wtorek, 26 lutego 2008

Magik z Wybrzeża

„Arivald z Wybrzeża” – Jacek Piekara


Prawie dwadzieścia lat temu Andrzej Sapkowski wydał niewielką książeczkę pod tytułem „Wiedźmin”. Zawierała ona, jeśli dobrze pamiętam, pięć opowiadań z wiedźminem Geraltem w roli głównej. Po kilku latach Geralt powrócił w twórczości Sapkowskiego, jako bohater wielotomowej sagi wiedźmińskiej, ale to już inna bajka.

„Arivald z Wybrzeża” jako żywo przypomina mi tamtego właśnie, pierwszego „Wiedźmina”. Zwłaszcza konstrukcją opartą na zasadzie jeden rozdział = jedna odrębna przygoda.

Arivald to czarodziej-samozwaniec, mag-samouk, były żołnierz i najemnik, poszukiwacz przygód i obieżyświat, który przypadkowo wszedł w posiadanie czarodziejskiej kuli, księgi i innych rekwizytów, po których prostaczkowie na pierwszy rzut oka rozpoznają czarodziejów, członków Tajemnego Bractwa z Silmaniony.

Arivald co trochę pakuje się w rozmaite mniej lub bardziej niebezpieczne przygody, wychodząc z nich cało raczej dzięki sprytowi, sile fizycznej i życiowemu doświadczeniu, niż umiejętnościom czarowania.

Lekka, łatwa w odbiorze, nieco kpiarska fantastyka, bez elementów brutalnej przemocy, wulgaryzmów, nachalnej erotyki. Taka trochę „z przymrużeniem oka”; w czytelnikach dorosłych może budzić pewien niedosyt.


piątek, 22 lutego 2008

Pilch tysiąca miast

„Tysiąc spokojnych miast” – Jerzy Pilch


Czas i miejsce akcji:
Polska Rzeczpospolita Ludowa. Wczesne lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku. Niewielkie miasteczko, zdaje się w okolicach Cieszyna. Przez moment Warszawa.

Bohaterowie:
Józef Trąba – alkoholik
Pan Naczelnik – były naczelnik poczty
Jerzyk – syn Pana Naczelnika
W tle: matka Jerzyka, milicjant, komendant Jeremiasz, pani Pastorowa, pastor Potraffke, kościelny, Arcymajster Swaczyna i inni członkowie lokalnej ewangelickiej wspólnoty wyznaniowej.

W obliczu nieuchronnie nadciągającej śmierci, której powody przedstawia w sposób następujący: „po pierwsze, marskość wątroby; po drugie, trzaskająca trzustka; po trzecie, ostra niewydolność nerek; po czwarte, serce słabnące; po piąte, wrzody żołądka; po szóste, delirium tremens; po siódme, najprostsze, zachłyśnięcie się własnymi wymiocinami”*, pan Trąba postanawia dokonać jednego bodaj czynu wiekopomnego i wartościowego w całym swoim życiu, a mianowicie zgładzić tyrana.

Tyranem okaże się być ostatecznie Władysław Gomółka (po rozważeniu i odrzuceniu kandydatury Mao Tse-Tunga), a narzędziem skrytobójczego zamachu – chińska kusza, wykonana między innymi z samochodowego resoru i ozdobiona inkrustacjami z kości słoniowej.

Przygotowania do absurdalnego i nieco groteskowego zamachu, o którym zresztą wiedzą wszyscy członkowie gminy, dyskutujący ponadto na ten temat ze sporym zaangażowaniem, są głównym wątkiem książki tylko pozornie. Nie chodzi też, jak początkowo sądziłem, o pokazywanie, ujawnianie, demaskowanie, piętnowanie „komunistycznej” rzeczywistości, a przynajmniej nie za bardzo. Może trochę o wyśmiewanie – subtelne i delikatne zresztą.

O cóż więc chodzi? Czym jest clou programu, jeśli mogę użyć tego określenia?
Otóż najważniejsze okazują się w książce monologi pana Trąby. Formalnie rzecz biorąc pan Trąba stale rozmawia, z panem Naczelnikiem głównie, ale i z innymi osobami - byłyby to więc dialogi, jednakże udział interlokutorów jest w tych rozmowach zwykle marginalny.

Pan Trąba monologuje fantastycznie, cudownie, wspaniale i porywająco, bowiem oratorem i erudytą jest wręcz urodzonym. W monologach tych wypowiada się i określa swoje stanowisko we wszystkich możliwych, niemożliwych też, kwestiach o najrozmaitszym ciężarze gatunkowym. I robi to w sposób urzekający. Oto niewielka próbka:

„Piłem całe życie i picie było moją pracą i moim wypoczynkiem, moją miłością i moim hobby. Picie było moją sztuką, moim koncertem i moim kunsztownie napisanym sonetem. Picie było moim poznaniem, moim opisem, moją syntezą i moją analizą. Tylko amatorzy, laicy i grafomani twierdzą, że pije się po to, aby złagodzić potworność świata i stłumić nieznośną wrażliwość. Przeciwnie, pije się, by pogłębić ból i wzmóc wrażliwość. Zwłaszcza w takim przypadku jak mój: kiedy niczego nie ma poza piciem, należy z picia uczynić sztukę, należy przez wódkę dotknąć sedna rzeczy, a sednem rzeczy jest śmierć. Skoro człowiek jest skazany na ból, należy stać się wirtuozem bólu. I ja, Józef Trąba, arcymistrz własnego bólu, teraz, kiedy moja mdła cielesna powłoka odmawia dopełniania jedynej umiejętności, którą posiadła, ja, Józef Trąba, postanowiłem, zanim umrę z powodu jednej z siedmiu niezawodnych przyczyn, postanowiłem posiąść jeszcze jedną i jednorazową z ziemskich umiejętności, a jest to, jak od dawna wiemy, umiejętność zabicia pierwszego sekretarza Władysława Gomółki”.**

Dla takich właśnie kawałków (i wielu lepszych!) warto przeczytać „Sto spokojnych miast”. Momentami zabawa doprawdy jest przednia.



* Jerzy Pilch, „Tysiąc spokojnych miast”, wyd. Puls 1997, strona 51-52.
** Jerzy Pilch, „Tysiąc spokojnych miast”, wyd. Puls 1997, strona 161-2.


środa, 20 lutego 2008

Droga powrotna

„Droga powrotna” – Erich Maria Remarque


I znów wojna – jak to często bywa u Ramarque’a, i znów Niemcy, którzy okazują się nie tacy znowu źli. A przynajmniej nie ci, zwykli żołnierze z okopów, bo wojnę oczywiście wywołali jacyś inni Niemcy.
Brzmi to nieco złośliwie, ale paradoksalnie – jest prawdziwe. Ci, którzy wywołują wojny, nigdy nie giną w okopach. Tyle, że dotyczy to także innych nacji, nie tylko Niemców.

Czy „Droga powrotna” jest, jak chce reklama, kontynuacją „Na zachodzie bez zmian”? No cóż… Reklama ma swoje prawa, a literatura swoje. „Droga powrotna” może być kontynuacją kilku rożnych książek Ramarque’a, ale można zaryzykować stwierdzenie, że jest też wstępem na przykład do książki „Czarny obelisk”.

Czasem, owiewany smutkiem i beznadzieją jego powojennych opowieści (bez względu na to, o której wojnie akurat czytam), zastanawiam się, jak pisałby Remarque, gdyby Niemcy wygrali którąś z wojen światowych? Ale to tylko spekulacje.

Kończy się wojna (I Światowa) i w tym właśnie momencie kończy się też życie wielu młodych żołnierzy. Przynajmniej sensowne życie, poukładane życie, normalne życie. Wśród tysięcy ofiar oni przeżyli – po to, by wraz z zakończeniem działań wojennych natychmiast stać się pokoleniem przegranym. Choć z tego jeszcze pewnie nie od razu zdają sobie sprawę.

Wracają do swoich miast, wsi, domów, rodzin i w kilkanaście godzin przekonują się, że świat i życie, o którym marzyli w okopach, wbrew realiom żywiąc nadzieję, że może uda się przetrwać – nie istnieje.
Kraj po przegranej wojnie nie jest taki sam, ale i oni są już zupełnie innymi ludźmi.

Nie potrafią porozumieć się z rodziną, za którą tęsknili latami, nie potrafią odnaleźć się w pracy, wreszcie przyjaźń, która ich łączyła w okopach, w pokojowych warunkach okazuje się co najmniej problematyczna.

Smutno, szaro, beznadziejnie… nic tylko sobie w łeb palnąć. Co też niektórzy z nich robią.


poniedziałek, 18 lutego 2008

Popiół i diament

Omówienie lektury szkolnej… „Popiół i diament”


To, że niejaki Andrzejewski Jerzy, w tak zwanej obecnej rzeczywistości, okaże się być zaplutym karłem komunistycznego okupanta i obleśnym sługusem bolszewii, oraz, co zupełnie w tej sytuacji naturalne i stanowiące poniekąd logiczną konsekwencję, wyznawcą Marksa i czcicielem Lenina (albo odwrotnie?), tego się, prawdę mówiąc, jakoś tak… spodziewałem.

Tego, że jego książka pod tytułem „Popiół i diament” zostanie oceniona jako „fałszująca obraz powojennej rzeczywistości, ukazująca nieprawdziwe dylematy”, spodziewałem się jakby nieco mniej.

Natomiast poniższej oceny jego warsztatu literackiego nie spodziewałem się w ogóle:

„Opisy ich uczuć i uniesień to pod względem stylu żeromszczyzna czystej wody, dla niektórych wręcz niestrawna. A fragmenty ich rozmów – od banalnego ‘Znamy się od kilku zaledwie godzin, a wydaje mi się, jak byśmy się znali od bardzo dawna’, przez melodramatyczne ‘Więc po co wszystko, po co? Rano powiemy sobie dowidzenia’, po tyleż romantyczne co kiczowate ‘Ty jesteś miłość’ – są jakby żywcem wyjęte z taniego romansidła i właściwie powinny drażnić (podobnie jak wyznania miłości po dwóch spotkaniach)”.

