piątek, 24 lipca 2009

Z zawiedzionych nadziei…

„Ze złości” – Ireneusz Grin


Dawno, dawno temu byłem na weselu. Jakiś mój krewniak żenił się ze ślązaczką. Kiedy już miałem nieco w czubie, zachciało mi się bratać z przedstawicielami ludu zamieszkującego tak zwane ziemie odzyskane, czyli z rodziną panny młodej. Wymyśliłem sobie, że w tym celu opowiem w gwarze śląskiej jakiś kawał. Opowiedziałem. Zapadła martwa cisza. Cisza przedłużała się. Wreszcie jeden z kuzynów oblubienicy zapytał życzliwie i z zainteresowaniem: „czy to może po góralsku było?”.

Ireneuszowi Grinowi, autorowi dość poślednich kryminałów, udawanie osiemdziesięcioletniego Żyda wyszło prawie tak samo dobrze, jak mnie ta fraternizacja.
Choć początek jest niezły. Nawet tak dobry, że kiedy narrator, stary Żyd Maks, przedstawia siebie i wspomina o wydanej wcześniej dwutomowej biografii, zerknąłem do zasobów BiblioNETki, żeby sprawdzić, czy może faktycznie Ireneusz Grin napisał wcześniej coś takiego. Nie napisał. A to oznacza, że cała ta opowieść o dzieciństwie i młodości Maksa, o jego rodzinie i środowisku, o życiu żydowskiej dzielnicy Krakowa, są po prostu fantazją autora.

Świat kultury żydowskiej, życie Żydów w Polsce przed drugą wojną światową, interesowały mnie od zawsze. Mogły to być biografie, wspomnienia, pamiętniki… Ale, proszę wybaczyć, nie fantazje autora kiepskich kryminałów, który widać niezbyt zadowolony ze swoich dokonań na tym polu, a raczej dość wątpliwej oceny tych.. hm… dokonań, postanowił zająć się tematem ostatnio modnym i chwytliwym.

Przeczytać się „Ze złości” da, i owszem, ale…



sobota, 18 lipca 2009

Tylko dla Warszawiaków

„Wilcza wyspa” – Tomasz Kornatowski


„Jesienią ubiegłego roku Nowak przeprowadził się na Białołękę (no dobrze, na Tarchomin, a właściwie Nowodwory… dla większości mieszkańców nowych osiedli i tak to nie ma żadnego znaczenia)”*.

Parafrazując pewną piosenkę wychodzi mi, że… pisać każdy może, jeden lepiej, drugi trochę gorzej. Jasne, że może, czemu nie? Żyjemy przecież w wolnym kraju. Każdy może pisać. Niestety…

Mogę zrozumieć i wybaczyć dość przeciętne pisarstwo. Także sztuczne dialogi i „papierowe” postaci. Sam pomysł może i niezły, ale fabuła chwilami mocno i zupełnie niepotrzebnie naciągana – to też jest jeszcze do strawienia. Ale arogancji, tak typowej i charakterystycznej dla – na szczęście nie wszystkich – mieszkańców Warszawy, znosić nie muszę i nie chcę.

Tak się w ostatnich czasach w moim życiu składa, że dość często spotykam się w rozmaitych miejscach Polski z mieszkańcami całego kraju. Zaczyna się zwykle od tego, że na początku staramy się jakoś poznać, przedstawić. Usłyszeć można wtedy coś takiego: Andrzej z Torunia, Kazik z Krakowa, Anka z Gdańska, Piotr z Wrocławia oraz – Zygmunt z… Mokotowa, Kasia z… Targówka.
Wobec zdziwionych i zdezorientowanych nieco spojrzeń pozostałych, pan z Mokotowa i pani z Targówka wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia, lekko się uśmiechają, i z cierpliwością oraz pełną zrozumienia wyrozumiałością, należną takim, jak cała reszta towarzystwa „wiochmenom”, albo może rezerwowaną dla osób niepełnosprawnych (umysłowo), wyjaśniają, że chodzi oczywiście, a to „oczywiście” też jest zawsze nieco mocniej akcentowane, o dzielnice Warszawy.

Co ciekawe, mieszkańcy Woli, Żoliborza, Mokotowa, natychmiast porzucają tą irytującą manierę, kiedy w towarzystwie słyszą: Anna z Bonn, Kasia z Bukaresztu, Krystian ze Sztokholmu, Vinn z Brukseli… W takiej sytuacji jakoś nie mają problemu z określeniem swojego miejsca zamieszkania i ochoczo podają nazwę miasta, a nie jego dzielnicy.

