wtorek, 29 stycznia 2008

Polska da się lubić?

„Polska da się lubić: Mój prywatny przewodnik po Polsce i Polakach” – Steffen Möller


Od początku do końca lektura tej książeczki rodziła we mnie mieszane uczucia.

A’propos mieszanych uczuć – mój znajomy twierdzi, że jest tylko jedna okoliczność, w której można tego określenia użyć w sposób uzasadniony – uczucia mieszane są mianowicie wtedy, kiedy się narobi w spodnie, bo z jednej strony to ulga, ale z drugiej wstyd.

Po książkę Möllera sięgnąłem szukając odpowiednika książki Kate Fox „Przejrzeć Anglików: Ukryte zasady angielskiego zachowania”. Chciałem poczytać coś podobnego o Polakach. I owszem, tematyka w pewnym, dość odległym sensie, zbliżona, ale poziom najwyraźniej zupełnie nie ten. Może dlatego, że Kate Fox jest socjologiem, a Steffen Möller, pomimo posiadanych dyplomów, przede wszystkim chyba jednak kabareciarzem.

Jak z samego tytułu łatwo wywnioskować, autor „Polska da się lubić” ogólnie rzecz biorąc nastawiony jest do Polski i Polaków przychylnie, pozytywnie, mieszka tu od kilkunastu lat i w ogóle mu się podoba. Jednak argumenty, których używa na poparcie swojego stanowiska są dla mnie mało przekonywujące i rodzą właśnie, wspomniane wyżej, mieszane uczucia oraz sporo wątpliwości.

Żeby nie wyjść na wazeliniarza i lizusa, Möller pisze zarówno o tym, co mu się u nas podoba, jak i o tym, co nie. Biorąc jednak pod uwagę jego propolską postawę, waga tych argumentów wydaje się cokolwiek dziwna.

Nie podoba mu się absurdalny, chory wręcz indywidualizm Polaków, uniemożliwiający wiele wspólnych przedsięwzięć, albo patologiczna hierarchizacja życia zawodowego (podwładny w Polsce nie jest człowiekiem, jest narzędziem). W zamian, dla równowagi (!?) podobają mu się prezenterki „dwójki” i to, że w polskich lokalach są szatnie lub wieszaki, więc nie trzeba, jak w Niemczech, zabierać płaszczy do stolika. No… nie wiem… Mnie się takie argumenty jednak nie równoważą.
Ale to podobno Möllerowi Polska się podoba, a mnie nie. :-)

W praktyce wygląda to na przykład tak - Möller pisze o ogromnej rotacji zawodowej i w związku z tym nieprofesjonalnych sprzedawcach: „Wolę więc polskich ekspedientów. Owszem, często mam wrażenie, że trafiłem na przypadkowego człowieka, który myślami jest już w następnej pracy. Brak kompetencji może jednak okazać się zaletą, bo facet nie roztacza wokół siebie aury arogancji”*.

Co chwila miałem podczas lektury wątpliwości, czy Steffen Möller żartuje, czy może pisze najzupełniej poważnie. Spiętrzanie takich wątpliwości potrafi być nużące.

Sporo też w książce dobrych „kawałków”. Wiele razy obserwacje Steffena Möllera były tak trafne i celne, jakby pisał o mnie. Co jednak wcale nie znaczy, żeby opisywane cechy zawsze mi się podobały. :-)

Ogólnie rzecz biorąc pozycja ciekawa, lekko się czytająca i mocno rozrywkowa. Jeśli nie spodziewać się zbyt głębokiej analizy, to można się przy niej całkiem nieźle bawić.

--
* Steffen Möller - „Polska da się lubić: Mój prywatny przewodnik po Polsce i Polakach”, Wydawnictwo Publicat, strona 90.


poniedziałek, 28 stycznia 2008

Z głowy - Głowacki

„Z głowy” – Janusz Głowacki


Przy piwie rozmawiają koledzy i pierwszy z nich skarży się, że jego żona stale mówi, nie przestaje gadać. Na to drugi pyta: a o czym ona tak stale mówi? Pierwszy odpowiada: a… tego to ona nie mówi.

Zawsze przypomina mi się ten kawał, kiedy czytam nowe książki Głowackiego. Nowe, bo młody Głowacki, był jako pisarz zdecydowanie mniej atrakcyjny (w czytaniu).

Nie wiem, czemu mi się przypomina, bo przecież u Głowackiego, w „Z głowy”, zawsze wiadomo, o czym jest mowa. Na przykład o orientacji seksualnej Tennessee Williamsa, o profesorze Unracie (Henryk Mann), o „Błękitnym aniele” i roli Marleny Dietrich, o Turgieniewie, Gombrowiczu, Dostojewskim, Bułhakowie (autorze słodziutkiej sztuki o Stalinie „Batumi”), o sobie, o upokorzeniach małych i dużych, o wojnie i okupacji, o Żydach, o Ameryce – tak, o Ameryce i swoim tam pobycie głównie i przede wszystkim…

Janusz Głowacki, szczególnie w „Z głowy”, jest jednym z bardzo niewielu autorów, których niekończące się dygresje i dygresje do dygresji, nie sprawiają mi kłopotu, są czytelne, a co więcej zabawne.
Tenże Głowacki pisze tak, że właściwie nie jest dla mnie ważne, o czym pisze, bo niesamowitą frajdę robi czytanie go, bez względu na tematykę – takie pisarstwo po prostu.


sobota, 26 stycznia 2008

Przewodnik blogera

„Prowadź blog! Przewodnik dla małych firm” – Andy Wibbels


Polacy założyli na rozmaitych Onetach, Wirtualnych Polskach i innych takich, prawdopodobnie ponad milion blogów. Gdyby 1% z nich prowadzony był systematycznie i miał dla potencjalnych czytelników jakąś wartość, to bylibyśmy blogową potęgą na świecie. Niestety – tak nie jest.

Czemu setki tysięcy ludzi zakłada blogi i porzuca je po kilku tygodniach? Między innymi dlatego, że nie wiedzą, jak to zrobić sensownie, w sposób atrakcyjny i jak przyciągnąć do swojego bloga czytelników.

Na takie i dziesiątki podobnych pytań daje odpowiedzi, propozycje, sugestie, rady i wskazówki Andy Wibbels – bloger można by rzec zawodowy.

Czemu podtytuł książki brzmi „Przewodnik dla małych firm”, pozostaje dla mnie zagadką, gdyż jest to średniej klasy, podstawowy przewodnik dla ludzi, którzy chcą założyć bloga zarówno firmowego, jak i zupełnie prywatnego, osobistego, hobbystycznego i jakiegokolwiek innego.

W szczególności można się tu dowiedzieć, czym są blogi, gdzie ich szukać, jak założyć, jak sprawić, żeby były czytane i odnajdywane, jak na blogach zarabiać, itd.