Cytaty powyżej pozwoliłem sobie zaczerpnąć z „omówienia lektury szkolnej + film”, które to omówienie ma stanowić „znakomitą pomoc dydaktyczną, uzupełnienie szkolnej lektury”, a wydane zostało w serii „Biblioteka Gazety Wyborczej”.

Cenię dzisiejszą młodzież, wierzę i w nią i w to, że nie jest to bandą kretynów. I tak sobie myślę, że gdybym był dziś nastolatkiem i gdybym nie był kompletnym durniem, to pewnie zacząłbym się mocno zastanawiać… Autor – czerwona szuja i podnóżek Stalina. Książka – fałsz i nieprawda. Styl – dla wielu niestrawna żeromszczyzna (cokolwiek to znaczy) i kiczowate, tanie romansidło.

TO PO JAKIEGO GRZYBA KAŻĄ MI TO W SZKOLE CZYTAĆ???

I dziwić się później, że ludzie młodzi uciekają z tego kraju… właściwie gdziekolwiek. A’propos, zna ktoś może jakiś kraj (nie komunistyczny i nie postkomunistyczny), w którym księgarz, kawaler w średnim wieku, mógłby uzyskać azyl… kulturalno-literacki?


niedziela, 17 lutego 2008

Literatura kobieca???

Zagadkowa "literatura kobieca"

Od kiedy w księgarni zawisły nad regałami tabliczki z informacjami typu: literatura sensacyjna, poradniki, medycyna, literatura kobieca, psychologia, wydawnictwa albumowe, itd. itp., a było to już lat temu z dziesięć, odwiedziły nas tylko dwie wojujące feministki. Coś tam mruczały pod nosem na temat literatury kobiecej, czyli widocznie pisanej przez kobiety i wreszcie podeszły do mnie zapytać, jak one mają ten napis rozumieć? Odpowiedziałem krótko, że jeśli nie rozumieją NAWET tak prostego i oczywistego, dla 99,99999% czytelników zrozumiałego skrótu myślowego, jeśli tabliczka oraz dokładne oględziny książek z tego działu, nic im nie mówią, to obawiam się, że trafiły w niewłaściwe miejsce.

Faktycznie, nie istnieje ścisła i matematycznie dokładna definicja, która określałaby absolutnie jednoznacznie zawartość działu „literatura kobieca”. No i co w związku z tym? Nie jest to niczym dziwnym w literaturze, muzyce, filmie, malarstwie.

Tak, termin „literatura kobieca” ma zabarwienie odrobinę pejoratywne, może nawet nieco lekceważące. Być może dlatego właśnie od czasu do czasu ktoś (jakoś nigdy nie dotyczyło to mężczyzn) z takim określeniem próbuje dyskutować, najczęściej właśnie wysuwając argument, że to pewnie oznacza literaturę pisaną przez kobiety.

Użyłem tu już pewnego określenia, mianowicie skrót myślowy. Tym właśnie jest „literatura kobieca”.

Dla pań, którym wydaje się, że literatura kobieca oznacza książki pisane przez kobiety, podaję wyjaśnienie kilku innych, równie powszechnych i przez większość rozumianych skrótów myślowych.

Powieści „płaszcza i szpady” nie były pisane przez autorów w płaszczach i nie sądzę, żeby pisano je szpadą maczaną w kałamarzu – to powieści przygodowe, których akcja zwykle dzieje się w XVII-XVIII wieku.

Utwory typu „zabili go i uciekł” nie są pisane przez umarłych, którzy ponadto gdzieś uciekli – oznacza to kiepską, bzdurnie pokomplikowana literaturę sensacyjną.

Książki „dorosłe” albo „dla dorosłych” – nie znaczy to, żeby normalna literatura tworzona była przez dzieci, a tylko niektóre pozycje pisali ludzie dorośli, tu chodzi o zawartość książki, w której najwidoczniej wiele jest opisów seksu, erotyki, itp.

Literatury „dziecięcej i młodzieżowej” nie tworzą dzieci i młodzież – w tym przypadku chodzi o adresatów tego typu literatury i jej charakter – przygodowe książki, czasem z elementami dydaktycznymi i zwykle niezbyt skomplikowaną fabułą.


piątek, 15 lutego 2008

Historia ruchu AA

"Anonimowi Alkoholicy wkraczają w dojrzałość" - autor anonimowy


Wspólnota Anonimowych Alkoholików - niezwykły ruch uhonorowany w 1951 roku prestiżową Nagrodą Laskerów, który odmienił życie milionów ludzi bez względu na ich obywatelstwo, rasę, wyznanie, wiek, płeć, który zmienił wyobrażenie świata na temat choroby alkoholowej, który nie przyjmuje żadnych dotacji, opiera się na zasadzie anonimowości i… nie jest rządzony, ani kierowany przez nikogo.

Ta książka opisuje pierwsze dwadzieścia lat istnienia AA, a więc czas, w którym wszystko się rodziło, kształtowało.

Książka podzielona została na trzy części, z których każda ma własny układ chronologiczny. Z jednej strony może się to wydawać mało wygodne, ale z drugiej, daje okazję zobaczenia pewnych wydarzeń oczami kilku różnych osób.

