poniedziałek, 27 października 2008

Wietnamski łącznik

„Wietnamski łącznik” – Phillip Jennings


Jest to książka o wojnie w Wietnamie. Zakładam, że Jennings chciał pokazać bezsens tej i, być może innych, wojen. Moim zdaniem mogło mu się to udać, gdyby aż tak bardzo nie przesadził.

Przeczytałem całkiem sporo książek wojennych. Bywały one w konwencji batalistycznej, dramatycznej, przygodowej, tragicznej, kryminalnej, dokumentalnej… Takiej, jak „Wietnamski łącznik”, nigdy jeszcze nie czytałem – jest to bowiem powieść wojenna w konwencji groteskowo-absurdalnej.

Bohaterami są dwaj żołnierze marines. Jeden z nich jest agentem CIA (wychowanym w przedszkolu CIA), o którego stopniu wtajemniczenia świadczy fakt, że roznosi pizzę w Białym Domu. Jego przyjaciel prawdopodobnie też jest agentem, ale tego nie jest pewien. Obaj trafiają do Wietnamu z tajną misją, która ma polegać na zakończeniu wojny. Czy mają zawrzeć z komunistycznym przywódcą jakiś układ czy też go zabić, to jeszcze nie wiadomo – najprawdopodobniej chodzi o jedno i drugie.

Znalazłem w tej książce ze dwa lub trzy niezłe, sensowne, wojenne „kawałki”. Reszta… no cóż…

Prezydent USA nie wie, gdzie jest Wietnam, a nawet nie potrafi nazwy tego państwa zapamiętać i powtórzyć, a podczas spotkania z biznesmenami namiętnie obcina paznokcie u nóg. Szefowie sztabów zachowują się w Gabinecie Owalnym tak, jakby grali w komórki do wynajęcia i depczą sobie złośliwie po nogach. Tajny agent Bzdetopedek (a może agent Syf Liso?) okazuje się być poczwórnym agentem. Rozkazy, które otrzymują nasi bohaterowie są tak tajne, że należy je zniszczyć przed przeczytaniem – co też czynią. Nie przeszkadza im to kontynuować misji, a w międzyczasie pić piwo z Ho Szi Minem…

Niezłym przykładem tego, co się w książce dzieje może być następujący fragment:
„Ale gdy Ho Szi Min wrócił z uspokojonym Giapem, nie mieliśmy okazji powiedzieć komunistycznemu przywódcy, że prezydent chce, aby odbył on stosunek analny z Myszką Miki przed Zamkiem Śpiącej Królewny czwartego lipca”.

Kiedy jeden z bohaterów skołowany do granic wytrzymałości stara się dowiedzieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, otrzymuje bardzo poważną (i tajną!) odpowiedź:
„Chodzi o to, kto przewozi piwo”.


Moim zdaniem lekturę tej książki można sobie darować bez najmniejszych wyrzutów sumienia.



wtorek, 21 października 2008

Ethel Rosenberg

„Ethel Rosenberg Tajemnica atomowej zdrady” – Tema Nason


W roku 1951 małżonkowie Ethel i Julius Rosenberg (Amerykanie, Żydzi, komuniści) skazani zostali na śmierć w procesie o zdradę. Zarzucano im, że przekazali Związkowi Radzieckiemu tajne informacje wykradzione z laboratoriów w Los Alamos, dotyczące szczegółów budowy bomby atomowej.
Oskarżenie Rosenbergów opierało się głównie na zeznaniach brata Ethel – Davida Greenglassa, który przez pewien czas pracował w Los Alamos jako mechanik.
Sam proces ciągnący się kilka lat (ostatecznie Rosenbergowie zginęli na krześle elektrycznym w więzieniu Sing-Sing 19.06.1953) stał się znakomitym pretekstem do jednej z największych komunistycznych ogólnoświatowych kampanii propagandowych. Była ona tak skuteczna, że w obronę Rosenbergów angażowały się tysiące ludzi w tym papież Pius XII i Albert Einstein.