Szkoda tylko, że krok po kroku opisany przykład procedury zakładania i konfigurowania bloga dotyczy strony anglojęzycznej. Poza tym, na mój gust i potrzeby, poradnik jest nieco zbyt ogólny.


Świat komunizmu

„Czarna księga komunizmu” - Stephane Courtois, Nicolas Werth, Jean-Louis Panné i inni


Według autorów komunizm pociągnął za sobą około sto milionów ofiar. Nazizm jedynie dwadzieścia pięć milionów. Oznacza to, jak łatwo policzyć, że komunizm był gorszy od nazizmu cztery razy.
Swoją drogą bardzo łatwo im się w książce tymi milionami operuje…

Czy jest to rzetelne opracowanie historyczne? Moim zdaniem nie. Książka ma charakter demaskatorsko napastliwy i obiektywizmu historyka raczej się tu nie znajdzie.

Trudno mi cokolwiek powiedzieć na temat rozdziałów poświęconych Chinom, Angoli czy Mozambikowi. Nie znam historii i dziejów najnowszych tych krajów, więc jestem gotów przyjąć za dobrą monetę to, co w „Czarnej księdze komunizmu” o nich napisano. Jednak z drugiej strony… Jest tu też liczący nieco ponad dwadzieścia stron rozdział poświęcony Polsce. Jego autorem jest polski historyk, prof. dr hab. Andrzej Paczkowski. Tu jestem w stanie ocenić jakość tego „dzieła” i jeśli reszta opracowana została tak samo, to jest w zasadzie… mało wartościowa. Prawdę mówiąc chciałem użyć określenia bezwartościowa, ale to byłaby chyba jednak drobna przesada – jest tu w końcu całkiem nieźle (chyba) opracowany rozdział dotyczący rewolucji w Rosji.

Zamierzenie mogło się wydawać ambitne, sensowne i pociągające na etapie planowania, ale dopiero w trakcie lektury okazuje się, że próby wpakowania do jednej książki opracowań dotyczących Rosji, Chin, Polski, Angoli, Węgier, Laosu, Czechosłowacji, Wietnamu, NRD, Kambodży, Korei Północnej, w praktyce okazały się nieporozumieniem. W książce jest ewidentnie czegoś za dużo lub czegoś za mało.

Tego, że ponoć niezły polski historyk nie odróżnia „komuny” w Polsce przed i po 1956 roku, zrozumieć nie mogę. No, chyba, że z góry wyznaczono mu ograniczoną ilość miejsca na rozdział „polski”…

Jeśli komuś zależy na informacjach tendencyjnych, spłyconych i nieobiektywnych, to zachęcam. Poza tym jest to całkiem niezła pozycja porównawcza (do porównywania z innymi znanymi pracami).


środa, 23 stycznia 2008

Na tropie Wojaczka

„Rafał Wojaczek, który był” – Maciej M. Szczawiński


Jest to trzecia biografia Wojaczka, którą przeczytałem w ciągu ostatniego miesiąca, a w takiej sytuacji porównania i oceny stają się czymś najzupełniej naturalnym i oczywistym. I tak, według mnie, biograficzna rekonstrukcja losów poety Macieja Szczawińskiego jest nieco, odrobinę gorsza od książki Stanisława Srokowskiego "Skandalista Wojaczek: Poezja Dziewczyny Miłość" i zdecydowanie lepsza od Bogusława Kierca "Rafał Wojaczek: Prawdziwe życie bohatera".

Co mi się nie podobało?
Momentami próby pisania biografii poety w sposób poetycki - a po co? Do tego czasami zbyt daleko idące domysły i spekulacje.

Co mi się podobało?
Zdjęcia, których dotąd nigdzie nie widziałem. Cała masa listów Wojaczka do różnych osób, pisanych w różnym okresie – to jest naprawdę wiele warte. Rozmowy z rodzicami poety i jego znajomymi, kolegami ze szkoły, dziewczynami. Dzięki temu obraz Wojaczka rysuje się nieco inny – z jednej strony bardziej realny, rzeczywisty, z drugiej, co paradoksalne, jeszcze mniej zrozumiały.

Nie wiedziałem wcześniej, że Wojaczek przed samobójstwem zostawił dokładny spis leków, które połknął, wraz z dawkami. Tak robią zwykle ludzie pozorujący samobójstwo, a spis ma być pomocny lekarzowi, przy odtruwaniu.

Nie wiedziałem, że żyjąc w atmosferze skandalu, wśród awantur, burd pijackich, prowokacji, Wojaczek przez sześć lat przyjmował od ojca pieniądze na opłacenie kolejnych sublokatorskich pokoi, a od matki wypraszał stale paczki z artykułami spożywczymi, czystą pościelą, itd.

Nie wiedziałem, że jako alkoholikowi wielokrotnie wszywano mu esperal.

Szczawiński, w odróżnieniu od Kierca i Srokowskiego, nie znał Wojaczka osobiście, a to też ma wyraźny wpływ na sposób prezentacji postaci.

W sumie całkiem niezła biografia, obawiam się jednak, że jeśli przeczyta się tylko tą jedną, może powstać uczucie niedosytu.


poniedziałek, 21 stycznia 2008

W obronie wolności

„W obronie wolności” – Sam Williams


Podstawowe elementy tej książki, rozprowadzanej zresztą na zasadach wolnego oprogramowania, to:
1. Literatura biograficzna.
2. Open source, GNU, free software, itd.
3. Richard M. Stallman.


Ad. 1
Biografia - nieźle udokumentowana, dość ciekawie napisana. Mam wątpliwości co do obiektywizmu autora i wydaje mi się, że pomimo takich czy innych drobnych uwag krytycznych, pisał z pozycji jednak raczej „za”. Pewnie nic w tym złego, większość biografii nie jest zupełnie obiektywna, ale po prostu stwierdzam fakt. Nie jest to też pełna biografia, bo maksimum wysiłku Williams włożył w opisanie działań Stallmana w związku z propagowanym przez niego projektem GNU.

Ad.2
Całkiem niezły przewodnik po tematyce wolnego oprogramowania, licencjach typu GNU, itp. Cenny zwłaszcza dla ludzi, którzy przysłuchują się i przypatrują wojnom między zwolennikami Microsoftu i Linuxa, albo nawet biorą w nich udział, a jednak wreszcie chcieliby dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi i na czym tak naprawdę polega różnica zdań.

