wtorek, 27 listopada 2007

Malarz i mechanik

"Batalista" – Arturo Perez-Reverte


Stary, zmęczony życiem i obserwowanymi koszmarnymi obrazami, chory na niezidentyfikowaną chorobę, niespełniony malarz, któremu zabrakło talentu, ceniony kiedyś reporter wojenny, kupuje walącą się wieżę i na jej ścianach maluje wielką panoramę bitewną.

Kiedy dzieło jest w połowie gotowe, w wieży malarza pojawia się niespodziewany gość, chorwacki mechanik, kiedyś żołnierz, któremu tytułowy batalista zrobił zdjęcie podczas wojny w byłej Jugosławii. Zdjęcie to przyniosło autorowi uznanie, nagrody i pieniądze, a modelowi cierpienie, tortury i śmierć rodziny.

Mechanik Ivo, który tropił reportera latami, czyniąc go w jakimś sensie współodpowiedzialnym za swoją tragedię i straty, zamiast po prostu przystąpić niezwłocznie do wyrównania rachunku krzywd, informuje lojalnie malarza, że go niedługo zabije i… rozpoczyna z nim trwającą kilka dni dysputę filozoficzno-metafizyczną na temat istoty wojny, natury ludzkiej (najwyraźniej z założenia skłonnej do okrucieństwa), sztuki i rozmaitych środków jej wyrazu, pamięci, miłości i wszelakich kompozycji i połączeń tychże tematów. Kilku innych też.
Panowie spotykają się w wieży batalisty, który jakby nigdy nic nadal kontynuuje swoje dzieło, ale także w kawiarni w pobliskim miasteczku i na pasjonujące ich tematy gadają, gadają, gadają…

Potem jest epilog, którego można się było spodziewać po przeczytaniu 1/3 książki, a którego zdradzać mi nie wypada i historia się kończy.


sobota, 24 listopada 2007

Księgarskie bajanie

"Gawędy o księgarzach" – Zbysław Arct


Arctowie to jeden z najstarszych i najznamienitszych rodów księgarskich, stawianych na równi z Iglami, Gebethnerami czy Zawadzkimi z Wilna. Do II Wojny Światowej w Warszawie, przy Nowym Świecie 35 mieściła się księgarnia M. Arcta. Arct - to w księgarstwie po prostu FIRMA.

Genialny sprzedawca potrafi każdemu klientowi sprzedać właściwie wszystko. Co jednak może się wydawać paradoksalne, umiejętność taka nie jest niczym pożądanym w fachu księgarskim, może nawet wprost przeciwnie. Księgarz tym różni się od sprzedawcy – choćby genialnego – że potrafi właściwemu czytelnikowi sprzedać właściwą książkę. A to jest kolosalna różnica.

Zbysław Arct rozpoczyna swoje „Gawędy o księgarzach” od rozdziałów wyjaśniających, kim tak naprawdę jest księgarz i w jaki sposób zostać można księgarzem. Dalej snuje swoją zupełnie nieuporządkowaną chronologicznie opowieść - co jednak w czytaniu absolutnie nie przeszkadza - o księgarzach z czasów dawnych, niedawnych i autorowi współczesnych (mniej więcej do lat siedemdziesiątych XX wieku).

Wiele miejsca poświęca także swoim własnym przeżyciom związanym z zawodem i to od lat, w których był pomocnikiem księgarskim do czasów, w których pełnił w tym fachu funkcje bardzo prestiżowe – był między innymi kierownikiem działu księgarskiego w Polskim Towarzystwie Księgarń Kolejowych „Ruch” – firmie, która po wojnie przejęta przez władzę ludową przekształcona została w spółdzielnię „RSW Prasa-Książka-Ruch”.

Co jednak najważniejsze, Arct nawet pisząc o przemiałach i przecenach, kiermaszach i kolportażu, robi to z niezwykłym humorem i pogodą ducha, sypiąc jak z rękawa cudownymi ciekawostkami i zabawnymi anegdotami z branży.