Nie ulega wątpliwości, że rzetelność aktu oskarżenia była problematyczna, że Rosenbergowie mieli nieudolnego adwokata, że w tym właśnie czasie trwała już w najlepsze nagonka na komunistów, zwana często w Ameryce „polowaniem na czarownice”. Faktem jest też, że niektóre zeznania w czasie trwania procesu były traktowane jako tajne, a to oczywiście rodziło tysiące spekulacji. Dzięki nim przez wiele lat sprawę Rosenbergów traktowano w USA na świecie jako niewyjaśnioną. Takie też stanowisko zajęła w sprawie Rosenbergów Tema Nason, w swojej książce wydanej w 1990 roku.

Wydanie polskie ukazało się w 1998 roku nakładem wydawnictwa Philip Wilson, w tłumaczeniu Joanny Godlewskiej i jest – moim skromnym zdaniem – sporym nadużyciem wobec polskiego czytelnika.

Oryginalny tytuł książki Temy Nason brzmi: „Ethel – the fictional autobiography”, co, jak sądzę, dość bezpiecznie można przetłumaczyć jako „Ethel – fikcyjna autobiografia”. Na okładce wersji oryginalnej widnieje grafika: złożona z elementów puzzle twarz jakiejś kobiety za więziennymi kratami.
Polska wersja nosi tytuł „Ethel Rosenberg Tajemnica atomowej zdrady”, a na okładce zobaczyć można dokumentalne zdjęcie Juliusa i Ethel Rosenbergów, na którym Julius ma ręce skute kajdankami.

Książka Temy Nason nie odsłania kulis i nie zdradza żadnych tajemnic „atomowej zdrady”, a fikcyjna autobiografia (Ethel Rosenberg nigdy nie napisała biografii, ani nawet pamiętnika) nie jest i nie może być traktowana jako wiarygodny dokument.
Jeśli czytelnik, zwiedziony podtytułem i dokumentalnym zdjęciem, zechce odnaleźć w książce Nason jakiekolwiek fakty, które wyjaśniałyby tajemnicę atomowej zdrady i w ogóle sprawy Rosenbergów – to się rozczaruje, bo czegoś takiego w niej po prostu nie ma.

Jak już wspomniałem, Tema Nason zaplanowała swoją opowieść w konwencji „nie wiadomo, jak to było naprawdę” i udało jej się to zrealizować, ale kosztem wielu aluzji, niedopowiedzeń i dwuznaczności, które w miarę czytania i ze względu na ilość, robią się nużące i irytujące. Wygląda to na przykład tak:

„Co więcej, David zeznał, że we wrześniu tego samego roku, kiedy znów przyjechał na urlop, naszkicował Juliemu konstrukcję bomby atomowej, tej, która została zrzucona na Nagasaki, do tego dał mu jej dokładny opis. Julie przeczytał, i, podniecony kazał mi natychmiast przepisać te informacje na maszynie. Saypol przedstawił sądowi «kopię» tego maszynopisu.
Niewiarygodne… To wszystko mówił ten sam Dovey, którego kiedyś karmiłam, któremu ocierałam buzię. Mój braciszek, któremu zmieniałam pieluszki…”.

Niewiarygodne, ano właśnie… Co jest niewiarygodne, z czym niby Ethel się nie zgadza? Czy z faktem przekazania szkicu bomby atomowej, czy z tym, że zdradza ją własny brat, któremu podcierała tyłek?*

Ethel Rosenberg Temy Nason twierdzi, że nie zrobiła nic złego. Ale jednocześnie uważa, że Rosjanie powinni mieć broń atomową. Jeśli będą ją miały i USA i ZSRR, to trzymać się będą poniekąd w szachu i nigdy już nie będzie wojny. W takiej sytuacji, ewentualne przekazanie Rosjanom atomowych tajemnic amerykańskich, nie musiałoby być według Ethel czymś złym.

Książka „Ethel Rosenberg Tajemnica atomowej zdrady” nie zdradza tajemnic atomowej zdrady, a więc o czym w końcu jest?

Po pierwsze, jest całkiem niezłą opowieścią o Ameryce i kryzysie w latach trzydziestych i czterdziestych oraz o początkach ruchu związkowego. Także o tym, jak ludzie uczciwi i głęboko sprawiedliwi stawali się wyznawcami komunizmu w USA.