Ad.3
Niedzielny, rodzinny spacer. Przed wystawą zamkniętego sklepu z zabawkami chłopczyk mniej więcej pięcioletni tupie nóżkami i domaga się autka. Przekonywanie i wyjaśnienia, że sklep jest nieczynny odbijają się od niego jak groch o ścianę – on chce teraz i już!
Przypomina mi to Stallmana. Raz czy drugi odmówiono mu prawa do grzebania w cudzym kodzie i to spowodowało u niego taki wstrząs, że do swojej roszczeniowej postawy dorobił wielką ideologię i teraz toczy krucjatę na rzecz usankcjonowania swojej zachcianki jako prawa.
Czy Stallman był dzieckiem autystycznym, czy cierpi lub cierpiał na zespół Aspargera? Być może. Ale nawet jeśli tak, to co w związku z tym?
Bez oporów wierzę w to, że przyzwyczaił się on w latach pięćdziesiątych do zupełnie innego stylu pracy programistów i „komputerowców” niż obecnie powszechny. Ale co z tego?
Świat się zmienia. Nie zawsze zgodnie z naszymi zachciankami, marzeniami, planami i oczekiwaniami. Tak po prostu jest i dorośli, dojrzali ludzie się z tym godzą. Kiedyś wreszcie trzeba przestać tupać przed sklepem z zabawkami…


Oczywiście w punkcie trzecim bardzo spłycam zagadnienie i nieco przesadzam (albo odwrotnie), ale Richard Stallman opisany przez Williamsa wkurza mnie niepomiernie. Jeśli interesuje Cię człowiek lub tematyka, to skup się na punktach jeden i dwa, bo trzeci to moje spojrzenie prywatne i bardzo, bardzo osobiste.


Skandale i wiersze

„Skandalista Wojaczek” – Stanisław Srokowski


Mówi się, że to polski Rimbaud i na pewno coś w tym jest. Wiele elementów biografii obu poetów jest zadziwiająco zbieżnych, także w odniesieniu do samej twórczości. Na przykład: „Sezon w piekle” – Rimbaud, „Sezon” – Wojaczek. „Bal wisielców” – Rimbaud, „Powieszony” – Wojaczek. „Modlitwa wieczorna” – Rimbaud”, „Modlitwa bohaterów” – Wojaczek. I tak dalej, i tak dalej.
Są jednak i znaczące różnice. Swój najlepszy wiersz, "Le bateau ivre", "Statek pijany", Arthur Rimbaud napisał w wieku lat siedemnastu, był homoseksualistą, w pewnym momencie porzucił poezję i zajął się przemytem broni i ponoć handlem niewolnikami.

Czy Wojaczek świadomie naśladował Rimbauda? Kto wie? Ja wolę określenie – twórcza inspiracja. Zwłaszcza, że kiedy porównuje się Wojaczka i Hłaskę, a także kilku innych „wielkich” z tamtego okresu, choćby najlepszego przedstawiciela poezji lingwistycznej, Tymoteusza Karpowicza, to też ujawniają się zbieżności.

Jaki naprawdę był Rafał Wojaczek? Z tej mieszaniny błazeństwa i grozy, dramatu i groteski, jakim było życie poety, Srokowski stara się utworzyć odpowiedź na to pytanie i robi to całkiem udatnie – na tyle, na ile to możliwe. W końcu w aktach Ossolineum nadal znaleźć można dokumenty, w których niedwuznacznie stwierdza się u Wojaczka chorobę psychiczną. To jednak nigdy chyba nie budziło wątpliwości – próby samobójcze (z tą udaną w nocy z 10 na 11 maja 1971 we Wrocławiu), dziesiątki albo setki samookaleczeń, manifestacyjna konsumpcja spirytusu salicylowego, raczej nie znamionują człowieka psychicznie zdrowego w najprostszym znaczeniu tego słowa. Czy jednak faktycznie był schizofrenikiem? To już inna sprawa. A jeśli nawet, to czy schizofrenicy nie są w stanie tworzyć poezji?

Za trzy rzeczy cenię Srokowskiego i jego „Skandalistę Wojaczka”:
1. Potrafił powiązać, odnieść i porównać życie i poezję Wojaczka z innymi twórcami - nie tylko poetami.
2. Zdobył wspomnienia o Wojaczku różnych ludzi, którzy go znali lub się z nim w jakiś sposób zetknęli.
3. Potrafił osadzić Wojaczka w cudownie opisanym czasie i miejscu. Lata sześćdziesiąte i częściowo siedemdziesiąte we Wrocławiu, to czas niezwykły. Kresowe korzenie środowiska inteligenckiego (Lwowska Szkoła Matematyczna Hugona Steinhausa), Teatr Laboratorium Grotowskiego (następca Teatru 13 Rzędów w Opolu), Picasso, Tomaszewski, Karpowicz, Has, Młodnicki, Cybulski, Kawalerowicz, Polański, Kieślowski, Munk i wielu innych, stworzyli tam klimat, atmosferę, która nie powtórzyła się już w Polsce nigdy i nigdzie.

I na jedno tylko pytanie nie potrafię jeszcze znaleźć odpowiedzi. Czy poezje Wojaczka byłyby tym, czym są, gdyby nie prowokacje, skandale, pijaństwo, awantury i samobójstwo autora?


niedziela, 20 stycznia 2008

12 miesięcy i 4 psy

"Psi rok" - Jon Katz


Zdecydowana większość ludzi, widząc baraszkujące szczeniaki zawoła: jestem miłośnikiem zwierząt, kocham psy! W takim właśnie momencie często sięgają po portfel, chętnie płacą jakąś tam niewielką kwotę, by do domu wrócić z rozkosznym psiaczkiem.
Czemu niewielką? Bo cena szczeniaka jest zawsze niewspółmiernie niska w porównaniu do kosztów, różnych kosztów, nie tylko materialnych, które trzeba będzie ponieść… później.

Jeśli Twój pies będzie zdrowy, posłuszny, łagodny i przyjacielski, to świetnie, wygrałeś los na loterii. Jeśli jednak okaże się, że jest nieprzewidywalny, a nawet agresywny i w pewnych momentach może być wręcz niebezpieczny? Co zrobisz, jako osoba kochająca psy?

A jeżeli okaże się, że Twój młody jeszcze pies cierpi na nieuleczalną chorobę i jego weterynarz patrzy na Ciebie oczekując decyzji o skazaniu go na cierpienie lub pozbawieniu życia, uśpieniu – co zrobisz, miłośniku zwierząt?

Czemu Jon Katz, wykładowca i autor tekstów o technologiach, właściciel dwóch wspaniałych i zupełnie bezproblemowych labradorów, postanowił zaopiekować się „trudnym” border collie, przed czym zresztą wszyscy go ostrzegali? Na to pytanie prawdopodobnie nikt nie jest w stanie odpowiedzieć, a Jon Katz w szczególności. Tym niemniej tak się właśnie stało, a co z tego wynikło, Katz opisuje w „Psim roku”.

