środa, 30 czerwca 2010

Nierozwiązana zagadka...

Zemsta Lenina, albo nierozwiązana zagadka...

„Komuna” – powszechnie chyba zrozumiały skrót myślowy; jest rzeczą znaną, że ustrój komunistyczny nigdy nie istniał, ani w Polsce, ani nawet w ZSRR.

Kiedy „komuna” chyliła się już ku upadkowi (nie tylko u nas), kiedy widać już w zasadzie było, że jej miesiące są policzone, mądrzy ludzie na całym świecie radzili, jak poradzić sobie z problemami, jakie to przyniesie. Bo poza wiwatami i powszechną radością miały wystąpić też określone problemy i to było oczywiste. Jednym z nich, takim poważniejszym, była obawa o miliony ludzi starszych, albo w średnim wieku, którzy nie będą się w stanie dostosować do nowych warunków.

Później „komunę” rzeczywiście szlag trafił.

A jeszcze trochę później, socjologów na całym świecie wprawiło w osłupienie to, co się stało w krajach postkomunistycznych. Okazało się bowiem, że ich rozsądne, wyważone, przemyślane, poparte argumentami przekonania rozwiały się jak dym. Działo się, i dzieje nadal, coś zupełnie odwrotnego do ich prognoz i przewidywań. Owszem, niewielka, bardzo niewielka, grupa ludzi starszych faktycznie w nowej rzeczywistości odnaleźć się nie mogła. Jednak największym problemem okazali się ludzie młodzi. To oni mają ogromne problemy z akceptacją zmian i, co gorsze, stwarzają problemy w związku z tym, właściwie wszędzie, gdzie się znajdą. Członkowie rodziny mieszkający w różnych częściach świata opowiadają krew w żylakach mrożące historie o postawie Polaków z nowej emigracji.

Roszczeniową i zupełnie nierealistyczną postawę reprezentują głównie ludzie młodzi. Można by powiedzieć, że to kwestia wychowania, ale prawda jest taka, że bardzo często są to dzieci ludzi, którzy z „komuną” zaciekle walczyli, więc trudno zakładać, że dzieciom wpoili umiłowanie tego ustroju i rządzących nim zasad. Poza tym, od obalenia „komuny” minęło już tyle lat, że wyrosło nowe pokolenie ludzi, którzy już nie tylko się nie wychowali, ale nawet nie urodzili w starym systemie. Oni też natrętnie i nachalnie wyciągają rękę do urzędów, instytucji i kogo się da, domagając się i żądając pewnych dóbr, albo przywilejów… faktycznie za darmo, za nic. Skąd wzięły się u młodych ludzi, w 2010 roku, postawy i przekonania typowe dla PRL i lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku, pozostaje zagadką. Rzecz jasna mowa jest o problemach w skali społeczeństw, a nie pojedynczych przypadkach.

Jak się to ma i objawia w sektorze IT?
Gdziekolwiek w Internecie toczy się dyskusja na temat licencji, praw autorskich, form dystrybucji, cen programów, filmów i muzyki na DVD, można być pewnym, że prędzej czy później (raczej prędzej) padną argumenty typu:

- Jeżeli chcą, żeby ludzie oprogramowanie (filmy, muzykę itd.) kupowali, to niech obniżą ceny.
- Ludziom trzeba zapewnić możliwość dzielenia się dobrami kultury.
- Jak mnie nie stać na legalny system, to niby co mam zrobić?
I wiele podobnych.

Prawdę mówiąc sytuacja zabrnęła już o wiele dalej, niż to było za „komuny” i staje się coraz poważniejsza. Skąd u ludzi bierze się przekonanie, że jak ich na coś nie stać, to mają moralne prawo to ukraść? Co niezwykłe, przekonania takie dotyczą właśnie branży IT (szeroko pojmowanej), bo przecież nie działają w motoryzacji czy rolnictwie. Nie stać mnie na mercedesa, gospodarstwo rolne, albo stado bydła, to nie mam i koniec. Przecież nie ukradnę. Ale system operacyjny – tak, jak najbardziej, ukradnę. Bo… bo mi się należy. I basta!