Po drugie, jest historią kobiety w więzieniu, czekającą na wykonanie wyroku, składającą kolejne apelacje, walczącą o swoją – mniej lub bardziej słuszną – sprawę, tęskniącą do domu i rodziny. To zamierzenie udało się autorce jedynie częściowo.

Po trzecie, jest próbą odnalezienia odpowiedzi na pytanie, czemu kobieta, matka, której obiecywano ułaskawienie w zamian za przyznanie się do winy, wolała zginąć na krześle elektrycznym, zostawiając dwójkę małych dzieci. To z kolei Temie Nason wyszło zupełnie nieprzekonująco.



Osoby zainteresowane prawdą o sprawie Rosenbergów (spora część materiałów została odtajniona w latach dziewięćdziesiątych) odsyłam do Google i hasła VENONA TAJNA OPERACJA ZIMNEJ WOJNY. Na stronie arkiva jest (a przynajmniej była jeszcze niedawno) zupełnie niezła praca na ten temat. Poza tym oczywiście strona Agencji Bezpieczeństwa Narodowego USA, gdzie można zobaczyć fotokopie odtajnionych telegramów wysyłanych przez szpiegów radzieckich z całego świata do Moskwy i z powrotem.



* „Ethel Rosenberg Tajemnica atomowej zdrady” Tema Nason, wyd. Philip Wilson 1998, tłumaczenie Joanna Godlewska, str. 249.



czwartek, 16 października 2008

Zanussi scenariusze

„Scenariusze filmowe” – Krzysztof Zanussi


Lubię scenariusze filmowe. Oczywiście nie chodzi mi o tą ich wersję, która stosowana jest na planie filmowym i sprowadza się do suchego opisu miejsca, zachowania, wyglądu i dialogów, ale o tą wersję, nieco bardziej literacko rozbudowaną, którą zwykle prezentuje się potencjalnemu producentowi.

Taki właśnie, nie przegadany, ale i nie zanadto lapidarny, jest zbiorek siedmiu scenariuszy Krzysztofa Zanussiego. Jeśli widziałem film – tekst pomaga mi wrócić do przeżyć z nim związanych. Jeśli filmu nie widziałem, to znając warsztat reżyserski Zanussiego, potrafię go sobie wyobrazić, zwłaszcza, że zbiór scenariuszy wzbogacony został filmowymi fotosami.



niedziela, 12 października 2008

016 Kartofle z workami

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 016.


Około południa zadzwonił domofon. "Ziemniaki i cebulę przywieźliśmy!" – usłyszałem w słuchawce. Wypytałem pana bardzo dokładnie o ceny i poprosiłem o przyniesienie na moje IV piętro jednego, 30-kilogramowego worka ziemniaków. Po 3 minutach miałem je w przedpokoju.
Okazało się wtedy, że dostawca nie ma mi jak wydać reszty, więc zadysponowałem, żeby przyniósł mi jeszcze mały, 15-kilogramowy worek; wtedy miałby już odpowiednią ilość drobnych. Tak też się stało i w ten oto sposób, drogą kupna, stałem się posiadaczem 45 kilogramów ziemniaków po cenie nieco niższej (15-20%) niż w sklepie i... z dostawą do domu.

Takie sytuacje nie są już obecnie niczym nadzwyczajnym. Przynajmniej raz w miesiącu przyjeżdżają chłopi (och, przepraszam – teraz pewnie sami siebie nazywają już plantatorami lub farmerami) i proponują ziemniaki, cebulę, marchew, kapustę.
Można kupić worek, jak już wspomniałem 30 lub 15 kilogramowy, ale można też poprosić o dwa kilogramy i bez problemu zważą. Na początku jeszcze nie bardzo chcieli wnosić ziemniaki na piętra lub znosić do piwnicy – pamiętam, że targałem wtedy wór 30 kilogramowy i wcale nie było to takie lekkie – ale teraz większość z nich nie robi problemów. Zauważyli chyba, że jak babcia ma sobie sama wnieść, to kupi 4 kilogramy, jeśli jej wniosą, to weźmie 30 – na pół zimy.