Jest to opowieść o mężczyźnie w średnim wieku i jego czterech psach. Opowieść o mądrych i… mniej mądrych pomysłach, o przemyślanych i nieprzemyślanych decyzjach, o odpowiedzialności i jej braku.

Nie zawsze zgadzam się ze stanowiskiem Katza w jakiejś określonej sprawie. Czasem wydaje mi się, że ja na jego miejscu to bym… Ale jedno nie ulega wątpliwości – Jon Katz pisze najlepsze psie książki, jakie miałem okazję czytać, a przeczytałem ich naprawdę wiele.

Obowiązkowa lektura dla miłośników psów oraz wszystkich tych, którzy się za nich naiwnie uważają.


sobota, 12 stycznia 2008

Mnie się też nie podoba


„Bum ta ra ra” - Edward Redliński

Nie tak dawno wysmarowałem pamflet na polskie wady narodowe, a tu wpada mi w ręce książka Edwarda Redlińskiego („Konopielka”, „Szczuropolacy”, „Awans”) pod tytułem „Bum ta ra ra”. Okazało się, że jest to zbiorek opowiadań, reportaży, wywiadów i w ogóle różnych małych form. Podobało mi się. Zwłaszcza, że w Redlińskim odkryłem jakby bratnią duszę. Zresztą, co ja się tu będę wysilał - zamieszczę kilka cytatów.

„...stwierdziłem, że warto obserwować Greenpoint: za dziesięć lat Polska będzie jednym wielkim Greenpointem. Pomyliłem się. Już jest. Greenpointyzacja. Greenpointyzacja kraju między Odrą i Bugiem. Tak. Nie amerykanizacja. To może byłoby i niezłe. Ale: grynpojtyzacja”.
[…]
„Amerykanizacja? Nie. Grynpojtyzacja. Pośpieszne małpowanie Ameryki. Przebieraństwo i małpowanie. Tak, import i reklama szamponów zmieniły urodę Polek, piękne, puszyste i lśniące włosy mają dziś dziewczyny i w Warszawie, i w Łapach, i w Hołówkach. Urozmaiciły się spodnie, sukienki, koszule, kurtki, buty… To dobrze. Tak barwniej jest, weselej jest, wolnościowo, luzowo jest. Bary i sklepy przekształcają się w puby i shopy. I nie są puste i nie jest brudno. Bogato jest, czysto jest, uprzejmie jest.
Są punkty w Warszawie, gdzie nie ma już szyldów po polsku. Są – po angielsku. Dlaczego nie po niemiecku? Nie po francusku czy szwedzku? Przecież Berlin, Sztokholm, Paryż za drzwiami, a Nowy Jork, Ameryka – za siedmioma morzami. Ale czy naprawdę po angielsku? Nie! Tak naprawdę te napisy nie po angielsku, ale po... amerykańsku.
Skąd ten kult Ameryki? Odpowie na to pytanie każdy, nawet ostatni matoł, jeśli przesiedzi przed telewizorem dwie doby.
Jedną – oglądając program pierwszy.
Drugą – oglądając program drugi.
[...]
Oglądanie telewizji w Polsce w gruncie rzeczy podglądaniem Ameryki jest. Amerykańskich szyldów. Samochodów. Strojów. Fryzur. Jedzenia. Picia. Gadania. Zarabiania. Kochania. Strzelania...”.
[…]
„Poszedłem ci ja do mojego banku na Ochocie. Skromny bank sprzed roku został zamerykanizowany. Z socrealistycznego przekształcony na kapitalistyczny, amerykański. Entrance. Push. Pull. Exit...”.

Dalej jest o kilkudziesięciu osobach, które nawet nie miały gdzie usiąść, kiedy okazało się, że obsługa banku nie radzi sobie z komputerami i trzeba czekać na jakichś informatyków.

„Nie ma Wydziału Kultury KC, ale nie ma i Ministerstwa Kultury. Nie ma cenzury, to dobrze, ale hula pornografia i chamstwo. Życie Warszawy i inne dawniej szanujące się pisma ociekają burdelowymi ogłoszeniami; rzecz nie do pomyślenia nawet w amerykańskich – szanujących się – gazetach, od tego są pisma specjalne”.

Redliński kilka lat mieszkał w Ameryce. Tyle że jego relacja taka trochę inna jest od opowieści, które słyszy się zazwyczaj. Na przykład: „Wyjąwszy niektóre dni i tygodnie - siedem lat koszmaru! Nielegalność. Lęk przed deportacją i eksmisją. Trzy razy znalazłem się na chodniku i to bez dolara przy duszy. Włamałem się i ukradłem tylko raz. Trzysta dolarów. Potem oddałem. Nawet obrabowałem Murzyna w Central Parku”.

Ciekawe... Ale, co zadziwiające o swoim wyjeździe, a może raczej o powrocie, pisze jako o sukcesie.

„Moim wielkim sukcesem jest to, że wytrwałem w moim absurdalno-dumno-polskim postanowieniu i nie zniżyłem się do amerykańskiej szmaty i łopaty. Żyłem w nędzy, za nędzne honoraria, ale - z pisania.
Nie wziąłem azylu politycznego, choć mi proponowano. Nie wziąłem azylu małżeńskiego, byłem na to za dumny”.
Przez te 7 lat Redliński ożenił się tam i rozwiódł.

W końcowym wywiadzie, bo jest tam i wywiad z autorem, na pytanie o amerykanizację napisał, że wyjechał z Ameryki i Greenpointu, ale te dopadły go tutaj, w Polsce:

„Grynpoityzacja fałszuje mi bliskich, rodzinę, znajomych, telewizję, kino, ulice - wpieprza mi się w moje życie - zaczynam żyć w obcym mi, nie moim świecie. Zresztą nie o szyldy, gadżety, modę idzie - to każdy widzi. Istotniejsza i niebezpieczniejsza - amerykanizacja głów. Mało tego: nie wiemy, czego chcemy, jacy jesteśmy - i przystaliśmy na to, żeby oceniał nas Zachód. Zachodni recenzenci, eksperci, jurorzy. Oni wystawiają nam punkty i stemplują nas za politykę, gospodarkę, rolnictwo, filmy, książki, urodę, modę, obyczaje”.

„Hamburgeryzacja kultury”, „Dolaryzacja wartości”, „Powszechne samozakłamanie” - no, kurczę! Jakbym sam siebie czytał!

„Mam się zgodzić, żeby lustrowali mnie jacyś faceci, dlatego że jeszcze niedawno wypisywali hasła w ubikacjach?”.

Na pytanie, co dalej, odpowiada:
„1. Możesz okopać się z podobnymi sobie sceptykami, w jakiejś wyniosłej enklawie - przyjmować „zarazę” amerykanizacji selektywnie („kompakty tak, filmowy chłam nie”) - a nawet głosić szlachetne ostrzeżenia antyamerykańskie, a nawet żyć z tego...