Dzielić się dobrami kultury? Pięknie brzmi, zwłaszcza słowo „dzielenie się”, wszak dzielą się altruiści, ludzie dobrzy, życzliwi. Jak to wyglądało za „komuny”? Przeczytałem książkę, więc chcąc się podzielić, opowiedziałem o niej koledze. Byłem na koncercie – zdałem relację z wrażeń i nawet kawałek zanuciłem koleżance. Byłem na filmie… w teatrze… w filharmonii… Komu wtedy wpadłoby do głowy przepisywanie książki na maszynie, z kalką, w pięciu kopiach, i rozdawanie takich kopii przyjaciołom? Owszem, czasami się to działo w przypadku dzieł zakazanych. Zakres tego procederu był marginalny i dotyczył raczej formy oporu stawianego władzom, niż rozpowszechniania dóbr kultury.

Inna jest technika wtedy i inna teraz – tak, to prawda, ale rozwój techniki nie jest kryminalizujący. Samochody jeżdżą szybciej, ale to nadal ludzie je prowadzą i powodują wypadki. Broń jest doskonalsza i bardziej szybkostrzelna, ale to człowiek pociąga za spust. Nie trzeba już książek przepisywać na maszynie czy odbijać na powielaczu, są skanery i drukarki, ale nadal tymi narzędziami posługuje się człowiek.

Wracając do tego dzielenia się dobrami kultury… Nadal pozostaje zagadką, skąd się takie przekonanie wzięło? W jaki sposób setki tysięcy ludzi doszło do wniosku, że jak kupili płytę z muzyką, to mają prawo (prawo!) skopiować ją sto razy i rozdać stu znajomym? Oczywiście, znajomi mają prawo otrzymaną kopię skopiować i rozdać kolejnym swoim kumplom. A kumple umieszczą ją w Internecie, żeby każdy miał dostęp. Kolejne pytanie: kto i za co ma ludziom zapewnić tą możliwość dzielenia się dobrami kultury? Konkretnie – kto? Konkretnie – za co?

Komputer, system, program, dostęp do Internetu, muzyki, filmu, mi się należy – kolejne, zupełnie absurdalne przekonanie. I nadal brak odpowiedzi na pytanie, skąd się ono młodym ludziom wzięło? A niby dlaczego się należy? Za co? Owszem, większość (czy rzeczywiście większość?) zgadza się, że coś tam trzeba za te dobra zapłacić, ale uważają, że cenę mają prawo (znów to prawo!) ustalać sami, stosownie do własnych możliwości finansowych. A jak oni (Polacy zawsze pod ręką mają jakichś „onych”, którzy za wszystko odpowiadają) ustalą ceny za wysoko, to sami sobie są winni, że ich okradam. A tak! Jeszcze trochę, a jakiś Polak lub Ukrainiec pozwie Billa G. o nakłanianie do przestępstwa, demoralizowanie i zmuszanie do kradzieży.

Ameryka to kraj, w którym prawnicze gry i zabawy towarzyskie są na porządku dziennym. Tym niemniej, zarówno tam, jak i w innych normalnych, cywilizowanych krajach działa, jest powszechnie i automatycznie rozumiana, bez studiowania postanowień licencyjnych, zasada: mam prawo do towarów, dóbr i usług, za które zapłaciłem. Oczywiście dotyczy to także sfery kultury i sztuki. U nas wygląda to nieco inaczej: mam prawo do towarów, dóbr i usług, za które nie zapłaciłem, bo… bo tak!

Jak to wygląda w praktyce?
Napisałem książkę (skomponowałem i nagrałem muzykę, napisałem program itp.). Swoje dzieło chcę sprzedawać po 30,00 złotych za sztukę. W tym momencie przychodzi do mnie siedemnastoletni Kowalski i informuje, że on 30,00 złotych nie zapłaci, bo tyle nie ma. Może mi zapłacić 7,00 złotych. Lojalnie też informuje, że jak mu swojego dzieła za 7,00 złotych nie sprzedam, to mi je ukradnie i to będzie tylko i wyłącznie moja wina. Ponadto Kowalski oświadcza, że bez względu na to, czy mu sprzedam za 7,00 czy będzie musiał (sic!) ukraść, to i tak moje dzieło będzie kopiował i rozdawał przyjaciołom, bo to fajni kumple są, mają jeszcze mniej kasy od niego, on chce być przez nich lubiany i akceptowany, a w ogóle to ludzie powinni moc się dzielić dobrami kulturalnymi i mieć do nich dostęp.