Czytałem „Gawędy” z wielką przyjemnością (pomijając już fakt, że czasem turlałem się ze śmiechu przy opowieściach o co ciekawszych przygodach księgarskich i niesfornych klientach), a nawet jakby z odrobiną dumy – mnie, bardzo dawno temu, początków księgarstwa uczyli ludzie takiego formatu lub ich uczniowie…


poniedziałek, 19 listopada 2007

Żydzi, cienie, czasy

"Cienie" – Kornel Filipowicz


„Cienie” to zbiór opowiadań o Żydach, których autor znał, albo w jakiś, mniej lub bardziej bezpośredni sposób, się z nimi zetknął. Opisywane wydarzenia dzieją się w bliżej nieokreślonym czasie, choć zwykle mniej więcej „w pobliżu” wojny. Z lokalizacją bywa jeszcze gorzej, często jest ona po prostu nie do odgadnięcia.

Wszystko to razem przypomina wspomnienia dziecka przywoływane po co najmniej siedemdziesięciu latach. I nie jest wykluczone, że tym właśnie jest.

Za to bardzo dobry tytuł. Adekwatny. Cienie, jak cienie – nieostre, niewyraźne, mętne…


piątek, 16 listopada 2007

Kalmanowy dwór

"Dwór" - Isaac Bashevis Singer


Czy faktycznie w każdym człowieku tkwi ziarno szaleństwa? Jeśli nawet nie, to nie ulega wątpliwości, że mamy niesamowity talent do komplikowania sobie życia…

Żydowski kupiec Kalman zostaje dzierżawcą majątku hrabiego Jampolskiego, zesłanego na Syberię po upadku powstania styczniowego. Po hrabim słuch ginie, a Kalman podejmuje bardzo dobrą „politycznie” decyzję – zezwala na pozostanie we dworze żonie hrabiego, Marii i ich dorastającym dzieciom – Felicji i Lucjanowi. Dzięki temu środowisko patrzy na niego mniej krzywym okiem. Przynajmniej na początku.

Dzięki ciężkiej pracy i niewątpliwemu talentowi do robienia dobrych interesów, Kalman staje się najbogatszym mieszkańcem nie tylko Jampola, ale i dalszej okolicy. Niestety, sielanka nie trwa długo. Jedna z córek Kalmana ucieka z synem Jampolskich, małżeństwo drugiej z lekarzem Azrielem też pozostawia wiele do życzenia, po śmierci żony Kalman wiąże się z Klarą, itd. itp.

„Dwór” to znakomity obraz popowstaniowego miasteczka oraz narastającego antysemityzmu tamtych czasów. Jest jednocześnie cudowną analizą psychiki ludzkiej i jej zadziwiających czasem meandrów.

Dalsze losy Lucjana i Felicji odnaleźć można na kartach „Spuścizny”.

Na zakończenie jedna tylko uwaga. „Dwór”, zwłaszcza na początku, w zaskakujący sposób przypominał mi książki Remarque’a. O ile Remarque rozpaczliwie stara się przekonać czytelnika, że nie wszyscy Niemcy są zbrodniarzami i oprawcami, to Singer we „Dworze” udowadnia wręcz, że majątki Żydów to efekt solidnej, uczciwej, ciężkiej, pełnej wyrzeczeń pracy, no i przecież Kalman to taki ludzki pan…


czwartek, 15 listopada 2007

Tezy Wittgensteina

"Tractatus logico-philosophicus" – Ludwig Wittgenstein


Wydawało mi się, że dam radę czytać Traktat Wittgensteina bez Wittgensteina, ale mi się nie udało.
No to poszperałem tu i ówdzie i najpierw poczytałem o nim samym, a dopiero potem wróciłem do Traktatu. Pomogło, bardzo się przydało, ale jednak nie całkiem. Traktat jest po prostu trudny. Choć pozornie łatwy…

„Tractatus logico-philosophicus” objętościowo jest niewielki. Składa się często z krótkich, jednozdaniowych tez. Podstawowych tez jest zaledwie siedem. Tezy te, wraz z rozwinięciami, które rzecz jasna także są tezami, zostały ponumerowane w dość ciekawy sposób, niewątpliwie jednak ułatwiający zrozumienie, a przynajmniej poruszanie się po tekście.

Kiedy czytałem Traktat czwarty raz, cieszyłem się bardzo, bo zauważyłem, że coraz większą liczbę tez rozumiem i z coraz większą ich liczbą się zgadzam. Rodziło to pewną nadzieję.
W pewnym jednak momencie, podczas czytania piątego, zdałem sobie sprawę, że wobec powyższego ja najwyraźniej nie rozumiem kompletnie nic. Ano tak!