2. Możesz zachorować na antyamerykanizm. Uważaj. To paranoja. Gorsza niż antykomunizm.

3. Uświadomiwszy daremność oporu, możesz uciec z pseudoamerykańskiej Ojczyzny. Dokąd? Najlepiej... do Ameryki, prawdziwej. Tak, do Chicago, Los Angeles, Nowego Jorku. Żyć wśród Amerykanów, ale po swojemu.

4. A nawet pokochać Amerykę siłą woli...

Moja wyprawa do Ameryki trwała 7 lat. Po powrocie wybrałem sobie szufladę nr 1. Ale czasem oglądam się na szufladę nr 3”.

Redliński na miesiąc przed powrotem do Polski zdobył green-card. Ale już tam nie pojechał. Na koniec zaś pisze: „gdyby nie organiczne przywiązanie do wsi Polska zamieszkałbym w mieście Nowy Jork”.

002 Opowieści rodzinne

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 002.


Nie pamiętam żadnych bajek z dzieciństwa. Nie pamiętam pewnie dlatego, że mi ich nie opowiadano. Dość dobrze za to pamiętam historie rodzinne, których domagałem się przed zaśnięciem i przy każdej innej okazji, albo zupełnie bez okazji.
Rozmaite opowieści i anegdoty z życia szacownych, no… może nie zawsze, antenatów opowiadały mi głównie babcia i matka, ale dziadek wraz z pokaźną gromadą ciotek i wujków także miał udział w tym procederze.

Często opowieści wzbogacane były prezentacją starych, pożółkłych fotografii sięgających połowy XIX wieku – te były najciekawsze. Fascynowali mnie ludzie we frakach i krynolinach, dziwnie uczesani, w tradycyjnych pozach, kiedy to pan domu siedzi z nogą założoną na nogę, z laską lub fajką, a żona stoi nieco z boku za jego krzesłem lub fotelem. Ciekawiło mnie bardzo kim byli i jacy byli, i mogłem o tym słuchać godzinami.

Czasem zastanawiam się, czy faktycznie nie opowiadano mi bajek, czy może to ja nie chciałem ich słuchać? Nie byłoby w tym niczego dziwnego - mdły i naiwny Czerwony Kapturek nie był w stanie konkurować z opowiadaniami o dramatycznej konnej ucieczce przed bolszewikami, lub o zabawnych kawałach, jakie płatał sąsiadom pradziadek obszarnik. To po prostu nie była ta klasa…

Ot, choćby to…
Obdarzony poczuciem humoru „pan na włościach” zamalował kiedyś właścicielom sąsiedniego majątku okna dziegciem. Byli ponoć strasznymi śpiochami, a chodziło o to, by sprawdzić, jak długo będą w stanie spać, przekonani, że ciągle jeszcze jest noc.
Innym razem nocą, wraz z wesołą kompanią, rozłożył sąsiadom na części weselną karetę, wystrojoną i przygotowaną do porannego wyjazdu do kościoła - po wniesieniu jej w częściach na dach stodoły, zmontowano ją ponownie. Pradziadek zdobył podobno morze wódki za zdradzenie, jak dokonał tej sztuczki oraz za sprowadzenie karety z powrotem na ziemię.
Zwyczaj ten, jak wiadomo, zachował się do dziś. W Polsce nadal za taką czy inna usługę można zapłacić alkoholem. Czasem mam wrażenie, że zwyczaj ten wręcz kwitnie.

A’propos „włości” – nie było ich tak znowu wiele, zaledwie 3 tysiące hektarów, wystarczyło jednak, żeby moja matka miała pewne, hm… problemy w szkole średniej w okresie tak zwanych „błędów i wypaczeń”. Wspominała czasem rozmowę, na którą zaproszono ją w związku z tymi hektarami do Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (UB). Wobec funkcjonariusza tak zwanej "bezpieki" matka – mówiąc dzisiejszym językiem – „rżnęła głupa” i „szła w zaparte”. Twierdziła mianowicie, że nie ma pojęcia jaki był majątek jej dziadka, może były to 3 hektary, może 30 albo 300… Ona się na tym nie zna, nic nie wie, a w ogóle to chyba jakieś nieporozumienie. Widać udało jej się przekonać rozmówcę, bo maturę zdała bez żadnych przeszkód.

Pradziadek, o którym wspomniałem, nie zawsze miał poczucie humoru tak niewinne. Niektóre jego pomysły pozostają zagadką właściwie do dziś – na przykład sprawa córek. Pradziadek formalnie nigdy się nie ożenił, natomiast prostą kobietę, z którą spędził większość życia, odważnie jak na tamte czasy, nazywał żoną. Ona wprawdzie nigdy nie pozwoliła sobie zwrócić się do niego bezpośrednio po imieniu, a przynajmniej nikt nigdy tego nie słyszał, ale to inna sprawa. Ot, „pokręcony” związek, nie pierwszy i nie ostatni w naszej rodzinie.

Miał z nią pradziadek dwie córki. Jedną niedługo po urodzeniu odesłał na wieś, do rodziny „żony”. Dokładniej mówiąc do czworaków. Drugą, była to późniejsza matka mojej matki, wychował z dworku. Przez całe lata izolował siostry, a kiedy wreszcie doprowadził do spotkania dorosłych czy dorastających córek, doszło do niesmacznej i przykrej sytuacji: wielka pani w długiej sukni na przywitanie podała rękę do pocałowania swojej siostrze, chłopce ubranej w samodział… Co pradziadek chciał przez to osiągnąć, co udowodnić i komu, pozostaje tajemnicą.

Kiedy byłem dzieckiem, babcia i jej siostra (zwana w rodzinie ciotką z Widawy) kontaktowały się ze sobą już mniej więcej normalnie, czyli około dwa, trzy razy w roku z okazji świąt. Zapamiętałem z jakiejś wizyty w naszym mieszkaniu spracowaną, starą, cichą kobietę.

Nie mniej ciekawie, a nawet tajemniczo, było z kolejnymi wstępnymi. Ktoś o nazwisku Kossak (podobno jakiś krewniak znanych malarzy) swoimi ciągotami narodowo-wyzwoleńczymi narobił sobie problemów i musiał jakoś zniknąć z widoku stosownych władz. Elementami tego znikania była zmiana nazwiska na Kozłowski oraz ślub z prostą dziewczyną z Łodzi, córką majstra tkackiego.
Jak już wspominałem, majster i jego córka byli Niemcami z Lotaryngii i oboje kompletnie nie znali języka polskiego. Zresztą w tamtych czasach w Łodzi nie było to specjalnie potrzebne.
Pan Kozłowski wprawdzie biegle władał niemieckim, ale najwidoczniej nie zamierzał się w tym języku porozumiewać w domu w nieskończoność. Wyznaczył więc żonie półroczny okres, w którym miała się polskiego nauczyć. Młoda dziewczyna zlekceważyła nakaz i w efekcie po sześciu miesiącach było wiele płaczu i złości – nie potrafiła porozumieć się ani ze służbą, ani z własnym mężem. W tych warunkach, rzecz jasna, opanowała język bardzo szybko. Ich syn był ojcem mojej matki.