Jeszcze trochę i pojawi się żądanie, by twórcy (filmów, muzyki, oprogramowania) pracowali za darmo, albo niech oni im płacą, no bo ja mam prawo za darmo, albo prawie, nie tylko mieć, ale i się dzielić. Swoją drogą, łatwo jest się dzielić za cudze pieniądze.

Jest to przerażające. I niestety, kompletnie niepojęte…


Ja proszę - nie bełkotać

Nie bełkotać! O tyle tylko proszę - nie bełkotać!

Awicenna w wieku osiemnastu lat opanował prawie całą ówczesną wiedzę („Metafizykę” Arystotelesa znał na pamięć!), był jednym z najlepszych lekarzy, a w wieku lat dwudziestu jeden zaczął pisać i publikować własne dzieła, których było pewnie grubo ponad czterysta. No, ale Awicenna był geniuszem, a i cała dostępna wiedza w jego czasach miała chyba zakres nieco skromniejszy, niż obecnie. Jeśli dziś chcemy być w czymś dobrzy, na czymś się znać, to zwykle musimy wybierać, niestety, bo nie da się wiedzieć i umieć wszystkiego. A to wcale nie jest takie łatwe.

Wybory mogą być przeróżne i jako takie nie podlegają ocenie moralnej, czy wartościującej. Ktoś „stawia” na sport zamiast polityki, ktoś na religię zamiast biologii, ktoś wybiera motoryzację zamiast literatury, ktoś historię zamiast fizyki… no i dobrze, wszystko w porządku. W każdym razie istotą wyboru jest to, że żeby coś mieć, z czegoś trzeba zrezygnować.

Czy istnieje taka dziedzina, z której rezygnować nie należy, nie powinno się? Wydaje mi się, że jedną z takich właśnie „dyscyplin” jest język ojczysty, czyli polski dla Polaków, niemiecki dla Niemców, francuski dla Francuzów itd. Dlaczego? Podstawową potrzebą społeczną ludzi jest komunikacja. Uwielbiamy rozmawiać, dzielić się poglądami, wymieniać doświadczenia, wspólnie radzić sobie z problemami, narzekać, chwalić się, plotkować, pytać, odpowiadać, pomagać innym, opowiadać dowcipy itd. Bez sprawnej komunikacji nie jesteśmy w stanie funkcjonować. Jednak komunikacja, jeśli ma mieć jakiś sens, zawierać w sobie musi pewien niezbędny element – zdolność do porozumiewania się. Chyba, że ktoś chce zostać jedynym adresatem swoich komunikatów, werbalnych i innych.

Jak przedstawia się realna zdolność do porozumiewania się autorki tekstu: „My smmr hols wr CWOT. B4, we used 2go2 NY 2C my bro, his GF & thr 3:- kids FTF. ILNY, it’s a gr8 plc”? W wolnym tłumaczeniu: „Moje wakacje były zupełną stratą czasu. Przedtem jeździliśmy do Nowego Jorku, żeby się spotkać z moim bratem, jego dziewczyną i trójką ich dzieci. Kocham Nowy Jork. To wspaniałe miejsce”.
Ale z tak fantastycznym, że aż groteskowym, niechlujstwem językowym niech sobie walczy Akademia Języka Angielskiego – my mamy swoje problemy.

Ano, właśnie… Wydaje się, że jedyną dziedziną, której miłośnicy starają się usilnie zrezygnować z elementarnej choćby znajomości języka ojczystego, jest informatyka, komputery, programowanie itd. Oczywiście nie wszyscy! Na szczęście…
Ale okazuje się, że kiedy zależny nam na tym, aby jednak ktoś nas zrozumiał, jak choćby w przypadku bloga Dobrych Programów (a tym bardziej różnych blogów literackich), to jakoś potrafimy zdobyć się na pisanie mniej więcej składne formalnie i dostępne merytorycznie dla innych. Przyznam też, że z pewnym zadowoleniem obserwuję powiększającą się stale liczbę użytkowników różnych forów internetowych, którzy w stopce swojego podpisu umieszczają miniaturkę polskiej flagi z napisem „piszę poprawnie po polsku”, albo podobnym, i faktycznie starają się to robić. Wnoszę z tego, że bełkot zaczął przeszkadzać nie tylko mnie. Możliwe, że ze względu na skalę.