Jeśli z niektórymi tezami się zgadzam, a z innymi nie, jeśli jedne rozumiem, a inne mi nie pasują, to oznacza, że nadal odnoszę je do swojego myślenia, swojego języka, swojego świata i - że tak powiem - swojej własnej „filozofii”. Swojej, a nie Wittgensteina! A coś takiego jest zupełnie bez sensu.

Wittgenstein stworzył kompletny, logiczny i w sposób wyczerpujący opisany system. Być może jest to największe dzieło filozofii dwudziestowiecznej, ale to inna sprawa. Pierwsze porównanie, które przychodzi mi do głowy jest pewnie żenująco wręcz uproszczone, ale niech będzie: równie kompletnym, logicznym i skończonym systemem jest tabliczka mnożenia. Gdybym teraz zgadzał się z 4x6=24, natomiast negował 7x8=56, to byłoby właśnie to – przypadkowa pewnie zgoda na pojedyncze elementy, bez zrozumienia mechanizmu rządzącego całością.

Być może powinienem się wstydzić, że nie rozumiem (tu właśnie zaczyna być niezbędna wiedza na temat Wittgensteina). No tak, ale nie rozumiał też Traktatu Frege, a i Russell zdaje się nie przejawiał wielkiego dlań entuzjazmu. Co więcej – od swojego dzieła odciął się (w pewnym sensie) sam autor na początku lat trzydziestych XX wieku. No cóż… przecież sam Wittgenstein w punkcie 6.54 pisał: „Tezy moje wnoszą jasność przez to, że kto mnie rozumie, rozpozna je w końcu jako niedorzeczne; gdy przez nie – po nich – wyjdzie ponad nie. (Musi niejako odrzucić drabinę , uprzednio się po niej wspiąwszy)”.

Gdybym zdecydował, że chcę poznać i zrozumieć koncepcję Wittgensteina, to najpierw pogodziłbym się z koniecznością przeznaczenia na to przynajmniej 3 lat, a następnie zacząłbym rysować diagram – dzięki odpowiedniej numeracji tez nie byłoby to zadaniem trudnym, co najwyżej żmudnym, natomiast niewątpliwie pomogłoby mi ogarnąć całość.

Mimo iż było to niezwykle kuszące, uznałem ostatecznie, że tyle czasu i pracy w Traktat wpakować nie chcę – taka „męska” decyzja. Jednak z „liźnięcia” też się cieszę i na pewno było warto.


środa, 14 listopada 2007

Upadek rodziny B.

"Buddenbrookowie" – Tomasz Mann


Miejsce akcji: Lubeka - miasto hanzeatyckie, wchodzące w skład Cesarstwa Niemieckiego na prawach samodzielnego landu.
Czas akcji: koniec XVII i połowa XIX wieku.
Bohaterowie: przedstawiciele wielkich rodów kupieckich, oligarchia tamtych czasów - w szczególności rodzina Buddenbrooków.

Czytając "Buddenbrooków" i zdając sobie sprawę, że dom przy Mengstraße 4 w Lubece był rodzinnym domem Henryka oraz Tomasza Mannów, zastanawiałem się, ile w tej powieści ukrytych jest wątków autobiograficznych... Zresztą, oczywistych zbieżności jest o wiele więcej - imię Tomasz, nowy dom przy Beckergrube 52, itd.

Za czasów tak zwanej "komuny" recenzje "Buddenbrooków" mówiły o wadach i słabościach burżuazji, o ich pozornym lekceważeniu szlachetnie urodzonych, których jednocześnie tak bardzo pragnęli naśladować, o konformizmie i sztuczności postaw zorientowanych na jeden tylko cel: świetność firmy. I to wszystko jest prawdą, takie treści niewątpliwie są w powieści obecne, ale czy tylko one?
Jak bardzo etos pracy budowany od podstaw właśnie w tamtych czasach i miejscach, przyczynił się do pozycji gospodarczej dzisiejszych Niemiec?

Krytykować łatwo, ale warto przy tym pamiętać, że krytyka przeszłości świadczy też o teraźniejszości.