Rodzina mojego ojca to drugi biegun – Rosja. Najpierw prawdziwa, później Radziecka. Z dziadkiem (ojcem ojca) nie stykałem się zbyt często, więc i opowieści rodzinnych nie udało mi się od niego wydębić zbyt wiele. Zresztą człowiek ten niezbyt chętnie cokolwiek opowiadał. Miałem wrażenie, że właściwie całe życie bał się „czerwonych”. Widać podczas rewolucji, a następnie wojny polsko-rosyjskiej, którą wykorzystał do ucieczki do Polski, napatrzył się różnych okropności. Paradoksalne wydaje się to, że jego kuzyn dochrapał się w ZSRR stopnia generała Armii Czerwonej.

Na tym najpiękniejszym ze światów tak się to dziwnie czasem plecie…



czwartek, 10 stycznia 2008

Tak, jestem polakożercą

Krytyka i autokrytyka wad i słabości narodowych.


Nie mieszkałem pod palmami, nie zwiedziłem pół świata, moje wojaże zagraniczne to Niemcy i Holandia. Można by więc powiedzieć, że nie mam skali porównawczej i nie powinienem się na ten temat wypowiadać - zwłaszcza jako Polak. Ja natomiast myślę, że właśnie jako Polak o wadach Polaków, rażących mnie niepomiernie, wypowiadać się mogę i skala porównawcza potrzebna mi do tego nie jest.

Tumiwisizm, smętny pesymizm, narzekactwo, malkontenctwo i biadolenie. To, że nie umiemy cieszyć z tego, co mamy, to głupstwo - my nie potrafimy się cieszyć nawet z nowych osiągnięć!

Nie umiemy się „pozbierać do kupy”, zorganizować. Ani jako całość, ani jako jednostki. Który Polak potrafi precyzyjnie określić sobie cel, skonstruować program, ustalić harmonogram działań i wreszcie realizować go dzień po dniu, konsekwentnie, przez 20 lat?

Kompletny brak dyscypliny wewnętrznej. Nieumiejętność (a nawet brak świadomości, że byłoby to potrzebne i przydatne) panowania nad swoimi nastrojami, uczuciami i emocjami. W Polsce dalej i wciąż wyżej ceniona, a już na pewno lepiej rozumiana jest emocjonalność, od opanowania, powściągliwości i sztuki gry międzyludzkiej.

Słyszałem, że cechą alkoholików jest upodobanie do operowania skrajnościami. Jakich alkoholików?! Polaków! Prawie wszystkich Polaków! Jak walka, to do krwi ostatniej, jak zawziętość, to za wszelką cenę, jak robota, to zrywem i do upadłego, jak picie, to na umór...

Idę ulicą. Twarze zlęknione, złe, spanikowane, smutne, zawzięte. Próbowałem się uśmiechać, tak zwyczajnie, życzliwie - odwracali wzrok skrępowani, niepewni...

Gdzieś czytałem, że Amerykanie uczą się demokracji od przedszkola do grobu. Że często kłócą się przed podjęciem decyzji. Ale kiedy już ją podejmą - mniejszość respektuje uchwałę większości. Polska większość nie respektuje swoich własnych uchwał, a mniejszość uważa to nawet za swój obowiązek.

Administracja, urzędy, instytucje. Jakoś trzeba zarządzać państwem i jego elementami, więc komuś to powierzono. Jak zadanie do wykonania, za określoną opłatą. Normalne? Nie, w Polsce nienormalne. Tu każdy prezes czy dyrektor to władza. I zachowuje się jakby to jego poletko było jego prywatną własnością. W większości urzędów pracownik odrobinę wyższego szczebla, to często mały Stalin. No, może przesadziłem. Niech będzie Breżniew.
W Polsce mało kto zdaje sobie sprawę, że władza, której się tak obawia i często nienawidzi, to wynajęta administracja - tylko i wyłącznie. No, ale w rozumieniu Polaka Administracja Domów Mieszkalnych to też władza...

Kompletny brak umiejętności posługiwania się narzędziami społecznymi i strach przed nimi. Tu nawet potrafimy się szczycić swoją indolencją: „Ja tam się po sądach włóczył nie będę”. No jasne! Przecież sądy nie służą w Polsce do rozwiązywania określonych problemów i załatwiania spraw - służą do... „włóczenia się”. Cokolwiek to znaczy.

Rozpaczliwe pragnienie bycia kimś innym. Podczas spaceru oglądałem wystawy i szyldy:
- Green Day - ?
- Nami – ciuchy
- Atlantis - ?
- Second hands – używana odzież
- Sale - ?
- Boutique – ciuchy
- Comar – komputery
- Shoap for alles - ?
Kiedy wreszcie natrafiłem na „Artykuły szewskie” to myślałem, że się ze szczęścia popłaczę.

Czy to oznacza firmy angielskie? Ależ skąd! Czy ludzie z obsługi potrafią porozumieć się z Anglikiem? Ależ skądże! Naród udawaczy. Jedni udają Anglików, a reszta udaje, że w to wierzy.

Kilka dni temu miałem niesamowitą zabawę. W dużym sklepie spożywczym (głównie) o nazwie Tesco do cen i nazw towarów dołączono informacje o jego pochodzeniu. Stałem tam z godzinę obserwując zaskoczenie i wręcz szok ludzi, którzy dowiedzieli się wreszcie, że ich ulubiony Pasta Sergente to polski makaron produkowany w Łomiance pod Warszawą (lub coś w tym stylu). I podobnie z setką innych produktów.
Co do kilku, to sam byłem zaskoczony...

Już Wańkowicz pisał, że w narodzie polskim jest kupę bezinteresownej zawiści. Było to pół wieku temu, a od tego czasu chyba rozwinęliśmy się znakomicie.

Tak, jestem polakożercą. A najbardziej nie znoszę tego „polaczka” w sobie. Bo z połowę tych cech mam sam. I źle się z nimi czuję...



001 Gromada przodków

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany - obrazek 001.