Przypomina mi się, jak to było dawno, dawno temu, za wstrętnej (fuj, fuj, fuj) komuny. W tamtych czasach ziemniaki na zimę "załatwiało się". Wymagało to stosownych znajomości, albo zatrudnienia w instytucji, która ziemniaki na zimę dla swoich pracowników potrafiła "załatwić". Znajomości często nie wystarczały, a nie wszyscy pracowali w odpowiednich zakładach pracy.

Kiedy w mojej instytucji gruchnęła wieść, że będą ziemniaki – radość była wielka. Zapisałem się na stosowną listę, podając ile metrów ziemniaków sobie życzę. Tak, tak... ziemniaki wtedy kupowało się na metry (czego do dziś nie rozumiem), a dostarczane były w workach po 50 kilogramów. Dopiero później zaczęły pojawiać się mniejsze worki.

Po "zapisaniu się" na ziemniaki zaczynało się oczekiwanie na nie. I zwykle, gdzieś tak pomiędzy październikiem a grudniem nadchodziła wiadomość, że tego i tego dnia, w godzinach od... do..., będą wożone ziemniaki. Należało wtedy być w domu, a właściwie przed domem i oczekiwać dostawy. Podjeżdżało auto i worki z ziemniakami zrzucano kolejnym kupującym w ilości wcześniej zadeklarowanej. Każdy już sam musiał jakoś poradzić sobie z wniesieniem lub z zniesieniem swojego zakupu.

Jednak takie proste było to tylko dla szczęśliwych posiadaczy worków na ziemniaki. Dostawcy (zwykle jakiś PGR) sprzedawali ziemniaki, ale nie worki. Jeśli chciałem mieć ziemniaki w workach – musiałem dać worek za worek. Jeśli worków nie miałem, ziemniaki musiałem do czegoś w piwnicy wysypać i worki oddać.

Czasem worki można było od takiego dostawcy dostać za pewną ilość złotówek lub wyrobów Państwowego Monopolu Spirytusowego. Piszę "dostać" a nie kupić, bo worki nie były faktycznie na sprzedaż. Dostawca (kierowca, konwojent, czy kto tam z ziemniakami przyjechał) "opylał" je na lewo, a po powrocie na bazę twierdził, że z 500 worków, które miał na aucie 20 się rozleciało. Jeśli nie przesadził z proporcjami, jakoś mu to przechodziło.

Pamiętam jaki dumny byłem z siebie, kiedy i mnie wreszcie udało się zorganizować worki na wymianę. Oczywiście w związku z tym w tym roku ziemniaki kosztowały więcej niż w sklepie, ale to pestka. Za to już następnej jesieni miałem okazję nonszalancko podać dostawcy worki na wymianę, co wzbudzało niekłamany podziw i zazdrość sąsiadów, a mnie pozwalało spokojnie i powoli wlec do piwnicy wory z ziemniakami, bez stresu, że muszę się śpieszyć, worek opróżnić i zaraz oddać.

Tak zapisało się to w mojej pamięci...



środa, 8 października 2008

Polityka Łotwy 1991

„Psy z Rygi” – Henning Mankell


Do szwedzkiego brzegu dobija ponton z dwoma zamordowanymi mężczyznami na pokładzie. Wstępne śledztwo wykazuje, że są to obywatele łotewscy, w związku z tym szwedzcy policjanci mogą z czystym sumieniem przekazać całą sprawę (i zwłoki) do Rygi.
Jednak po kilku dniach ze stolicy Łotwy napływa zaproszenie dla komisarza policji w Ystad (w książce z uporem używana jest forma Ystadu) i prośba o pomoc w śledztwie.
Komisarz Wallander, sztandarowy bohater Mankella, jedzie do kraju, którego języka nie zna, którego realiów kompletnie nie rozumie, udzielać nie bardzo wiadomo jakiej pomocy.

Od tego momentu w zasadzie cała istotna akcja dzieje się w Rydze, w roku 1991. Jest to element bardzo ważny, gdyż w tym czasie ważyły się losy republik nadbałtyckich Związku Radzieckiego. Nie było jeszcze pewne, czy Litwa, Łotwa i Estonia, będą mogły funkcjonować, jako niezależne państwa, czy może nadal będą koloniami lub przynajmniej satelitami Sowietów. Polityczno-kryminalna akcja powieści z tą właśnie sytuacją mocno jest związana.

