobem. A synowie, jeśli chcą cokolwiek odziedziczyć, to mają sobie jakoś ten grobowiec odnaleźć.

Młodzi Broadbentowie mniej lub bardziej chętnie i z różnych powodów podejmują wyzwanie. Podejrzewają, że miejscem spoczynku skarbu może być niedostępna dżungla w Hondurasie, ale tu właśnie „zaczynają się schody”…

Od tej chwili książka przypomina przygody Rambo połączone z opowieścią o Tomku u źródeł Amazonki.

Lekka lektura sensacyjno-przygodowa dla niezbyt wymagającego czytelnika.



poniedziałek, 2 marca 2009

Ploty panien służących

„Noce Hollywoodu” – Alex Adams i William Stadiem


Książka nosi podtytuł: „łóżkowe tajemnice bogatych i sławnych” i trzeba przyznać, że faktycznie, sławni się w niej pojawiają. W bardzo odległym tle. Dzieje się to zwykle na zasadzie: Karolina i Anna spotkały się z klientami w kawiarni, którą kiedyś lubił odwiedzać Harrison Ford. I tak oto Harrison Ford został wprowadzony na karty tej opowieści, chociaż faktycznie go tam nie ma. A nazwiska autentycznych klientów? No, te to są oczywiście zmyślone – dyskrecja obowiązuje. Ale chyba bardziej strach przed procesem o zniesławienie…

Czy amatorzy call girls, występujący w książce, są bogaci? Ależ oczywiście, wszyscy bez wyjątku. Są poza tym młodzi, przystojni i dobrze wykształceni. To ludzie, dla których wydawanie setek tysięcy dolarów rocznie na prostytutki, to głupstwo, bo rekordziści wydają po półtora miliona.

Alex Adams nie jest zwyczajną burdelmamą. Niezwyczajną zresztą też nie, bo określenie to zakłada istnienie jakiegoś burdelu, a czegoś takiego tutaj nie ma. Dziewczyny zamawia się na telefon i spotykają się one z klientami w miejscach przez nich wybranych. Ich… opiekunka jest miła, wyrozumiała, sympatyczna, dba o karierę dziewcząt – jeśli nie filmową czy biznesową, to przynajmniej finansową – no i w ogóle robi to wszystko, żeby tym cudownym stworzeniom pomóc.

Dziewczyny są zjawiskowo piękne, młode, zdrowe, wykształcone… itd. itd.

Wszyscy ubierają się u największych i najdroższych projektantów mody, jadają tylko w najmodniejszych lokalach i tylko najdroższe potrawy, piją tylko…

Książka, jak sądzę, powstała z myślą o czytelniczkach i czytelnikach skandalizujących i plotkarskich czasopism. Moja babcia powiedziałaby pewnie, że to lektura dla panien służących…