„Buddenbrookowie” to historia czterech pokoleń tego kupieckiego rodu w czasach, w których o wartości mężczyzny świadczyła praca od rana do wieczora w kupieckim kantorze oraz nienaganna postawa moralna – tak, jak ja sobie wtedy wyobrażano.
Wiele obecnych zachowań społecznych, choćby zakres i sposób komunikacji z bliskimi, wtedy uważany byłby za skandaliczną obrazę moralności, a może nawet grubą nieprzyzwoitość i zwyczajny brak wychowania. Jednak krytyka tego stanu rzeczy świadczy zarówno o tamtych ludziach, jak i o nas. Tak po prostu było, a Mann opisuje ówczesne życie z fantastycznym realizmem, a nawet naturalizmem.

„Buddenbrookowie” to dzieje upadku rodziny, to fakt. Faktem jest też, że upadek ten następował w czasie, gdy inne rody zdobywały uznanie i powszechny szacunek. Cóż więc się stało i dlaczego?
Degrengolada rodu najbardziej widoczna jest w czasach i w osobie Tomasza Buddenbrooka – zdobywa on właściwie wszystko, co jest możliwe do zdobycia. Jest właścicielem, jeśli nie największej, to jednej z największych firm. Zostaje mianowany konsulem. Ma piękny nowy dom i wspaniałą żonę. I jednocześnie nie ma już zupełnie nic, o co mógłby walczyć.
Na ile ta okoliczność miała wpływ na jego upadek?

Może się to wydawać nieprawdopodobne, ale powieść „Buddenbrookowie” jest nieco inna dziś niż 20 lat temu. I choćby dlatego warto ją (znów) przeczytać.


poniedziałek, 12 listopada 2007

Myślak na wyspie

"Na zawsze nierozstrzygnięte. Zagadkowy przewodnik po twierdzeniach Gödla" – Raymond Smullyan


Na skwerku spotykają się przypadkowo, po wielu latach, dawni szkolni koledzy. Wymieniają się informacjami o swoim obecnym życiu, o posadach, o domach, samochodach, żonach, dzieciach. Wreszcie jeden z nich chwali się, że ma trójkę dzieci, na co oczywiście drugi pyta o wiek tych dzieci. Słyszy wtedy taką oto odpowiedź:
- Iloczyn liczb lat moich dzieci wynosi 36. Suma liczb ich lat to tyle, ile jest ławek na tym skwerze. Potrafisz odpowiedzieć w jakim wieku mam dzieci?
Jego rozmówca myśli, myśli, myśli i wreszcie odpowiada, że nie jest w stanie tej zagadki rozwiązać, ma za mało danych. Na to jego kolega odpowiada:
- To dla ułatwienia podpowiem ci, że moje najstarsze dziecko gra na skrzypcach.
W tym momencie jego rozmówca wykrzykuje radośnie: teraz wszystko jest jasne, już wiem ile lat mają twoje dzieci i… wymienia ich wiek.
Ile lat mają te dzieci i dlaczego właśnie tyle?


„Na zawsze nierozstrzygnięte” to zbiór zagadek logicznych, jak zresztą sugeruje druga część tytułu. Jednak zagadki, którą zaprezentowałem wyżej, w tej książce nie ma. Nie ma jej tam prawdopodobnie dlatego, że jest ona zbyt łatwa, a nawet banalnie prosta w porównaniu z tymi, które Smullyan w swojej książce umieścił.

W potocznym języku i w codziennym życiu termin „zagadka logiczna” kojarzy nam się z prostą łamigłówką w popularnym czasopiśmie, a „logika” oznacza po prostu zdrowy rozsądek.
Smullyan, jako profesor matematyki i logiki, swoje zagadki tworzy na gruncie logiki matematycznej, a właściwie raczej logiki modalnej. Dziedzina ta wyrosła, jak wiadomo, z rozważań czysto filozoficznych, jednak wypracowane w niej systemy aksjomatyczne zainteresowały matematyków i mają dziś niebagatelne znaczenie w informatyce, teorii dowodu i w zagadnieniach związanych ze sztuczną inteligencją.

Forma zagadek w tym zbiorku, może być nieco myląca. Jest tam bowiem mowa o wyspie rycerzy i łotrów odwiedzanej przez myślaka. Ale uwaga! Smullyan w ten sposób nie rozpoczyna bajki dla dzieci, ale definiuje określoną przestrzeń, w której działają i obowiązują pewne logiczne prawa i zasady, natomiast myślak nie jest pociesznym, kudłatym stworkiem, choć oczywiście można go sobie tak wyobrażać, ale raczej konstruktem wyposażonym w zdefiniowane bardzo dokładnie i ściśle możliwości logiczne.

