Nigdy w życiu nie byłem w Białymstoku. Nie znam bliżej nikogo stamtąd. W pewnej scenie filmowej aktor, grający mieszkańca tego miasta, wypowiada się egzotycznym (z mojego punktu widzenia), ale pełnym uroku, dialektem. Tyle wystarczyło, żebym nabrał sympatii.
„Pochłonięte” Bielska napisała dziwnym językiem. Właściwie nie wiem, czy to zwyczajne błędy, czy przekonanie autorki, że w powieści język musi być ambitny i udziwniony, bo zwyczajny, to całkowicie odpada, czy wreszcie jest to białostocka gwara. Ze względu na sympatię, o której wspomniałem, założyłem optymistycznie, że chodzi o to trzecie.
Na wstępie Olga nie widzi wnętrza dworca. Jeszcze nie został pierwszorzędnie odnowiony[1].
Dlaczego nie widzi, ciemno tam jest? A dworzec, jak rozumiem, został odnowiony, ale jeszcze nie pierwszorzędnie, czy tak?
Warszawa do dzisiaj nie ma takiego holu z florystycznymi zdobieniami. Wysoka, śmigająca pastelowymi ścianami ku sufitom, pod którymi będą płonęły jaśniste misy lamp[2].
Wysoka? Czego dotyczy określenie „wysoka”? Przy okazji można się też domyślać, że rzeczywiście było ciemno, bo te „jaśniste” misy dopiero będą płonęły w przyszłości.
Do miasta najkrócej można dojść przez pieszy wiadukt nad torami i dalej ulicą św. Rocha. Niezmiernie rozrzuconą stylistycznie[3].
Rozrzuconą? W mojej lokalnej gwarze byłaby pewnie mowa o zróżnicowanej stylistyce.
Brzydota, niechlujstwo i smrodliwy dół nie wypływają już zza zakrętów[4].
Dół wypływający zza zakrętu jakoś trudno mi sobie wyobrazić, ale brzmi… groźnie.
Miałem, powiedzmy, obywatelskie zatrzymanie.
- Chyba obatelskie – zaśmiał się prokurator[5].
To już mnie zaintrygowało. Gwara białostocka czy może nawiązanie do Ryszarda Czarneckiego?
Brama opryskana cieniami gałęzi, drapiąca czerwień kościoła, zbanalizowane ściany, szyldy z nowymi knajpami (u mnie byłyby zapewne knajpy z nowymi szyldami) – intrygujące środki stylistyczne, a do tego specyficzna, możliwe, że lokalna, składnia. Dlatego pozwoliłem sobie określić ten język jako egzotyczny.
Zaczyna się od tego, że do Białegostoku wraca dziennikarka i historyczka, Olga Bukowska. Dość miała korporacyjnego kołowrotu i dosyć bardzo poważnych problemów osobistych, więc postanowiła wrócić na dawne śmieci, schować się przed brutalnym życiem, złapać dystans, a może zacząć wszystko jeszcze raz od początku.
Akcja powieści dzieje się od wiosny do jesieni 2020 roku. W Białymstoku popełniono morderstwo. Zwłoki trzydziestokilkuletniej kobiety, ubranej jedynie w naszyjnik, znaleziono siedzące na medycznym stołku w tunelu, łączącym różne obiekty szpitala wojewódzkiego. Zwłoki miały różowy odcień, więc sprawie – jakże oryginalnie – nadano kryptonim „Róża”.
Sprawę prowadzi prokurator Robert Narwiański, będący właśnie na przymusowym, zaległym urlopie (dziwne zwyczaje w tym mieście panują). Wybrał się do prosektorium zapytać lekarza ostatniego kontaktu o przyczyny śmierci ofiary i ewentualnie narzędzie zbrodni.
Ale nie mam wątpliwości, czym ją zabito. – Gdy podniosła wzrok, widziała już tylko tył płaszcza Narwiańskiego[6].
Ups! Prokurator w rozmowie z atrakcyjną anatomopatolożką wychodzi, jakby nie był zainteresowany, czym zabito ofiarę? Czy nie po to przyszedł? Zaczyna być dziwnie.
Policja publikuje w prasie zdjęcia naszyjnika, licząc na to, że może w ten sposób uda się ustalić personalia denatki. Naszyjnik rozpoznaje Olga Bukowska; był w jej rodzinie od zawsze, ale zaginął gdzieś, jakoś, w latach siedemdziesiątych.
Wkrótce na Dworcu Fabrycznym znalezione zostają różowe zwłoki nagiej kobiety, lat pięćdziesiąt sześć, usadowionej na blokach podkładów kolejowych, a dzień później ciało kolejnej ofiary, również specyficznie upozowanej, po chwili pojawia się kolejna ofiara i następna… W urokliwym Białymstoku grasuje seryjny!
Tak się ta powieść zaczyna. Śledztwo albo dochodzenie w sprawie seryjnego zabójcy, historia miasta, trudne i pokomplikowane relacje emocjonalne prokuratora z kobietami. Związki innych bohaterów, bo wątków uczuciowych i trudnych relacji zabraknąć nie mogło.
Nagle okazuje się, że wszyscy wiedzą, że morderca, nazwany przez media szprycerem, zabija ofiary, wstrzykując im fenol bezpośrednio do komory serca. Narwiański i policja uznają to za dowód, że sprawa ma korzenie w odległej, wojennej przeszłości, być może chodzi o jakąś zemstę za coś, co wydarzyło się w czasie okupacji, bo zastrzykiem fenolu w serce zabijali hitlerowcy w obozach. Bardzo jest to naciągane i zastanawiałem się, czy gdyby ktoś otruł się w Białymstoku gazem, to też byłyby powiązania z niemieckimi komorami gazowymi.