A może by tak krok dalej? Przecież może być jeszcze lepiej.

Szyk przestawny. To na przykład coś takiego: „Bema pamięci żałobny rapsod”. Ale dopóki nie jesteśmy uznanymi poetami, to stosowanie bez uzasadnienia i ponad miarę szyku przestawnego, jest już tylko irytującym manieryzmem. „O komputerach kieszonkowych słów kilka” – no, po co? To normalnie, bez udziwnień już nie można? „Kilka słów o komputerach kieszonkowych”. Piękno w prostocie.

Pytania sugerujące odpowiedź, lub narzucające słuchaczowi (czytelnikowi) określone stanowisko. Kapitalnym przykładem jest tu dowcip o zadaniu maturalnym w ZSRR, popularne „za komuny”, które miało ponoć brzmieć: „Kto jest twoim idolem i dlaczego Lenin?”.
Metodę tę z upodobaniem stosują nadal polskie media, a szczególnie producenci reklam telewizyjnych. Tylko, czy musimy w ten sposób porozumiewać się między sobą? „Dlaczego Ubuntu jest skazany na sukces?”, „Dlaczego Windows jest najgorszym systemem na świecie?” – no, bo że jest skazany/najgorszy, to wszyscy wiedzą (albo przynajmniej nadawca takiego komunikatu nachalnie nam to próbuje wmówić), chodzi niby tylko o wyliczenie powodów. Bardzo „nieczysta” zagrywka, nieelegancka, a nawet prostacka próba psychomanipulacji.

Phil Bosmans, autor wielu popularnych aforyzmów i złotych myśli stwierdził kiedyś, że „zaśmieciliśmy nie tylko wodę, powietrze i ziemię lecz również słowo, które jest łącznikiem między ludźmi”. Może już czas zacząć sprzątać? Zanim ten śmietnik nas zasypie…

Jak widać, zupełnie nie wspominam o błędach, które czasem mogą się zdarzyć każdemu. Zakładam, że wiadomo, że to nie o nie chodzi.


sobota, 26 czerwca 2010

Lunatycy są też wśród nas

„Lunatyk” – Jonathan Barnes

W tajemniczych okolicznościach ginie Cyril Honeyman, a następnie inne osoby. Jest to sześćdziesiąta trzecia sprawa prestidigitatora i sztukmistrza Edwarda Moona. Dziewiętnasta, z którą przyszło mu się zmierzyć przy pomocy Lunatyka i wreszcie trzydziesta czwarta, w której wspierał go Scotland Yard.

„Niniejsza książka nie posiada żadnej wartości literackiej. Składa się na nią stek bzdur obliczonych na tani efekt, fabuła jest zagmatwana i niewiarygodna, postaci nie przekonują, a marny i monotonny styl, pełen zbędnych udziwnień, nazwać trzeba żałosnym”.

Nieomalże do końca lektury miałem nadzieję, że autor nie ma racji i jakoś uda mi się tego dowieść. Niestety, on wygrał. A jedyne, za co go cenię, to poczucie humoru.


środa, 9 czerwca 2010

Mongołowie - psy Tartaru

„Psy Tartaru” – Tomasz Łysiak

„Szalbierza”, pierwszą część „Kronik Szalbierskich”, nazwałem debiutem XXI wieku. Większość krewnych, znajomych i powinowatych, którzy książkę czytali, zgodziła się ze mną w całej rozciągłości. Tych paru dziwaków, którzy się nie zgodzili pytałem, jaką pozycję debiutancką polskiego pisarza proponowaliby w takim razie w zamian, ale, co ciekawe, nikt z nich nie miał lepszego pomysłu wtedy i nie ma do dziś.