Czy komisarz Wallander poprowadzi uwieńczone powodzeniem śledztwo, czy może spełniać będzie jedynie rolę katalizatora wydarzeń, plączącego się po Rydze (i nie tylko) i nie rozumiejącego połowy z tego, co się tam dzieje, czytelnik musi sprawdzić sobie sam.

Fabułę oceniłbym na punkt niżej niż „O krok” tegoż autora i ze dwa niżej niż „Królewna” Jerzego Seippa.



sobota, 4 października 2008

Prawie wszystko o...

„Na zdrowie! Jak poradzić sobie z uzależnieniem od alkoholu” – Bohdan T. Woronowicz


Bardzo obszerne i pewnie jak dotąd jedyne w piśmiennictwie polskim tak szerokie kompendium wiedzy o alkoholu, piciu, uzależnieniu, leczeniu alkoholizmu, współuzależnieniu, DDA, Wspólnocie AA, Programie 12 Kroków, historii leczenia odwykowego i wielu tematach „okołoalkoholowych”.

Pierwszy raz widzę w jednej pracy zawarte takie elementy jak: kodeks etyczno-zawodowy terapeuty uzależnień, specyficzne problemy leczenia osób starszych lub kobiet, zespoły czynników społecznych, biologicznych, psychologicznych i duchowych (a tak, tak!) wpływających na rozwój uzależnienia, rozmaite testy i autosprawdziany, informacje o ruchach Alateen, Alatot i DDA, wybrane zagadnienia prawne (zwłaszcza o realiach leczenia przymusowego), podstawy wiedzy o lekach i lekomanii, i wiele, wiele innych.

Książka dla lekarzy, opiekunów, wychowawców, pracodawców, policjantów, kapłanów, alkoholików, członków ich rodzin i wszystkich, którzy mają wątpliwości co do swojego picia.



piątek, 3 października 2008

Papierowa twierdza

„Festung Breslau” – Marek Krajewski


Na Krajewskiego namówili mnie znajomi. Mówili o różnych Breslauach namiętnie choć mało konkretnie i w końcu uległem. Pożyczyłem i przeczytałem „Widma w mieście Breslau”. No cóż… na szczęście nie kupiłem tej książki, bo w takim wypadku domagałbym się od znajomych zwrotu wyrzuconych pieniędzy. Znajomi podczas „rozmowy na temat” bardzo byli poruszeni moja opinią, ale natychmiast pośpieszyli zapewnić mnie, że miałem po prostu pecha i trafiłem na najgorszą jego książkę. Jak przeczytam inną, to już na pewno mi się spodoba.
I tak pożyczyłem i przeczytałem „Festung Breslau”.

Fakt, jest lepsza niż „Widma”. Problem jednak w tym, że lepsza nie oznacza - dobra.

Książek i filmów o dniach ostatnich dostatek jest wielki („Ostatnie dni Sodomy”, „Ostatnie dni Pompei” i wiele innych). Spróbował tego zabiegu jako tła powieści kryminalnej (czy aby na pewno jest to powieść?) Krajewski i… moim skromnym zdaniem, nie za bardzo mu się to udało.

Część Breslau zajęli już Rosjanie i z niewiadomych przyczyn chwilowo nie posuwają się dalej. Krajewski jakby od czasu do czasu przypomina sobie o realiach, które stworzył i dorzuca zdanie o jakichś dymach czy wystrzałach, bez którego czytelnik mógłby zapomnieć, że akcja dzieje się w oblężonym mieście. Pomijając ostatnie rozdziały, wojna, oblężenie, walki, są raczej mało przekonujące.

Podczas dni ostatnich powinno panować rozpasanie i w ogóle tendencja do użycia aż do przesytu, bo to przecież może być ostatnia okazja. W związku z tym Krajewski opisał orgię. Ośmioosobową, w sali gimnastycznej. Orgia jest równie nieprzekonująca jak i oblężenie. A może jeszcze mniej.