Jedna z ofiar miała na skórze namalowany brązowy trójkąt; tak w obozie oznaczano Romów lub Sinti (grupa etniczna pokrewna Romom i wraz z nimi określana zbiorczym mianem Cyganów). Wszystkie zamordowane miały, jak się to wkrótce okazało, problemy onkologiczne.
Skoro pojawiły się poszlaki, że sprawa może mieć związek z Romami, zrozumiałem tytuł – pochłonięcie (z romskiego porajmos) to odpowiednik żydowskiego holokaustu, tyle że w tym przypadku dotyczy ludobójstwa Romów.
Olga zaczęła od razu od konkretów. – Z niemieckiego winkiel, czyli trójkąt, oznaczał kategorię więźnia[7].
No, proszę… A mnie się wydawało, że trójkąt to po niemiecku Dreieck lub Triangel, bo winkiel to po prostu kąt. Na śląsku do dziś mówią „za winklem”, co oznacza, „za rogiem budynku”. Wystarczyło sprawdzić w słowniku.
Autorka przy każdej okazji, a czasem i bez okazji, opisuje Białystok. Także taki, jaki był kiedyś, za „komuny” albo i przed wojną, nawet pierwszą. Daje się odczuć jej szczególny sentyment do tej miejscowości. Opisy miasta, jego obiektów, zmian, jakie następowały w przeciągu trzystu lat, zajmują kilkanaście procent powieści; czasem stronę i więcej. Z przykrością jednak stwierdzam, że mimo detalicznych opisów, nijak nie potrafiłem sobie tych miejsc wyobrazić.
Popalali skręcony tytoń przed angażującą naprawą przeciekających rur w mieszkaniu emerytki na piętrze bloku, przy trzech blaszanych barakach przerobionych z garażu na skład rupieci przy zabytkowej kamienicy, którą właśnie minęli[8].
Podobnych konstrukcji jest w książce więcej, także problemów z chronologią, a ja – ze smutkiem – zaczynałem zdawać sobie sprawę, że mój sentyment do sceny w filmie „Piłkarski poker”, jednak nie wystarczy. Rozumiem zaangażowanie autorki tematem losów Romów i Sinti, ogromną niesprawiedliwość, jaka ich spotkała i która w pewnym sensie trwa nadal, ale… „Pochłonięte” to po prostu kiepskie pisarstwo i chyba jednak brak jakiejkolwiek redakcji. Jeśli dodać do tego niewątpliwie niebanalną, ale mocno naciąganą fabułę i wielce problematyczne zakończenie, to… Polecać byłoby mi trudno.
---
[1] Martyna Bielska, „Pochłonięte”, Novae Res, 2023, s. 8.
[2] Tamże.
[3] Tamże.
[4] Tamże, s. 9.
[5] Tamże, s. 22.
[6]. Tamże, s. 39.
[7] Tamże, s. 132.
[8] Tamże, s. 156.
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.
Szanowny Panie, proszę zapoznać się z warszawskim językiem z 1924 r., z którym podjęłam polemikę w Początku do "Pochłoniętych" :) Zapewne wiele Panu wyjaśni moje zestawienie z autorką reportażu "Brzydkie miasto" napisane niemal rok po jej wizycie w Białymstoku.
OdpowiedzUsuńhttps://www.wbc.poznan.pl/dlibra/publication/104618/edition/115614?language=pl
I zapraszam na pierwszą w życiu wizytę w tym mieście. Wydaje się DLA mnie, że wiele Panu ułatwi w zrozumieniu współczesnego miasta, jego historii oraz języka i "Pochłoniętych" :)
Tak, "obatel" to nawiązanie do tego Ryszarda ;) mój tata wciąż tego używa, a jest za oceanem. Panu gratuluję uważności, właśnie o to mi chodziło i nie tylko w tym miejscu, co skrupulatnie Pan wyłapał.
Miło mi się czytało tę recenzję, kłaniam się i jeśli Pan zjawi się w Białymstoku, proszę o kontakt. Oprowadzę Pana po każdym zakamarku, każdym miejscu zbrodni i opowiem kwiecistym białostockim językiem :)
Pozdrowienia!
Martyna Bielska
Dziękuję, może kiedyś, ale… wątpię – nie ten wiek, nie to zdrowie.
OdpowiedzUsuńPrzypomniałem sobie, jak do w jednej z pierwszych książek chciałem wsadzić „krew mrożącą w żylakach” – w rozmowach z kolegami czasem tego używam, a w moich okolicach, nie tylko ja. Podobnie było z „biorę piesa na spacer” – takie moje powiedzonko. I jeszcze kilka w tym stylu. Redaktorka i korektorka w jednej osobie, która zajmowała się tekstem, przekonała mnie, że to może nie być, na piśmie, najlepszy pomysł. Podobnie było z cytatami z książek lub filmów. „Jak się czujesz?” – ktoś pytał – a ja odpowiadałem z uśmiechem „jak dzisiejsza bawełna” (z „Ziemi Obiecanej”). W rozmowie, w razie czego, byłem w stanie wyjaśnić, na czym to polega, ale w książce tak się nie dało.
Ostatecznie pracowałem z kilkoma redaktorami/korektorami i zdecydowanie za najlepszych w Polsce uważam Dariusza Godosia (laureata konkursów i teleturniejów) i Barbarę Cabałę.