Pod koniec 2008 roku pojawił się „Bliznobrody” – tom drugi i kontynuacja przygód Jeruzalema, Karlita, zwariowanego rycerza Dragiełły i reszty doborowej drużyny. Jeśli nawet rzeczywiście „Szalbierz” miał kilka mało ważnych usterek warsztatowych, to „Bliznobrody” był już od nich całkowicie wolny, a „Psy Tartaru” określiłbym jako absolutnie bezbłędne. To właśnie jest dokładnie taka powieść historyczna, awanturnicza, przygodowa i fantastyczna, na jaką czekałem. Może jeszcze powinienem zaznaczyć: czekałem jako człowiek dorosły.

Opowieści o magii, mieczach, smokach, krasnoludach i tak modnych obecnie wampirach niewątpliwie mogą (mogą, nie muszą!) zachwycić prawie wszystkich czytelników. Problem tylko w tym, na jak długo? Po kilku latach, albo miesiącach, okazuje się, że jest to nadal znakomita literatura, ale… dla nastolatków i stosunkowo niewielkiej grupy zapalonych pasjonatów i miłośników gatunku.

Pobawiłem się, rozerwałem, ale teraz to ja chciałbym wrócić do powieści historyczno-przygodowych na naprawdę wysokim poziomie, do literatury przez duże „L”. A tu klops! Okazało się, że niestety, nie ma do czego wracać. Bunsch? Historyczny tak, ale czy przygodowy? Przy trylogii Tomasza Łysiaka jest to, moim skromnym zdaniem, pisarstwo mocno niedzisiejsze, bo po prostu zbyt już siermiężne. Sienkiewicz? Znakomity ku pokrzepieniu serc… sto lat temu. Przygodowy? Oczywiście, jak najbardziej. Gorzej za to u niego ze znajomością realiów historycznych i politycznych. To może „Dagome Iudex” Nienackiego? No, owszem. Ale Nienacki nie żyje. Od dawna.

Oczywistej prawdy, że bajki znudzą się prędzej czy później wyrobionemu czytelnikowi, nie przeoczył Andrzej Sapkowski („Trylogia husycka”) i Tomasz Łysiak („Kroniki Szalbierskie”). Mam tu na myśli pisarzy wyjątkowych. Jeśli jednak dołożę określenie takie, jak „wybitny” czy „genialny”, pozostaje już tylko Tomasz Łysiak. Dlaczego? Ano, z prostego powodu: Łysiak jest z tomu na tom coraz lepszy, natomiast z przygodami Reynevana jest wręcz odwrotnie.

Mogłoby się wydawać, że na półkach księgarskich i bibliotecznych znaleźć można mnóstwo powieści historyczno-przygodowych, lecz to pozory. Niezłe czytadła, ale jednak - fantastyka. Warto zwrócić uwagę, na jakich półkach są prezentowane. Gdy uważny czytelnik natyka się w nich na jakieś banialuki zupełnie niezgodne z czasem i miejscem akcji, autor i wydawca zawsze się obronią twierdząc, słusznie zresztą, że to przecież historia alternatywna. Swoją drogą niezwykle modne określenie w literaturze ostatnich lat. „Człowieku, nie masz pojęcia o czym piszesz! Ja?! Ależ skąd! To przecież alternatywna rzeczywistość!” - i już, problem z głowy. Nie trzeba się wysilać, uczyć, szukać w materiałach źródłowych.

Ale ja jestem taki dziwak, co to nie lubi durnia z siebie robić i jeśli w książce historycznej, cóż z tego, że także przygodowej, czytam o wydarzeniach i postaciach historycznych, to chciałbym uzyskane informacje móc powtórzyć na dowolnym forum, nie narażając się na wybuchy chóralnego śmiechu i drwiny.