W pierwszej części zaprezentowano konwencję Anonimowych Alkoholików w St.Louis (USA), z okazji dwudziestej rocznicy powstania Wspólnoty. Była to konferencja szczególna. Podczas niej właśnie Ruch AA przyjął pełną odpowiedzialność za siebie na siebie. Jak rozumiem, wcześniej motorem działania byli założyciele i weterani Ruchu.

Część druga zawiera wystąpienia jednego ze współzałożycieli, Billa W., na temat tak zwanych trzech legatów Wspólnoty AA (zdrowienie, jedność, służba), czyli po prostu na temat programu zawartego w dwunastu krokach, dwunastu tradycjach i dwunastu koncepcjach.

W części trzeciej znaleźć można wypowiedzi na temat Ruchu AA lekarzy, prawników, księży rozmaitych wyznań, sympatyków.

Pozycja niewątpliwie bardzo ciekawa, dla tych, którzy taką tematyka się interesują. Szkoda tylko, że zawiera tak niewiele zdjęć… choć wynika to zapewne z zasady anonimowości, bo nie ma tu fotografii żadnego alkoholika (pomijając wielkie, grupowe zdjęcie z konwencji).


wtorek, 12 lutego 2008

Wezwano mnie do WKU

O tym, jak szukałem Wojskowej Komendy Uzupełnień.


Dwa tygodnie temu dostałem z Wojskowej Komendy Uzupełnień wezwanie do stawienia w jej siedzibie wraz z dokumentem tożsamości i książeczką wojskową, celem „nadanie przydz. org. mob.” – cokolwiek to znaczy. Na idealnie czytelnej pieczęci widniał adres: ul. Plebiscytowa 5.

Dziś nastał ten wielki dzień i z wymaganymi załącznikami wybrałem się na ulicę Plebiscytową. Na wszelki wypadek wyszedłem nieco wcześniej, bo ja wprawdzie dobrze wiem, gdzie jest ulica Plebiscytowa, ale oczywiście pojęcia nie mam, gdzie może być numer 5, zostawiłem więc sobie nieco czasu na szukanie właściwego numeru. I dobrze zrobiłem...

Wskazany adres odnalazłem bardzo szybko. Problem polegał na tym, że w budynku oznaczonym numerem 5 przy ulicy Plebiscytowej, Wojskowej Komendy Uzupełnień nie ma. Mieści się tam przede wszystkim Wydział Historyczny Uniwersytetu oraz Wojewódzki Inspektorat Sanitarny.

Różne myśli przychodziły mi do głowy. A to miałem ochotę iść z tym wezwaniem prosto do prasy, a to zadzwonić pod numer umieszczony na wezwaniu... W końcu jednak drgnęła mi ambicja – jak to? Nie znajdę w tak małym mieście WKU?!

Po długich poszukiwaniach odkryłem na tejże ulicy Plebiscytowej, pod numerem 3a, coś o nazwie: Wojskowa Komenda Uzupełnień Sąd Garnizonowy. Aha! Pomyślałem sobie – jestem już blisko. I faktycznie, wystarczyło już tylko 20 minut dalszych poszukiwań, żebym odkrył budynek WKU. Nie był oznaczony żadnym numerem ale, jako że usytuowany był jeszcze wcześniej niż 3a, doszedłem do wniosku, że musi mieć numer 3, albo nawet 1.

Pan siedzący w dyżurce w kolorowym t-shircie i zajadający zupkę kuksu, potwierdził, kiedy okazałem mu wezwanie, że to jest właśnie tu i wskazał odpowiedni pokój. Panu temu zwróciłem uwagę na błąd w adresie, ale wyjaśnił mi, że tu na Plebiscytowej wszystko ma numer 5. Podczas moich poszukiwań widziałem tabliczki także z innymi numerami, więc mu nie uwierzyłem.

W pokoju, w którym miałem załatwić swoja sprawę dowiedziałem się, że wezwano mnie tu celem doręczenia przydziału mobilizacyjnego na wypadek wojny. Tak, jakby nie można tego wysłać pocztą za zwrotnym poświadczeniem odbioru. I temu panu starałem się pokazać, że WKU wysyła wezwania z błędnym adresem. Pan jednak najwyraźniej nie był zaprogramowany na rozmowę na ten temat, bo za każdym razem, kiedy mówiłem coś o tym milkł na dłuższą chwile, a następnie podejmował swoją kwestię tak, jakbym się w ogóle nie odzywał.

Po opuszczeniu murów WKU doszedłem do wniosku, że szkoda mi tych naszych chłopaków w Iraku (a może w Iranie – nigdy nie wiem, jak się to pisze). Jeśli w niewielkim mieście w Polsce żołnierze pełniący służbę w WKU nie są w stanie zidentyfikować poprawnie swojego miejsca pracy po adresie, to jak ci biedacy trafią z odległego kraju do Polski?
A może to wszystko jest efektem utajnienia? Przecież możliwe, że chłopcom nikt jeszcze nie powiedział, że imperialistyczny wróg już nie czyha tak zawzięcie na tajne dane teleadresowe...