W Warszawie mieszka pewnie około 4% Polaków, ale tylko tych, zamieszkałych w Polsce. Przekonanie pana Kornatowskiego, że „dla większości mieszkańców nowych osiedli i tak to nie ma żadnego znaczenia” wydaje się mało ścisłe, bo moim zdaniem to, co napisał, nie ma żadnego znaczenia dla 96% potencjalnych czytelników jego książki. Tak, wiem… Trudno sobie pewnie wyobrazić, że poza Warszawą w Polsce jest jeszcze cokolwiek, ale to fakt.

Oczywiście, nie jest to w kryminale jedyny tego typu przypadek (Palma? Jaka palma? O co chodzi z tą palmą?). Wydaje mi się, że czytanie książki Tomasza Kornatowskiego bez przewodnika oraz planu miasta Warszawy, może być przeżyciem mocno frustrującym, bo elementów topograficznych w książce jest mnóstwo i przynajmniej część z nich ma pewnie istotne znaczenie dla zrozumienia przebiegu akcji.

Książki nie skończyłem, bo mnie znudziła i zmęczyła.





* Tomasz Kornatowski „Wilcza wyspa”, W. A. B. 2008, str. 12



piątek, 17 lipca 2009

Nieefektowny, nudny gniot

„Efektowna katastrofa” – Eliot Schrefer


Bohaterem jest Noah, młody człowiek z Wirginii (w naszych warunkach byłby to odpowiednik określeń takich, jak pipidówa, Polska C, lub głęboka prowincja), który zaciągając ogromny dług bankowy kończy elitarną uczelnię w Princeton. Treścią natomiast – nieustanna frustracja, zawód i rozczarowanie tegoż Noaha.

Noah mieszka w Harlemie i samo to jest już wysoce deprymujące. Pracuje jako korepetytor w domach ludzi zamożnych na Manhattanie, ale w apartamentach przy Piątej Alei też nie czuje się dobrze, ani u siebie. Uczy nastolatki, a dokładnie to przygotowuje je do różnych testów, ale ta praca – choć bardzo dobrze płatna – zupełnie go nie satysfakcjonuje. Swoim uczniom trochę zazdrości, a trochę się nad nimi lituje i rozczula. Próbuje wchodzić w rolę ich wychowawcy, może nawet zastępować wiecznie zajętych robieniem kariery rodziców, ale z tego też nic dobrego nie wynika.

Całość przypomina mi powiedzenie, które, jeśli czegoś nie poplątałem, brzmiało zdaje się mniej więcej tak: „jeśliś został szewcem – wytrwaj w szewstwie”.

Noah z pipidówy się wyrwał i wracać do niej nie chce, a w nowym świecie ani nie ma dla niego miejsca, ani tak naprawdę wżyć się w niego też nie potrafi i również… nie chce.

Katastrofy, efektownej, czy nie, nie stwierdziłem, a przyznaję, że od połowy książki brnąłem do końca lektury już tylko w oczekiwaniu na nią.

Nie polecam.



środa, 15 lipca 2009

Lepiej już chyba zdychać

„Lata patykiem pisane” – Wilhelmina Skulska, antologia


W ostatnim półwieczu, w Polsce, wydano całkiem pokaźną liczbę rozmaitych „piciorysów”, to jest opowieści alkoholików o ich życiu zaburzonym przez chorobę alkoholową. Pojedynczych i w rozmaitych zbiorach, wydanych samodzielnie i dołączanych do opracowań szerszych, autorów polskich i zagranicznych… kolekcjonuję je od lat.

„Lata patykiem pisane” są w moim zbiorku pozycją szczególną. Nie mam pewności, czy jest to pierwsza w powojennej Polsce antologia „piciorysów”, ale na pewno historie w niej zamieszczone dzieją się w czasach wyjątkowo odległych – sięgają bowiem, w większości przypadków, lat czterdziestych i pięćdziesiątych dwudziestego wieku, a jedna nawet rozpoczyna się za czasów carskiej Rosji.

„Piciorysy”, jak „piciorysy”, przeczytałem ich mnóstwo i nie są mnie w stanie już chyba niczym zaskoczyć, czy zaszokować. Ciekawe są natomiast te fragmenty relacji, które dotyczą sposobów i metod leczenia alkoholików w tamtych czasach.