Do badań źródłowych Sapkowskiego dotyczących wojen husyckich mam spore zaufanie. Do Łysiaka i jego obrazu trzynastowiecznej Europy i Polski – pełne. Choć może nie jest to najłatwiejsze (ale za łatwizną też jakoś nie przepadam), postaci i wydarzenia opisywane przez Tomasza Łysiaka są w znakomitej większości weryfikowalne. Wystarczy poszukać Dymitra, wojewody kijowskiego, błogosławionego Czesława Odrowąża, obrońcy Wrocławia, Grzegorza IX, Fryderyka II, mistrza Poppo von Osterna, papieskiego legata Giovanniego da Pian del Carpine i wielu innych. Przy pewnej dozie samozaparcia da się też dotrzeć do „Historii Tatarów” („Historia Tartarorum”) spisanej przez towarzysza Benedykta Polaka, franciszkanina znanego jako C. de Bridia; spisanej zresztą na polecenie o. Bogusława, zwierzchnika zakonu franciszkanów w Polsce i Czechach. O Kronikach Długosza, jako źródle wątpliwym i problematycznym, wspominać chyba nie trzeba, bo w przypadku opisu bitwy pod Legnicą jest to oczywiste.

Ale Łysiak też pisze o magii – ktoś zarzuci. Ależ tak! I robi to znakomicie! To stara, dobra, swojska magia tych ziem, tych ludów, tych plemion. Gusła i czary, które… nawet jeśli faktycznie nie były praktykowane, to odprawiane być mogły – właśnie tam i właśnie wtedy. Magia Łysiaka, o dziwo, dodaje opowieści realizmu i autentyczności, i wzbogaca ją w istotny sposób. Dobra magia to nie infantylne rojenia i fantazje.

Przyznam szczerze, że jestem wręcz urzeczony narracyjnym kunsztem Tomasza Łysiaka, oznaczającym w tym przypadku niezwykłą biegłość, wprawę, po prostu mistrzostwo pisarskiego warsztatu autora. Dzięki niemu powieść historyczna, przewidywalna z natury rzeczy, wszak historię znamy (no, przynajmniej jako tako, niektórzy z nas), staje się fascynującą przygodą, wciągającą i pociągającą awanturą. Z podobnym emocjonalnym zaangażowaniem czytałem kiedyś o przygodach muszkieterów, o losach Jana Valjeana, a w pewnym sensie także Ani Shirley czy Rhetta Butlera. Ale czy jest w tym coś dziwnego? Wybitne dzieła zawsze mają ze sobą coś wspólnego, jakiś specyficzny… stygmat, rys, wyróżniający je z dziesiątków tysięcy innych.

Zmęczyło mnie już czytanie powieści historycznych, które autor zapełnia postaciami o mentalności i sposobie zachowania osób współczesnych. Żeby nie dochodziło do pomyłek, ubiera je tylko w kostiumy z epoki i wkłada im w usta – od czasu do czasu, jak mu się przypomni – jakieś staropolskie słowo. Albo ledwie stylizowane na staropolskie.

To oczywiście jest problem i to bardzo duży. Gdyby „Psy Tartaru” napisane zostały językiem jego bohaterów, współczesny czytelnik nie rozumiałby ich albo rozumiał z wielkim trudem. Jak z tym problemem radzi sobie autor wybitny, widać choćby w tym fragmencie:

„Poseł zaśmiał się chrapliwie. Zmierzył wojewodę twardym spojrzeniem i zaczął gadać, a ci, co nawet języka Tatarów nie znali, to zanim tłumacza usłyszeli, już wiedzieli, że mowa ta jest pełna pogardy.
– Szybciej wasze mury padną niźli myślicie, psy. Wasz słaby bóg nie jest od miecza, znamy go już. Żadnego z waszych miast nie uchronił. Wejdziemy tu i kobiety wasze na naszą chuć weźmiemy, dzieciom waszym odgryziemy głowy, a wam każemy na to patrzeć, jak bydłu na kolanach. Tak będzie Dymitrze, chyba że przed wolą Tengri się ugniesz, do obozu chana Batu pojedziesz sam, żeby hołd mu oddać i przyrzec, że wiernie służyć będziesz. Masz ze sobą żonę wziąć i chanowi w podarku zawieźć. Wtedy on, jak już ciebie na kolanach zobaczy i brodą twoją stopy sobie obetrze, a żonę twoją posiądzie, wtedy może pomyśli, czy żywota wam nie darować. To jest słowo nasze”
.

Nieomal widzieć tu można oczami wyobraźni dzikiego, dumnego Tatara. Odczuć jego niebotyczną pogardę, gdy rzuca w twarz ruskim bojarom warunki, które nie mogą być spełnione. Piękna scena!