004 Kołchozowe czasy

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 004.


„Kołchoz” to mieszkanie przy ulicy Ozimskiej numer 3 w Opolu. Nazwę tą wymyślił najprawdopodobniej mój dziadek – zaciekły antykomunista, wróg ówczesnego ustroju (zwanego socjalizmem), a zwłaszcza Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR), który to kraj z syczącą nienawiścią nazywał Sowietami lub Bolszewią.

Moja babcia rodziła kilkanaście razy, lecz nie wszystkie jej dzieci dożyły do moich czasów. Większość jednak tak i do pewnego momentu wszyscy mieszkaliśmy „na kupie” w tym jednym mieszkaniu. Wszyscy, to jest babcia, dziadek, gromada wujków i ciotek (rodzeństwo mojej matki) w porywach z mężami i żonami, wreszcie moi rodzice i ja – później także mój brat. Być może dlatego dziadkowi kojarzyło się to z radzieckim kołchozem.

Co ciekawe, ja z tamtych czasów zupełnie nie pamiętam ciasnoty czy niewygody, na co wszyscy dorośli mocno narzekali. Mnie się w „kołchozie podobało – zawsze był pod ręką ktoś gotów się ze mną bawić, poświęcić mi czas, opowiadać fantastyczne rodzinne historie, zamiast naiwnych i nudnych bajek.

Wydaje mi się jednak, że mieszkańcom dzisiejszych blokowisk winien jestem pewne wyjaśnienie – „kołchoz” zajmował całe piętro niewielkiej kamienicy. Wystarczająco jednak dużej, żeby miała dwa wejścia - od frontu i „kuchenne” (od podwórza, dla służby). Mam wrażenie, że kuchnia była w „kołchozie” większa niż całe moje obecne, 2-pokojowe mieszkanie w bloku.
Co uciążliwe było na pewno? Jedna ubikacja (łazienki tam nie było) i piece na węgiel, który trzeba było nosić z piwnicy. Ale przecież jako dziecko nie nosiłem węgla, korzystałem w razie czego z nocnika i ktoś inny zajmował się moją toaletą, a w tym grzaniem na piecu wody do kąpieli czy praniem ciuchów w balii, na tarze.

W tamtych czasach (połowa XX w.) duże mieszkania nie były czymś wyjątkowym. Także fakt zamieszkiwania ich przez wielodzietne i wielopokoleniowe rodziny nie był żadnym ewenementem. To dopiero pokolenie moich rodziców stawiało, zamiast kamienic z cegły, budynki mieszkalne w technologii wielkoblokowej, czyli tak zwane bloki. Także wtedy rodziła się moda na model rodziny zwany 2+2.
Właściwie… w tej chwili nawet trudno mi sobie wyobrazić rozkład mieszkania, które miałoby na przykład jedenaście pokoi.

Brak w mieszkaniach łazienek też nie był wtedy niczym nadzwyczajnym. Nawet ubikacje nie były czymś powszechnym czy oczywistym. Dwadzieścia lat później, w centrum miasta, ludzie nadal mieszkali w kamienicach, w których ubikacja była wspólna, na półpiętrze lub na parterze. Na peryferiach zdarzały się budynki z ubikacją na zewnątrz, w postaci drewnianej budki na podwórku. W jej drzwiach, nie wiem czemu, zawsze wycięty był otwór w kształcie serduszka – stąd pojawiające się czasem w literaturze określenie „domek z serduszkiem”; nie była to więc romantyczna altanka, jak mogłoby się wydawać, ale po prostu wychodek.

Oczywiście, nieobecność łazienki w mieszkaniu nie oznaczała jakiegoś szczególnego braku higieny. Małe dzieci kąpano w blaszanych, ocynkowanych wanienkach, a jak dorosłym zachciało się kąpieli, to mieli do dyspozycji łaźnię miejską, gdzie za niewielką opłatą można było skorzystać w specjalnej kabinie z wanny lub prysznica, pożyczyć ręcznik i dostać mydło. Zabrano mnie tam kilka razy.
Budynek dawnej Opolskiej Łaźni Miejskiej jeszcze stoi. Na ulicy Reymonta, niedaleko skrzyżowania z ulicą Ozimską. Obecnie jest w nim dom handlowy.

Ozimska 3, to sam początek tej ulicy. Od placu Wolności „kołchoz” oddzielały tylko, ulokowane pod numerem 1, hotel „Bristol” i bar „Zgoda”. Te okolice, to obecnie najlepsze i najdroższe lokalizacje w mieście. Także wtedy było to samo centrum – blisko Dworca Głównego, kilkaset metrów od Ratusza. Oczywiście nie miało to dla nikogo z mieszkańców żadnego finansowego znaczenia. W tamtym okresie nie było mieszkań własnościowych, prywatnych. Wszystkie właściwie należały do miasta (komunalne). Lokatorzy tylko je wynajmowali. Prywatny można było mieć domek.