Tylko trzy z prawie dwudziestu wspomnień mówią coś na temat jakichś bliżej niesprecyzowanych „klubów AA”. Reszta dzieje się w czasach, gdy Wspólnota Anonimowych Alkoholików w Polsce obecna jeszcze nie była, albo autorzy (alkoholicy) nie mieli z nią styczności.
Nie było też właściwie żadnej współcześnie rozumianej terapii odwykowej, a alkoholików próbowano „leczyć” apomorfiną (lek popularny kiedyś w leczeniu choroby Parkinsona i… w zaburzeniach erekcji), wywołującą gwałtowne torsje po spożyciu alkoholu, insuliną i fenactilem (lek przeciwpsychotyczny). Wygląda też na to, że często stosowanym elementem „kuracji” było obowiązkowe obserwowanie agonii pacjentów konających w atakach delirium tremens.

Niewątpliwie lektura ciekawa, ale zdecydowanie dla ludzi o mocnych nerwach.



niedziela, 12 lipca 2009

Księdza H. Raka wizja AA

„A jednak może być pokonany” – Ks. Henryk Rak


W książce nie znalazłem informacji na temat daty pierwszego wydania, ale z treści wnioskować można, że materiały do niej autor kończył zbierać około roku 1988. Choć z pewnością w zamierzeniach popularnonaukowa, w związku z okresem, którego dotyczy, może mieć w tej chwili jedynie wartość historyczną. W każdym razie książka ta nie może służyć za kompetentne źródło aktualnej wiedzy na temat alkoholizmu, uzależnień i Wspólnoty AA, bo tych właśnie zagadnień dotyczy. Wątpię też, żeby mogła nim być kiedykolwiek…

Mam pewien problem z oceną tej pozycji. Dla pasjonata zafascynowanego fenomenem Wspólnoty AA i jej historią, hobbysty, zbieracza, kolekcjonera, jakim jestem, a przyznam bez fałszywej skromności, że na te tematy wiem zdecydowanie więcej od większości alkoholików (w tym Anonimowych Alkoholików) w tym kraju, jest to „perełka”. Jeśli jednak chodzić miałoby o realizację funkcji poznawczej, to książka księdza Henryka Raka jest zupełnie bezwartościowa. Zwłaszcza obecnie.

Przekonanie autora, że Wspólnota Anonimowych Alkoholików związana jest ściśle ze służbą zdrowia, a nawet prowadzi własną terapię odwykową, czy stwierdzenie, że alkoholik po przerwaniu abstynencji automatycznie wykluczany jest ze Wspólnoty AA (ale może do niej kolejny raz wstąpić, jeśli tylko znów zaprzestanie picia), wywołałyby pewnie osłupienie zarówno członków tej Wspólnoty, jak i lekarzy z poradni odwykowych.

Owszem, w książce ks. Henryka Raka można znaleźć wiele ciekawostek dotyczących zwłaszcza historii ruchu, problem jednak polega na tym, że żeby je wyłowić z morza zupełnych fantazji, trzeba już na te tematy wiedzieć bardzo dużo.

W pewnym sensie jest to nawet przykre, bo dobra wola i sympatia autora dla Wspólnoty Anonimowych Alkoholików, wydają się nie budzić wątpliwości.


Pewną wartość mają opowieści („piciorysy”) alkoholików, którzy brali czynny udział w tworzeniu AA w Polsce.



czwartek, 9 lipca 2009

Jak alkoholik pić przestaje

„Z piekła do trzeźwości” - Meszuge (ps.)


Książka jest zbiorem około siedemdziesięciu esejów, artykułów zamieszczanych od wielu lat w periodykach takich, jak na przykład „Karlik”, „Zdrój”, „Mityng”, czy „Warta”, oraz innych tekstów, w dużej mierze o charakterze autobiograficznym. Jest w nich mowa o uzależnieniu od alkoholu, destrukcyjnym piciu, terapii odwykowej i Wspólnocie Anonimowych Alkoholików, ze szczególnym uwzględnieniem Programu Wspólnoty, zawartym głównie w Dwunastu Krokach i Dwunastu Tradycjach AA.

Tekst z okładki:
„Przez większą część życia uciekałem od siebie i siebie zupełnie nie akceptowałem. Całej reszty świata i życia jako takiego zresztą też nie. Chcąc stać się kimś innym, kimś, kogo bym lubił, szanował i cenił, próbowałem zmieniać życiorysy, imiona, domy, prace, przyjaciół, internetowe nicki i co się tylko dało.

W pewnym momencie odkryłem, że znakomicie udaje mi się uciekać w krainę ułudy przy pomocy alkoholu. W pijanym widzie mogłem czuć się jak James Bond, Casanowa, Albert Einstein i Rambo jednocześnie. Poza tym „na haju” nie bałem się życia i ludzi. Mniej byłem skrępowany, mniej się wstydziłem, bo – jako perfekcjonista – nie pozwalałem sobie przecież czegoś nie wiedzieć, nie umieć, czy nie rozumieć.