Fabuła. Podążając śladami zdradzieckiego Wulfstana, zwanego też Gierzwałdem, rycerz Dragiełło, jego giermek, karzeł Karlito, wieszczka Hanna i jednoręcy bracia przybywają do Kijowa. Po chwili miasto otaczają Mongołowie, zwani Tatarami (od Thartari – „z piekła rodem”); wojownicy dzicy i nieustraszeni, o okrucieństwie wręcz legendarnym. Czterdzieści tysięcy jeźdźców, trzy razy tyle koni. Szykuje się rzeź, a praktyki zwycięskich minganów Batu-chana są znane jako bardziej niż przerażające. To paraliżuje.

Akcja powieści toczy się głównie w latach 1240-41. Na tle wydarzeń historycznych, opisanych tak, że trudno oderwać się od lektury, wyjaśniają się tajemnice, z którymi stykali się czytelnicy poprzednich tomów, to jest niemego chłopca z jedynką na piersiach, tajemniczych rycerzy Czarnego Zakonu i wreszcie samego Jeruzalema, zwanego Szalbierzem.

Po zdobyciu Kijowa Tatarzy w nieprawdopodobnym tempie posuwają się w głąb Polski. Rajd od Krakowa do Wrocławia i Legnicy zajmuje im kilka dni. Kilka dni! Czterdziestotysięczna armia! Dzicy synowie Tartaru w biegu zmieniają konie, żywią się ciekłą krwią swoich wierzchowców, nie myją się, inne potrzeby też załatwiają (właściwe słowo na właściwym miejscu!) nie zsiadając z końskiego grzbietu – są okropni, przerażający. Muszą zdążyć, zanim… Jednak zbyt wiele zdradzać nie mogę i nie chcę. To po prostu trzeba przeczytać samemu.

Finał ma miejsce pod Legnicą. Chodzi oczywiście o bitwę, która rozegrała się 9 kwietnia 1241 roku na Dobrym Polu (hist. Wolstat/Walstadt/Walstat) pod Legnicą. Lata temu, w szkolnych podręcznikach historii, nazywana była ona bitwą Polaków z Tatarami, ale w tym przypadku chodziło raczej o starcie chrześcijaństwa z dziczą, z wściekłą mongolską hordą. Starcie o charakterze kulturowym bardziej niż państwowym. Wojskami chrześcijan dowodził książę śląski Henryk Pobożny. Był to zresztą swoisty ewenement – podporządkowali mu się rycerze niemieccy, woje z ziemi krakowskiej i wielkopolskiej, a nawet templariusze. W pewnym sensie bitwa ta pozostaje fascynującą zagadką do dziś, ale o tym też pisze Tomasz Łysiak. I to jak pisze! Ja tylko zacytuję niewielki fragment:

„Dwa mingany tworzące lewe skrzydło mongolskie zawróciły i, nie zaprzestając ostrzału, zaczęły cofać. Bolko Dypoldowic obniżył kopię. Takoż i za nim rycerstwo rozpędzone.
Las długich drzewców opuścił się na wysokość łbów końskich. Huk kopyt potężniał. Leciały w górę grudy ziemi.
– Zaprzyj! – wrzasnął Szepiołka.
– Zaprzyj! – powtórzyła reszta. Teraz się rycerze pochylili w przód, żeby strzemionami w tyle znaleźć punkt oparcia i w chwili uderzenia nie wypaść z siodła. Wróg był coraz bliżej. Już widać było tatarskie gęby. Już błyskały ich dzikie oczy. Łuki mongolskie powędrowały do sajdaków. Zamiast nich wojownicy stepowi chwycili za troczone na tylnich łękach oszczepy. Zagrały piszczałki dowódców. Na chrześcijańskie kolczugi poleciała chmura niewielkich włóczni. Kolejne ciała zabitych gruchnęły o ziemię, kolejne bojowe konie upadły w rozbryzgach błota. Lecz i to nie mogło zatrzymać pędu jazdy krzyżowej.
W końcu dopadli przeciwnika.
Trzask kruszonych kopii. Kwik padających koni. Wycie ludzi. Ciała wyrzucane w powietrze. Krew bryzgająca strumieniami.
Tatarzy wyciągnęli z pochew szable i rozpoczęła się walka z rycerstwem. Od strony wzgórza tymczasem biegła polska piechota. I oni byli coraz bliżej. Unieśli broń nad głowami.
Nim jednak zdołali uderzyć, okazało się, że sami znaleźli się w potrzasku. Odwrót lewego skrzydła tatarskiego wciągnął hufiec Szepiołki w głąb, oderwał całkiem od pozostałych sił. Teraz jego rycerze zostali zamknięci w morderczym kotle. Z boków uderzyły na nich setki lekkiej jazdy, zasypując takim gradem mierzonych z bliska strzał, że ludzie padali, jak zboże pod ręką żeńcy.
Dzielny syn margrabiego Moraw Dypolda, Bolesław, zwany Szepiołką, został przeszyty włócznią. Po kolei upadali krzyżowcy, śmierć za wiarę znajdując nie pod murami Akki, nie pod świętym Jeruzalem, ale na trawiastym polu pod Legnicą”
.