Uprawnienia właściciela mieszkania, administrowanego i zarządzanego przez odpowiedni wydział Urzędu Miejskiego, Powiatowego lub Gminnego, były bardzo szerokie. Na przykład, jeśli na rodzinę zamieszkującą dany lokal przypadało „za dużo” metrów kwadratowych (według ówczesnych norm), do mieszkania można było dokwaterować kogoś jeszcze. Nie było więc niczym dziwnym zamieszkiwanie w dużym mieszkaniu dwóch rodzin, które wspólnie użytkowały kuchnię i ubikację – jeśli w mieszkaniu taka była.

Kiedy z „kołchozu” wyprowadzały się do swoich mieszkań rodziny ciotek i wujków, w taki właśnie sposób traciła kolejne pokoje moja babka. Ostatecznie kiedy mieszkała tam już sama, niedługo przed wyburzeniem kamienicy, zajmowała już tylko dwa pokoje.

Z jednej strony wydaje się to oczywiście oburzające, skandaliczne, nie do przyjęcia, ale warto pamiętać, że było to zaledwie kilka lub kilkanaście lat po wojnie - wiele budynków było zburzonych, a ludzie w końcu gdzieś musieli mieszkać. Niestety, przeciąganie się takiego stanu rzeczy na kolejne dziesięciolecia było już raczej winą nieudolnego państwa i systemu w ogóle - choć oczywiście budownictwa mieszkaniowego w szczególności - a nie wojny.

Mój kolega w takich warunkach, mieszkał jeszcze stosunkowo niedawno. W dużym trzypokojowym mieszkaniu jego rodzina zajmowała dwa pokoje, a w trzecim mieszkała jakaś starsza, zupełnie dla nich obca kobieta. Przedpokój, kuchnia i łazienka były do wspólnego użytku. Skończyło się to w sposób naturalny, kobieta ta zmarła około 2004 roku. Od tego czasu dopiero jego rodzina ma samodzielne mieszkanie.
„Samodzielne mieszkanie”, to też określenie z tamtych lat, dziś już właściwie rzadko używane, jeśli w ogóle. A oznacza właśnie, że całe mieszkanie ma się dla siebie i swojej rodziny, bez żadnych obcych sublokatorów.

Kiedy mieszkaliśmy w „kołchozie”, bardzo lubiłem wyglądać przez okno naszego pokoju albo okno w ubikacji – godzinami mogłem obserwować ruch i życie na Ozimskiej.
Po drugiej stronie ulicy było kino „Odra” (obecnie Galeria Piastowska), w którym oglądałem pierwsze filmy Disneya, była księgarnia wydawnictw obcojęzycznych, zwana popularnie księgarnią rosyjską lub radziecką – faktycznie, w tym języku było tam najwięcej książek i kolorowych albumów. W zasięgu wzroku miałem też sklepik „Ruchu”.
Spółdzielnia, która od 1973 roku nosiła pełną nazwę „RSW Prasa-Książka-Ruch”, dysponowała tysiącami wolnostojących budek, zwanych popularnie kioskami „Ruchu”. Ten, który z takim upodobaniem obserwowałem, był wyjątkowy – wchodziło się do niego do środka – był jakby miniaturowym sklepikiem, a nie drewnianą budką na chodniku.

Tenże sklepik „Ruchu” prowadzili państwo M. Pamiętam ich, jako ludzi bardzo starych, a więc mogli mieć wtedy może nawet po czterdzieści lat. Pewnego razu obserwowałem pana M. podczas rozmowy z matką, która robiła tam jakieś drobne zakupy. Wtedy po raz pierwszy, patrząc na starego człowieka zastanawiałem się, czy on, patrząc na mnie, myśli o tym, że ja zobaczę ten świat i miasto takim, jakiego on nigdy nie pozna? Ciekaw byłem, czy ten człowiek zazdrości mi, że mam o wiele więcej lat życia przed sobą niż on…

Następną moją myślą, co chyba zupełnie naturalne, było wtedy pytanie, czy ja – gdyby udało mi się dożyć tak sędziwej starości – będę kiedyś patrzył na dzieci zazdroszcząc im ich czasu?

Miałem wtedy pięć lat...



Nowa polska ortografia

O propozycji radykalnych zmian w polskiej ortografii.


Ten pomysł z nową ortografią to może braci Kaczyńskich? Albo pana Leppera? No, nieważne...

Mam ciotkę. W Holandii. Ciotka o wiele lepiej orientuje się w polityce polskiej niż ja, dlatego zwykle słucham jej z uwagą. Ostatnio mówiła mi, że jak "komuna" w Polsce była tak i jest. Z tym, że nie chodziło jej o rozwiązania formalno-prawne, ale o tak zwaną mentalność obywateli. Miała, jak widzę, rację.

W moim mieście pewnego razu postanowiono zmienić nazwę ulicy Mondrzyka na Osmańczyka. Mondrzyk jakiś mało poprawny politycznie się wydawał, a Osmańczyk to pierwszy senator tej ziemi, więc...