Alkohol zdawał się być lekiem na całe zło…

Co oczywiste, po pewnym czasie, w konsekwencji mojego przeciągającego się romansu z alkoholem i już wbrew własnej woli, dorobiłem się kilku mniej chwalebnych „przydomków”: nazywano mnie pijaczyną, alkoholikiem, moczymordą, s…synem.

Choroba alkoholowa – taki wyrok kiedyś w końcu usłyszałem. Potem terapie, Wspólnota, książki o życiu na trzeźwo, mityngi…

Aż nastał czas, w którym usłyszałem, że jestem dziwadłem, ale i wspaniałym facetem, kapitalnym kumplem i najlepszym przyjacielem.

Te teksty są o nas wszystkich”.



poniedziałek, 6 lipca 2009

Hongkongijskie nudy

„Hongkong” – John Lanchester


Opowieść o Hongkongu pokazana przez pryzmat losów ludzi z nim związanych. Obejmuje okres od lat trzydziestych ubiegłego wieku do (prawie) chwili obecnej. Składa się z czterech części, które niestety nie są ułożone chronologicznie.
Początkowo wydawało mi się, że książka składa się z czterech odrębnych nowel, których bohaterami są: dziennikarka, Dawn Stone, Tom Stewart, zarządca hotelu w Hongkongu, chińska zakonnica, siostra Maria i Matthew Ho, chiński przedsiębiorca, a łączy je tylko Hongkong, jako miejsce akcji, szybko jednak okazało się, że osoby te znają się, wzajemnie kształtują i wpływają na swoje losy, a czasem nawet łączą je więzy krwi.
W sumie całość, to około siedemdziesiąt lat historii Hongkongu.

Odkładałem tą książkę ze trzy razy, a skończyłem chyba tylko dlatego, że tak się jakoś złożyło, że na weekend zostałem bez czegoś innego, nowego do czytania. Według mnie książka jest po prostu… niezbyt ciekawie napisana – mówiąc oględnie i delikatnie. Niestety, „Tai-Pan” ani „Noble house” to to nie jest.



czwartek, 2 lipca 2009

Murzyńskie pachołki

„Zabić drozda” – Harper Lee


Jedna z najlepszych książek, jakie czytałem w życiu.

„Zabić drozda” to w dużej mierze autobiograficzna powieść Nelle Harper Lee (poza nią opublikowała jeszcze tylko trzy szkice bez większego znaczenia: Love - In Other Words, Christmas To Me, When Children Discover America), za którą otrzymała w 1961 roku nagrodę Pulitzera, a w 2007 odznaczona została Medalem Wolności.

Akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych Ameryki, w nieistniejącym miasteczku Maycomb w stanie Alabama, w latach trzydziestych dwudziestego stulecia, czyli w czasie Wielkiego Kryzysu.
O życiu w tym czasie i w tym miejscu opowiada narratorka, kilkuletnia dziewczynka, Jean Louise Finch, zwana Smykiem (czemu słowo „scout” przetłumaczono jako „smyk”, nie jestem w stanie zrozumieć). Poza nią głównymi bohaterami są: jej brat, Jeremy Finch (Jem), ich ojciec, Atticus Finch, prawnik z Maycomb oraz przyjaciel i rówieśnik rodzeństwa, Charles Baker Harris zwany Dillem.

Cześć pierwsza, to opis cudownego dzieciństwa, które natychmiast skojarzyło mi się z pełnymi uroku fragmentami „Dzieci z Bullerbyn”, „Przygodami Tomka Sawyera” i „Przygodami Hucka”. Idylla kończy się, gdy Atticus Finch podejmuje się obrony z urzędu Toma Robinsona, Murzyna oskarżanego o napastowanie białej dziewczyny.
Niewolnictwo w USA zniesione zostało XIII poprawką do Konstytucji w 1865 roku, ale…
Ameryka to kraj ludzi wolnych i równych – problem tylko w tym, że przed drugą wojną światową mało kto uważał w Stanach „czarnucha” za człowieka.
W latach trzydziestych w Alabamie obrona Murzyna narażała broniącego i jego rodzinę na ostracyzm, miano murzyńskich pachołków oraz inne tego typu atrakcje.

Dla sześcio-ośmioletniej dziewczynki śnieg, który widzi po raz pierwszy, jest zaskoczeniem tak wielkim, jak zderzenie z ignorancją, zakłamaniem, obłudą, uprzedzeniami, dwulicowością i nienawiścią rasową małomiasteczkowej amerykańskiej społeczności. Ta część książki przywodzi na myśl „Babbita”, a nawet „Chatę wuja Toma”.