„Psy Tartaru” to tom trzeci trylogii. Czy da się go czytać osobno, bez znajomości poprzednich? Tak, da się. Aczkolwiek nie wierzę, by ktoś, kto przeczyta „Psy” nie zechciał poznać także „Bliznobrodego” i „Szalbierza”. To po prostu bardzo dobra literatura i zdecydowanie warto.

Pisarstwo Tomasza Łysiaka przekonuje i udowadnia, że literatura przygodowa nie musi być infantylna, co, niestety, bardzo częste jest obecnie, to jest w czasach kultury (ale czy sztuki?) masowej, komercyjnej. Dziś krasnoludy i niziołki, jutro dinozaury, pojutrze wampiry… byle się interes kręcił, a odbiorca był w stosownym tempie oszałamiany nowinkami jak dzicy błyszczącymi paciorkami. Na tym tle warsztat autora „Psów Tartaru” charakteryzuje pewien urzekający ekskluzywizm. I za to TEŻ bardzo sobie Łysiaka cenię.

A jeśli już mowa o interesach… No, cóż… Na ostatnich Targach Książki do stoiska Picaresque, na którym sprzedawano „Psy Tartaru”, ustawiła się gigantyczna kolejka. Myślę, że to również o czymś świadczy, zwłaszcza wobec faktu, że w tym samym czasie kilku całkiem niezłych pisarzy siedziało... hm… dość samotnie w swoich boksach, jakby odrobinę się w nich nudząc.


Na koniec jeszcze tylko fragment, który ilustruje niesamowite poczucie humoru autora powieści:

„– Co gadasz, psie? – zerwał się nagle Dragielło, siadając tak nagle, jakby mu kto sprężystą wić w gardziel nasadził – jaskółczym gównem żeście ciało rycerskiego rodu nacierali?
– Cichaj to, panie, cichaj – Karlito delikatnie go pchnął znów na łoże – trochę sobie karlim obyczajem dworuję, żeby sprawdzić, czy duch jeszcze w tobie drzemie. Ale widzę, że ci, mój kochany panie, poziom jadu we krwi tak skoczył, jakbyś nalewkę na szaleju popijał. Znaczy to, żeś w kondycji wewnętrznej dobrej. Bardzo udatnej.
Rycerz się nieco uspokoił, więc i karzeł objaśniał z większą swobodą:
– Gdzież by cielesne powłoki potomka świętego Jerzego jaskółczym gównem nacierać. Toć obraza by była boska i jeszcze jakieś z tego nieszczęście. Każdy to wie, najgłupszy parobek, co przy dworze jakim, albo w kościelnym obejściu robił, że się jaskółczym gównem nie smaruje oparzelin, a opuchlizny idące od zbytniego dźwigania ciężarów. Bab nie trzeba uczyć, co na oparzenia najlepsze, od dawna one to wiedzą. Więc i ciebie, mój panie, nie jaskółczym, lubo kurzym gównem natarły. Żebyś ty wiedział, ile twój sługa jedyny za tym się medykamentem nabiegał. Kur niby wiele, ale znajdź teraz w czasie wojennym odpowiednią ilość kurzej, jak by tu rzecz, maści?”
.