Ulica, o której piszę jest niewielka, może 300-350 metrów. Odział banku, szkoła mechaniczna, kilkanaście sklepów, jedno stowarzyszenie, kilkadziesiąt domów.
Nie znam żadnych danych dotyczących sklepów, szkoły, stowarzyszenia czy obywateli, ale oddział banku zmiana nazwy ulicy kosztowała 40000 PLN (czterdzieści tysięcy nowych polskich złotych). Trochę mnie to zaskoczyło, ale kiedy znajoma, pracownica banku, zaczęła wymieniać: pieczątki, druki, dokumenty, programy komputerowe, dane w sieci, itd. itp. to doszedłem do wniosku, że i tak tanio się wykpili.

Ile trzeba było zapłacić za wykonanie nowych tabliczek z nazwami ulicy na każdy jej róg? Ile kosztowało zainstalowanie tych tabliczek? Ile kosztowała wymiana dokumentów wszystkim mieszkańcom tej ulicy? Ile kosztowało wprowadzenie zmian na planach (drukowanych, internetowych, w przewodnikach, itd.) miasta? Jakie koszty ponieśli właściciele sklepów, czyli ja?

Nie, ja nie jestem właścicielem tych sklepów, ale ludzie którzy nimi są, tego typu koszty odliczyli sobie oczywiście od podatków. Podatki do Skarbu Państwa wpłynęły w związku z tym mniejsze, a ja za kolejne leki muszę płacić pełną cenę, albo znów do dentysty muszę zapisywać się w miesięcznej kolejce, albo zrywać resory na dziurawych drogach...

Rzecz jasna, za sporą część tej operacji zapłaciło miasto, czyli w ostatecznym rozrachunku też ja.

Przypomnę: 40 tyś. złotych - jeden niewielki oddział banku na krótkiej uliczce miasta przemysłowego średniej wielkości w Polsce C. Po zmianie ortografii, ile takich nazw ulic trzeba będzie w Polsce zmienić? A przecież nazwy ulic to zaledwie drobny ułamek kosztów, które trzeba będzie ponieść, prawda?

Zmiana programów komputerowych i systemów operacyjnych, szkolenia dla tłumaczy języka polskiego, szkolenia dla nauczycieli, druk nowych słowników i podręczników, przepisanie i druk WSZYSTKICH książek i czasopism w archiwach (no chyba, że marzy nam się rewolucja kulturalna i odcięcie się zupełne od jakichkolwiek korzeni, a to może komunistów kusić), zmiana list dialogowych w filmach, zmiana opakowań i instrukcji obsługi, zmiany w dokumentach przedstawicielstw zagranicznych...
Ja tak mogę długo. Bardzo długo.

Zdaję sobie sprawę, że ludzie urodzeni i wychowani w poprzednim systemie, którzy jeszcze nie przestawili się na myślenie demokratyczno-wolnorynkowo-odpowiedzialne (większość nie jest do tego zdolna), nadal uważają, że pieniądze na wszystko można bez ograniczeń i przede wszystkim bez żadnej odpowiedzialności i konsekwencji, czerpać ze Skarbu Państwa. Niestety... to niezupełnie tak jest... Ktoś i to jak najbardziej określony ktoś, będzie musiał w takiej czy innej formie za to zapłacić. Ponieść monstrualne (biliony dolarów?) koszty takiej zachcianki.

Na polską ortografię, gramatykę zresztą też, jak wiadomo nie ma mocnych (według opinii językoznawców jest na świecie tylko jeden język trudniejszy od polskiego i jest to język baskijski). Ja "z polskiego" też orzeł nie jestem. Ale niezbyt dobra znajomość zasad ortografii nie powoduje jeszcze mojego całkowitego zidiocenia, a tym samym zgody na poniesienie kosztów takiej operacji. Amen.



003 Przychodzę na świat

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 003.


W połowie XX wieku, w okolicznościach bliżej mi nieznanych, spotkali się ludzie zupełnie nieodpowiedni i dzięki temu, a może mimo to, jesienią 1958 roku wyjątkowo niezdrowo i o miesiąc za wcześnie, przyszedłem na świat. Oczywiście wtedy nikt sobie jeszcze nie zdawał sprawy z faktu, że moi rodzice są zupełnie nieodpowiedni zarówno dla siebie nawzajem, jak i dla mnie. Ale o tym nieco później.

Urodziłem się jako dziecko z nadzieją i niepokojem oczekiwane – podobno. Od ślubu rodziców minęło już kilka lat, matka miała za sobą dwa poronienia… Mało brakowało, a i ze mną by się nie udało. Przyszedłem na świat w ósmym miesiącu ciąży, wtajemniczeni wiedzą, że to znacznie większy problem niż z noworodkiem siedmio, a nawet sześciomiesięcznym, i początkowo nie wykazywałem zbytniej chęci do życia. W szpitalu położniczym matkę kilka razy budzono w nocy słowami „proszę wstać, dziecko kona” i sprowadzano pod inkubator, w którym leżałem.