Jeden z głównych tematów tej książki związany jest z odkryciem Kurta Gödla, zgodnie z którym żaden niesprzeczny system matematyczny nie jest w stanie udowodnić własnej niesprzeczności. Po „lżejszym” i zabawnym wstępie Smullyan koncentruje się właśnie na takich i podobnych zagadnieniach prezentując rozmaite sposoby i metody dowodzenia lub obalania twierdzeń logicznych. Ostatnie rozdziały poświęcone są zagadkom, które na gruncie współczesnej logiki rozwiązane być nie mogą i w związku z tym na zawsze pozostaną nierozstrzygnięte.


piątek, 9 listopada 2007

Goodfather i owca

"Przygoda z owcą" – Haruki Murakami


Wszyscy wiedzą co oznacza słowo „proza”. No, może prawie wszyscy… zresztą zawsze można przecież sprawdzić w słowniku. Także określenia takie jak „współczesny, współczesna, współczesność” nie powinny budzić wątpliwości znaczeniowych. Faktem oczywistym jest też stwierdzenie, że na planecie Ziemia jest wiele rozmaitych krajów.
Z tych trzech prostych elementów, zwłaszcza przy odpowiedniej intonacji głosu (to ważne!), można w języku polskim zbudować konstrukcję niezwykle ciekawą, na przykład – współczesna proza albańska.

Czym jest, albo może być - przy takiej właśnie specjalnej intonacji, współczesna proza albańska? Albo portugalska? Lub kubańska? Ano… jest często literackim dziwolągiem, dziełem z niejasnym przesłaniem i puentą, w którym nie do końca (albo wcale) wiadomo, o co chodzi, dziełem którego nikt właściwie nie rozumie… choćby nawet doczytał je do końca, co zdarza się przeciętnie w 37% przypadków.
Współczesna proza… jakaś tam, ma jeszcze jedną, bardzo istotną cechę – żaden czytelnik za skarby świata nie przyzna się do wyżej wymienionych uczuć i wniosków. Wręcz przeciwnie*.
Powody tego mogą być rozmaite, czasem zagadnięty znienacka krytyk, zamiast przyznać się, że nie wie, co jest grane (bo może inni krytycy wiedzą), mlaśnie ze znawstwem, a to mlaśnięcie - pełne znawstwa rzecz jasna - akolici zaniosą w świat jako pozytywne przesłanie wzmacniane sukcesywnie zgodnie z zasadą głuchego telefonu. A może, po doświadczeniach ostatnich trzech dekad, staliśmy się czytelnikami świadomymi, że człowiek nie zna dnia ani godziny, w której wytwór współczesnej prozy birmańskiej (na przykład) może stać się szlagierem, hitem i przebojem uhonorowanym Literacką Nagrodą Nobla… To jednak, jak mawiał niejaki Kipling, jest już zupełnie inna historia.

Po tym przydługim nieco wstępie wracam do meritum, to jest „Przygody z owcą”. Jest to niezwykle ciekawy i niewątpliwie ambitny przykład współczesnej prozy japońskiej. A dokładniej bardzo odważna próbą połączenia tejże z absurdalną powieścią sensacyjną.
Wątki owczo-mafijne i neurasteniczno-egzystencjalne przeplatają się w „Przygodzie” w sposób pozornie tylko przypadkowy, zauważyłem bowiem, że ilekroć mam ochotę porzucić „Przygodę z owcą” wraz z jej przeciętniutkim bohaterem i zająć lekturą, która będzie „współczesną prozą…” w stopniu nieco mniejszym, na przykład „Czarodziejską Górą” albo „Człowiekiem bez właściwości”, zawsze w tym właśnie momencie na scenę wkraczał wielce tajemniczy Wielki Szef, nie mniej tajemnicza owca, albo ostatecznie dziewczyna z pięknymi uszami. I tak jakoś, kartka za kartką…