Bohaterem jest oczywiście znowu policjant Eberhard Mock – tym razem zawieszony w obowiązkach, sześćdziesięciodwuletni, co chwilę boleśnie zdający sobie sprawę z utraty sprawności (o dziwo w każdej dziedzinie poza seksualną) wynikającej z podeszłego wieku. To wszystko też sprawiało dość sztuczne wrażenie. Jakby Mock obudził się z letargu po 25 latach i jeszcze nie mógł się oswoić i przyzwyczaić, że nie ma już dawnych sił.

Mock, wraz z bratem, który zresztą szybko schodzi ze sceny, znajduje potwornie pokaleczoną, i zgwałconą dziewczynę, która wkrótce umiera. Początkowo wydaje się, że to dzieło rosyjskich żołnierzy, wreszcie jednak wychodzi na jaw, że to jednak sprawka Niemców. Obsesyjnie sprawiedliwy Mock rozpoczyna prywatne śledztwo. Staje się ono szybko ważniejsze od jego żony (o gosposi nie wspomnę), a nawet od własnego życia i bezpieczeństwa.

Połączenie brutalnego mordu z biblijnymi błogosławieństwami wydaje się równie absurdalne, jak więźniarka wydająca polecenia komendantowi obozu czy rażące przerysowania charakterologiczne.


I takim właśnie akcentem rozstaję się z „dziełami” pana Krajewskiego na zawsze.



Ystad, życie i śmierć

„O krok” – Henning Mankell


Pozornie jest to po prostu bardzo dobrze napisany kryminał. Może nie aż tak klasyczny, jak książki Agathy Christie, ale klimatem przypominał mi jako żywo powieści Raymonda Chandlera.

Niby wszystko to już kiedyś było: komisarz policji z rozwalonym małżeństwem i problemami ze zdrowiem, seryjny morderca, niesamowicie skomplikowane śledztwo, zarozumiały prokurator, pogmatwane tropy, trudne śledztwo… Ale jest w tej książce także coś więcej.

Długo nie mogłem się zorientować, czym „O krok” różni się od wielu innych powieści kryminalnych. Jest w tej książce spokój, jakiś ład i równowaga i, mimo że to przecież kryminał, lektura tej powieści działa… kojąco.
To, że Mankell jest bardzo dobrym pisarzem (ze dwie klasy wyżej od naszego Krajewskiego na przykład), to jasne, ale…
Myślę, że chodzi o sposób przedstawienia postaci. Bohaterowie są pełnowymiarowi, mają złożoną psychikę i swoje własne, często skomplikowane sprawy życiowe. Poza tym mają uczucia. Różne uczucia. Nie tylko złość i nienawiść, które przecież nie byłyby niczym dziwnym w przypadku policjantów nieradzących sobie początkowo z trudnym zadaniem.
Już w połowie książki czułem się tak, jakbym kilkoro z nich znał. Także „żywi” byli członkowie rodzin ofiar, sąsiedzi, nawet postacie drugoplanowe – kobieta z baru, listonosz.

I jeszcze jedno – mimo, że Mankell opisuje zbrodnię, to jednak jego świat, choć zmęczony i nie tak już bezpieczny jak przed laty, jest dokładnie taki, jak być powinien.

Minusem jest lokalizacja. Dla kogoś, kto - jak ja - nie interesuje się geografią, a geografią Półwyspu Skandynawskiego w szczególności, może to stanowić pewien (niewielki) kłopot. Autor operuje swobodnie rozmaitymi nazwami geograficznymi, ale ja często miałem problem, żeby zorientować się, czy jego bohater wybiera się do innej dzielnicy miasta, czy może na inną wyspę lub nawet do innego państwa.



środa, 1 października 2008

Literatura nienawiści

Literatura nienawiści, albo… druga fala


W latach 1989-91 przetoczyła się przez Polskę fala nawróceń. Sekretarze PZPR zaczynali nagle chodzić do kościołów, a niektórzy nawet pod ołtarzem kajali się i wyznawali grzechy w ramach swoiście pojmowanej ekspiacji czy pokuty. Widowisko i zjawisko było, ogólnie rzecz biorąc, dość żałosne, ale na szczęście nie trwało długo. Poza tym przypominało, tak modną w latach pięćdziesiątych, partyjną samokrytykę, ale to normalne – łatwiej zmienić przekonania niż nauczyć się nowych technik.