Tą koszmarną historię, a zwłaszcza dramatyczne zdanie „proszę wstać, dziecko kona”, słyszałem od matki mnóstwo razy, może ze sto. Opowiadała mi ją z wyraźną przyjemnością i chyba czymś w rodzaju satysfakcji. Trwało to od mojego wczesnego dzieciństwa do samej jej śmierci.
Prawdopodobnie, gdyby w moim domu istniał zwyczaj rozmawiania, porozumiewania się czy komunikowania, to pewnie wreszcie kiedyś zapytałbym ją, czemu mi to robi? Po co? Co chce w ten sposób osiągnąć? No, ale z matką się nie rozmawiało, więc do dziś nie wiem, czy oczekiwała wdzięczności, przeprosin, czy jedynie wystarczało jej wpędzanie mnie w poczucie winy.


Wspomniałem, że byłem dzieckiem chcianym i oczekiwanym - być może… wierzę w każdym razie, że moim rodzicom, a matce na pewno, tak się wtedy mogło wydawać. Natomiast faktem jest, że urodziła mnie mając 28 lat, kiedy oboje z ojcem mieli już za sobą kilka lat „luźnego”, dość wygodnego życia, bez większych problemów finansowych, zobowiązań czy odpowiedzialności za kogoś jeszcze.
Matka opowiadała czasem o swoim życiu przed moim urodzeniem i wyglądało na to, że wiele w nim było dancingów, rozmaitych wyjazdów, towarzystwa, zabaw. Poza tym matka namiętnie uprawiała lekką atletykę na dość wysokim poziomie, była też sędzią siatkówki, a tego wyraźnie było jej żal.

W końcu jakoś się jednak wykaraskałem i po kilku czy kilkunastu tygodniach matka wróciła ze mną do domu. Do siódmego roku życia domem był dla mnie „kołchoz” przy ul. Ozimskiej 3. Dokładnie w tym miejscu, gdzie obecnie straszy (są tacy, którzy twierdzą, że zdobi) futurystyczny, ze szkła i aluminium, biurowiec PZU.

Przez te siedem lat moi rodzice i ja tylko raz opuściliśmy „kołchoz” na dłużej. Był to tak zwany „incydent jędrzejowski”. Ojciec (bez wykształcenia) został kierownikiem prewentorium w Jędrzejowie, a matka (technik włókiennik) podjęła tam pracę jako dietetyczka. Bardzo szybko okazało się, że ojciec nadużywa kierowniczej władzy, alkoholu, służbowej kasy i zatrudnionych w prewentorium kobiet, więc jego dalsza kariera uległa pewnemu… hm… jak by to powiedzieć… zaburzeniu. Z podkulonymi ogonami wróciliśmy do „kołchozu”.

Z opowieści matki, która to wydarzenie postrzegała jako jedno z większych upokorzeń w życiu z ojcem wynika, że wtedy też po raz pierwszy zaproponowała mu rozstanie i rozwód. Ojciec – to też wiem z jej opowiadań – zastosował wówczas sprawdzony męski manewr i oświadczył, że jak matka go porzuci, to on się otruje. I żeby wykazać determinację i poważne zamiary, przystąpił niezwłocznie do tego trucia się poprzez konsumpcję mydła toaletowego o wdzięcznej nazwie „7 kwiatów”.
Matka wspominała, że było to widowisko żałosne (no, myślę!), ale… najwyraźniej jednak skuteczne, bo z ojcem została.


W tamtym okresie ojciec miał wykształcenie podstawowe, matka dyplom technika. Były to czasy, w których mawiano jeszcze „pan/pani technik” i faktycznie tytuł ten miał istotne znaczenie i wartość. Matce jednak nie wystarczył, miała ambicje, chciała studiować. I tu znów na scenę wkroczył ojciec. Przekonał ją, że głupio będzie wyglądało jeśli ona będzie miała wyższe studia, a on tylko podstawówkę, i jakoś namówił, żeby poczekała z tymi studiami aż on zrobi maturę. Matka się zgodziła i - co było do przewidzenia - nigdy już tych swoich studiów nawet nie zaczęła. Ojciec, odchodząc z tego świata, miał magisterium z prawa.

Po powrocie z Jędrzejowa do Opola i „kołchozu”, ojciec zaczął pracę w Zakładach Mięsnych i chodził do wieczorowej szkoły średniej. Matka pracowała w Centrali Przemysłu Ludowego i Artystycznego (tak zwana Cepelia). Ze swoim dyplomem i znajomością przedmiotu szybko została cenionym rzeczoznawcą i zarabiała kupę pieniędzy.
Kiedy w Zakładach Mięsnych wybuchła afera kryminalna – w tamtych czasach mnóstwo było rozmaitych przemysłowych i innych afer, a w przemyśle spożywczym to już obowiązkowo, to była tylko kwestia czasu, kiedy wybuchnie kolejna – ojciec rzekomo (relacja nienawidzącej go matki) zadenuncjował swoich kolegów i współpracowników i w zamian, w nagrodę, przyjęto go do pracy w milicji (MO). No, może…

W 1963 roku urodził się mój brat, a w 1965 rozstaliśmy się z „kołchozem” przeprowadzając się do nowego mieszkania w blokach.

Od dłuższego już czasu między rodzicami było bardzo źle, nie było tajemnicą, że ojciec ma kochankę i rzeczywiście w niedługim czasie po przeprowadzce definitywnie opuścił dom i rodzinę.