Wydaje mi się, że Murakami pisał „Przygodę z owcą” specjalnie na rynek amerykański lub europejski. „Wyprał” swoją powieść z wszelkich akcentów japońskich tak dalece, jak tylko się dało. Nie ma tu imion, tak trudnych do wymówienia i niemożliwych do zapamiętania dla nie-Japończyka, nazwy miejscowości ograniczone zostały do niezbędnego minimum, z potrawami, napojami, wystrojem wnętrz jest podobnie. Do tego Wielki Szef, wraz ze swoim consigliere – przepraszam, z sekretarzem - przypomina dobrotliwie-groźnego Ojca Chrzestnego.
Głównym bohaterem jest trzydziestolatek, amator piwa Heineken, który o dwadzieścia lat za wcześnie przeżywa typowy kryzys wieku średniego i wyraźnie kwalifikuje się na leżankę psychoanalityka. Do tego wszechobecne i palone co chwilę papierosy, ale temu nie ma się co dziwić, powieść powstała pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku i tamtą rzeczywistość opisuje.

A na koniec… mam niejasne wrażenie, że Murakami pisząc „Przygodę z owcą” bawił się o wiele lepiej niż ja czytając ją. Zastanawia mnie też, czemu Murakamiego nie odkryto w Polsce 30 lat wcześniej?


* Żeby nie było nieporozumień – współczesna proza… nie jest, a przynajmniej nie musi być kiczem, chałą, makulaturą czy tandetą. Co mogliby powiedzieć Tauregowie po przeczytaniu scenariusza filmu „Miś”? Chyba tylko tyle, że to… współczesna proza polska. Może nawet ambitna.


niedziela, 4 listopada 2007

Bajki rodu Gestalt

"Pozwól, że Ci opowiem... bajki, które nauczyły mnie, jak żyć" - Jorge Bucay


Przychodzi pacjent (Demian) do terapeuty (Jorge), przedstawia w kilku zdaniach problem i otrzymuje w zamian bajkę, przypowieść, historyjkę z morałem. Tak wygląda typowa konstrukcja rozdziału tej książki, a jest ich kilkadziesiąt.
Oczywiście bajka jest daleko ważniejsza niż problem pacjenta i rzecz jasna ma wymiar uniwersalny.

Gdybym miał tą pozycję do czegoś porównywać, to natychmiast nasuwają mi się na myśl zbiorki małych form De Mello, takie jak "Modlitwa żaby" czy "Minuta nonsensu". Różnica polega jedynie na tym, że teksty De Mello mają zwykle naturę duchowo-religijną, podczas gdy Bucay obraca się raczej w świecie Gestalt, będącym mieszaniną psychologii, filozofii, sztuki i kto wie czego jeszcze.

Trudno tego typu opowiastki traktować jako poważną receptę na życie (a czy jakieś można?), ale czyta się je lekko, łatwo i przyjemnie, a czasem można nawet dokonać dość zaskakujących odkryć.


sobota, 3 listopada 2007

Żydowskie obrazki

"Żydzi" - Andrzej Żbikowski (seria: "A to Polska właśnie")


Historia Żydów na ziemiach polskich od XII wieku po rok 1996.

Mnóstwo obrazków, część nawet ciekawa, ale to właściwie koniec zalet tej książki. Reszta to daty, fakty, nazwiska, polityka, wydarzenia kulturalne, pogromy, koncepcje, doktryny - czytało się to jak hasła z encyklopedii - sucho, skrótowo, lapidarnie i... zupełnie bez życia. Żadnej ciekawostki, anegdoty, żadnego momentu luźniejszego, pozwalającego złapać oddech w potoku faktograficznej, beznamiętnej relacji.
A miała to być przecież literatura popularno-naukowa. Szkoda, że tej popularności zabrakło i to od początku do końca.


piątek, 2 listopada 2007

Żydzi i Warszawa

"Miłość i wygnanie" – Isaac Bashevis Singer


Taka sobie autobiografia pisarza. Czy w 100% prawdziwa? Prawdopodobnie nie. Nie miało to jednak dla mnie, na szczęście, większego znaczenia.
W "Miłości i wygnaniu" szukałem raczej obrazów, cieni świata, który przestał istnieć w czasie II Wojny Światowej. Dokładnie chodziło mi o życie sztetla oraz żydowskich dzielnic i ulic Warszawy. Znalazłem sporo tego, czego szukałem, a to najważniejsze.

Zadziwiło mnie, że tak wiele mamy ze sobą wspólnego…