Moi przodkowie potrafili smakować milczenie. No, nie wszyscy, rzecz jasna. Tylko ci, których ojczyzną była Nizina Wschodnioeuropejska i którzy po opuszczeniu ojczystych stron, do końca życia tęsknili za burzanami porastającymi stromy brzeg Wołgi. Potrafili też pić na umór nie zakąszając przy pierwszym litrze, ale to inna, choć nie mniej ważna historia.
Ta ćwiartka krwi rosyjskiej w moich żyłach powodowała, że bardzo dobrze rozumiałem, a nawet czułem, że smakowanie milczenia nie ma zupełnie nic wspólnego z pełną skrępowania ciszą, która zapada czasem w gronie osób niezbyt wyrobionych towarzysko. Milczenie – właściwie smakowane – zbliża ludzi chyba nawet bardziej niż seks lub wspólna cela.
W chwilach wolnych od smakowania milczenia lub picia, albo i jednego i drugiego, bo smakowanie milczenia zupełnie nie wyklucza wspólnego upijania się, może nawet wprost przeciwnie, byli ci moi przodkowie otwarci, choć może niekoniecznie na nowości, wylewni aż do bólu i życzliwi z tym, że nie byle komu.
Brali też udział w wielkiej wojnie. Teraz wydaje się, że po stronie moralnie czystszej – jeśli coś takiego można powiedzieć o jakiejkolwiek stronie w jakiejkolwiek wojnie – jednak ważniejsze z praktycznego punktu widzenia jest to, że po stronie przegranej. Mój dziadek miał szczęście, wprawdzie podczas przekradania się przez linie frontu i granice, zgubił gdzieś żonę, ale ostatecznie jakoś się do Polski przedostał. Większość tyle fartu nie miała. Żona też się nie odnalazła.

Niewielka część rodziny przywędrowała z północnej, niemieckojęzycznej części Lotaryngii. Jakiś pra... pra... potrafił obsługiwać i naprawiać maszyny dziewiarskie. W tym czasie w Łodzi przemysł włókienniczy rozwijał się dynamicznie, a nawet lawinowo, nic więc dziwnego, że dla fachowca miasto to mogło wydawać się ziemią obiecaną – warunki pracy i płacy w nowych fabrykach były o niebo lepsze niż w starych zakładach miejscowych.
Ci przywieźli ze sobą i dorzucili do wspólnego kotła konformizm, dyscyplinę, odpowiedzialność, rzetelność, specyficzne i nie przez wszystkich rozumiane poczucie humoru oraz organiczną chyba niezdolność do działań spontanicznych i beztroskiej zabawy.

Wreszcie posiadacze pakietu większościowego, który oceniam na jakieś pięćdziesiąt procent – Polacy z centralnej części kraju. W zamierzchłej, XVIII i XIX wiecznej przeszłości majaczą jakieś majątki z tysiącami hektarów, własne wsie, a zwłaszcza jedna, której nazwa mocno przypomina moje nazwisko.
Niestety, obecnej degrengolady nie mogę zrzucić na „komunę”, choć muszę przyznać, że takie rozwiązanie wygląda momentami bardzo kusząco. Prawda jednak jest taka, że pradziadek, poza tym, że posag mojemu dziadkowi wypłacał ze trzy razy (dziadek zawsze go zmarnował), całą resztę majątku przehulał i roztrwonił. Sam, osobiście i własnoręcznie. Trafnie przewidując przyszłe dzieje państwa i narodu, zrobił to z jakąś mściwą i ponurą satysfakcją, pod hasłem: „czerwonej bolszewii nie zostawię nic!”. To i nic nie zostało.
Polacy dali to, czego zawsze mieli pod dostatkiem – ponury pesymizm, tumiwisizm, smętne biadolenie, upodobanie do operowania skrajnościami – jak walka, to do krwi ostatniej, jak zawziętość, to „choćby zdechnąć”, jak robota, to zrywem i do upadłego, jak picie, to na umór… Emocjonalność zamiast pragmatyzmu i zdrowego rozsądku. Prawie dwieście lat minęło, a tu nadal „czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”. Czy gdzie indziej nie było romantyzmu? Ależ był, jak najbardziej! Jako kierunek w sztuce. Nie przeszkadzał kupcom, rzemieślnikom, burżuazji i przemysłowcom budować potęgi ekonomicznej państwa. Ale my z romantyczności uczyniliśmy cechę narodową, z której jesteśmy na dokładkę dumni i posługujemy się nią radośnie w życiu politycznym, społecznym, gospodarczym. Cóż jeszcze? Skrajny indywidualizm, który w praktyce skutkuje kompletną niezdolnością organizowania się i wspólnego działania. Aleksander Wielopolski twierdził, że „dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy”…

W każdym razie, jeśli była jakakolwiek szansa na to, by z tej piekielnej mieszaniny powstało coś wartościowego, to ja jej nie wykorzystałem.



Dziesięć dni chaosu

„Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem” – John Reed


Na temat tzw. Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej 1918, która notabene rozpoczęła się w listopadzie 1917 (według obowiązującego wówczas w Rosji kalendarza), nie wiedziałem nic, ponad minimum wymagane na lekcjach historii. Tak więc cała moja wiedza o tych wydarzeniach właściwie sprowadzała się do lakonicznej informacji: bolszewicy, to jest komuniści, zrobili rewolucję i następnie wygrali ją ustanawiając dyktaturę proletariatu. To w konsekwencji doprowadziło do powstania państwa socjalistycznego czy może komunistycznego – ZSRR.

Czasami, kiedy echa tamtych wydarzeń powracały na kartach książek, które czytałem, myślałem sobie, że faktycznie pewnie warto byłoby się dowiedzieć, jak to wszystko rzeczywiście wyglądało, ale… na takich rozmyślaniach i teoretycznych chciejstwach zwykle kończyłem, bo i temat, tak naprawdę, nie wydawał mi się aż tak pociągający.
Inna sprawa, że nie wierzyłem w rzetelność, dostępnych wówczas dla mnie, opracowań i materiałów.

Po jakimś czasie dotarły do mnie wieści, że istnieje relacja bezpośredniego obserwatora tej rewolucji, amerykańskiego dziennikarza – to wyglądało zachęcająco, ale nadal nie na tyle, żebym książkę Reeda zdecydował się kupić.

Minęło kilka lat i wreszcie „Dziesięć dni…” wpadło mi w ręce niejako samo, za symboliczną złotówkę, co uznałem za wyraźny sygnał, że czas skończyć z niewiedzą w temacie WSRP.

Pierwsze zaskoczenie przeżyłem już na samym początku lektury. Okazało się, że przedmowę – ciepłą i serdeczną – napisał do wydania amerykańskiego Włodzimierz Lenin, natomiast autorką przedmowy do wydania rosyjskiego – ciepłej i serdecznej – jest Nadieżda K. Krupska, żona Lenina.