Wydawało się, że wszystko wróciło do jakiej takiej normy, aż tu…

W jednej z książek Jacka Piekary wydawnictwo zamieściło mini wywiad z autorem. A tam znaleźć można proste stwierdzenie: „Czego nienawidzę: komunistów, socjaldemokratów oraz wszelkiego innego robactwa”*.

Jakub Wędrowycz, bohater książki Andrzeja Pilipiuka „Wieszać każdy może”, morduje komunistów bez mrugnięcia okiem i na taką skalę, że robi się to przerażająco-niesmaczne. Tym, którzy nie żyją już od dawna, serwuje osikowe kołki w serca, jak wampirom.

W książce „Festung Breslau” Marek Krajewski nazywa żołnierzy radzieckich (rosyjskich) biorących udział w II Wojnie Światowej „azjatycką hordą”, mużykami, dla których niczym dziwnym nie było „wychędożenie świni w chlewiku”. Kiedy jednak nazwał ich niepiśmiennymi debilami, „którzy pragnęli spółkować wszystko jedno z kim – z kozą, kobyła, kobietą czy ze zwiniętym w rulon płaszczem”**, miałem dosyć.

Myślę, że bez względu na to, co się roi panom Piekarze, Pilipiukowi, Krajewskiemu i może kilku innym, ludzie o odmiennych przekonaniach politycznych, na przykład komuniści czy socjaldemokraci, nadal pozostają ludźmi, a nie robactwem czy godnym pogardy gatunkiem podludzi, których należy eksterminować. Zresztą, jeśli chodzi o podludzi i nadludzi, przykładów z niedalekiej przeszłości mamy chyba dostatek.

Czemu kilkanaście lat po pierwszej fali ekspiacji, panowie Piekara, Krajewski i Pilipiuk uznali za niezbędne deklarowanie swoich orientacji politycznych i to w sposób tak szczególny, wyrazisty, a nawet drastyczny? Czyżby nadciągała kolejna fala? Co zrobili ci panowie, że teraz tak radykalnie się dystansują? No, bo powodem nie mogą być chyba takie drobiazgi, jak zdobyte za darmo peerelowskie wykształcenie…

Może jednak chodzi o coś poważniejszego? Wyraźnie zanikają więzi – nawet w rodzinie, a może szczególnie tam – widoczna degrengolada wartości napawa… jeśli nie przerażeniem, to przynajmniej niepokojem, przyjaciół zastąpili kolesie i ziomale, nowopoznana pani natychmiast pakuje buzię do mojego rozporka, jakby bojąc się posądzenia o pruderię i zacofanie…
Może w tym nowym świecie koncepcję prawdziwego przyjaciela, takiego na śmierć i życie, zastąpiła koncepcja osobistego wroga? Może faktycznie łatwiej kogoś nienawidzić i na niego pluć niż zapracować na miano kogoś godnego zaufania, porządnego, odpowiedzialnego? Może rzeczywiście zaczynamy się identyfikować i oceniać nie po tym, z kim się przyjaźnimy, ale po tym, kogo nienawidzimy?

Prawdę mówiąc, zaczynam mieć po dziurki w nosie ociekającej nienawiścią literatury polskiej (na szczęście jeszcze nie całej). Jestem tym zmęczony, nie chcę takich rzeczy czytać, nie są mi do szczęścia potrzebne. Gdzie jest powiedziane, że ja muszę być na bieżąco ze współczesnym polskim pisarstwem? Tylko jakoś tak mi się dziwnie wydaje, że obecne czasy literatury nienawiści są jednak czymś poważniejszym od „odchyłów” tego czy innego autora…



* Jacek Piekara, "Sługa Boży", wyd. Fabryka Słów, 2003, strona 1.
** Marek Krajewski, „Festung Breslau”, wyd. W.A.B., 2006, strona 45.