Wtedy dopiero zainteresowałem się bliżej autorem książki „Dziesięć dni…”. Istniały już komputery, działał Internet, nie było więc problemów ze zdobyciem informacji. Okazało się wtedy, że John Reed był amerykańskim komunistą, założycielem Komunistycznej Partii USA, czynnym członkiem Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej (zmarł w 1920 roku w Moskwie na tyfus).

W tym momencie książka „Dziesięć dni…” przestała mieć dla mnie jakąkolwiek wartość. Na dokładnie takiej samej zasadzie nie miałbym zaufania do opowieści faszysty o przewrocie i wojnie we Włoszech lub hitlerowca o zdobyciu władzy przez Adolfa H.
Tym niemniej książkę przeczytałem, licząc może na jakieś wyjątkowe doznania literackie, zresztą… nie wiem, na co licząc. Przeczytałem.

Relacja, jak relacja. Taki bardzo długi reportaż, czy komentarz bezpośredniego obserwatora wydarzeń, dziennikarza. Literacko nic nadzwyczajnego, zupełna przeciętność.
Reed nie bardzo radzi sobie z opisywaniem pokomplikowanej sytuacji politycznej w tych dniach, mimo, że sam prawdopodobnie bardzo dobrze się w niej orientował.
Rozmaite partie, frakcje, grupy, odłamy, spierające się ze sobą, nawiązujące jakieś sojusze i koalicje, żeby następnego dnia je zerwać i utworzyć nowe – kompletny chaos, w którym trudno się połapać.

Częściowo to też i moja wina. Nie jestem, jak już zaznaczyłem, biegły w temacie i różnica pomiędzy mienszewikami, mienszewikami-internacjonalistami, socjalistami-rewolucjonistami, zjednoczonymi socjaldemokratami-internacjonalistami, lewicowymi socjalistami-rewolucjonistami (w tym czasie w samym Piotrogrodzie było dziewiętnaście list wyborczych), są dla mnie trudno uchwytne, a zdaje się, że dla opisywanych wydarzeń mają dość istotne znaczenie. Do tego jakieś sowiety, związki, komitety, dumy, ziemstwa, kooperatywy, tekińcy, kadeci, trudowicy, skróty, akronimy, itd. itd.

Wiarygodność? No… tu znów „schody”.

Reed w pewnym sensie być może pisze prawdę, jakąś tam swoją prawdę. Zabitych to on w zasadzie nie widział, a jak o ofiarach pisze, to jakoś tak mgliście, odlegle, niejasno… gdzieś tam było kilkunastu zabitych, ot i wszystko.
Bardzo typowym przykładem jego prawdy może być choćby informacja o zarobkach komunistycznych komisarzy. John Reed pisze, że zarabiali oni ileś tam rubli, co w przybliżeniu dawało około pięćdziesiąt dolarów. Sprawia w ten sposób wrażenie, że pracując za tak marne grosze, byli oni przede wszystkim ideowcami i ze swoich stanowisk nie czerpali właściwie żadnych korzyści materialnych. Nie pisze jednak, że w tym samym czasie robotnik zarabiał w Rosji około trzech dolarów miesięcznie…

I taka to prawda o Wielkiej Rewolucji, a zwłaszcza jej dziesięciu pierwszych dniach.


sobota, 5 stycznia 2008

Gestalt Fritza Perlsa

„Wokół śmietnika” – Frederick S. Perls


Gestalt (niem. postać) – psychologia postaci, w której kluczowym pojęciem jest świadomość. Kapitalne połączenie psychologii, sztuki, filozofii i kto wie czego jeszcze. Z elementami materializmu Marksa i libido Freuda, a jednocześnie w opozycji do nich, wywodzi się z psychoanalizy, ale i z nią jest w ostrej sprzeczności. Czerpie bez skrępowania z fenomenologii, egzystencjalizmu, a nawet buddyzmu zen.

Gestalt to Fritz Salomon Perls, a Perls to „Wokół śmietnika”.

Upierając się przy jakichś niezbędnych ponoć klasyfikacjach, lokujemy „Wokół śmietnika” w dziale autobiografii. I słusznie, to jest autobiografia – w 50,01 procentach.
Perls pisze o sobie i o tym, jak świetnie się bawił pływając w Oceanie Indyjskim, kręcąc filmy, reżyserując sztuki, opracowując wynalazki, odwiedzając szamanów w RPA, ucząc się grać na altówce, zbierając znaczki, romansując…
Pisze też o swoich studiach i badaniach, o psychoanalizie, o powstawaniu i rozbudowie teorii Gestalt. Zabawa polega na tym, że kiedy uporządkowana, chronologicznie kontynuowana opowieść mu się nudzi, a nudzi się nader często, zbacza z drogi i pisze o tym, co mu właśnie przyszło do głowy na temat w zasadzie zupełnie dowolny. Czasem pisze wierszem.
W takich momentach potrafią pojawiać się problemy. Jeśli wstrzelę się w strumień świadomości Perlsa i bez oporów jestem w stanie podążać za jego skojarzeniami, to wszystko w porządku. Jeśli nie…

Książka niewątpliwie warta przeczytania. Dzięki tej lekturze łatwiej zrozumieć teksty Wojciecha Eichelbergera – najwybitniejszego chyba przedstawiciela szkoły Gestalt w Polsce.


wtorek, 1 stycznia 2008

Kuczok i jego gnój

„Gnój” – Wojciech Kuczok


W jednym z warszawskich kabaretów, przed Wielką Wojną, pojawił się Murzyn. Tak, taki prawdziwy, czarny. Choć teraz to się chyba poprawnie nazywa Afroamerykanin. Z drugiej jednak strony, jeśli czarny nie jest z Ameryki to… No, mniejsza z tym.

Czarnoskóry mieszkaniec planety Ziemia zrobił, nie wiedzieć czemu, niesamowitą furorę. Po kilku tygodniach każdy kabaret, czy inny podobny przybytek w stolicy, miał w programie Murzyna. Po kilku miesiącach Murzyni byli obecni na deskach, estradach i parkietach całej Polski, łącznie z Polską B. Gdy brakowało Murzynów naturalnych – używano szuwaksu. Proceder ten pokazany jest (szkoda, że bez wyjaśnienia) w filmie Vabank.

Do czego zmierzam? Ano, nie zachwyca mnie eksploatowanie pomysłu do bólu, wykorzystywanie tematu do obrzydzenia, wysysanie do szpiku każdego rozwiązania, które przyniosło pieniądze i sukces. Jest to oczywiście normalne, oczywiste i zrozumiałe, ale przesada w tym względzie (sztuka, literatura) jest szczególnie nużąca i irytująca.

W „Pod Mocnym Aniołem” Pilch nieco kokieteryjnie pisał o swoim uzależnieniu i terapii odwykowej. Kokieteryjnie, bo trochę tak, trochę nie, trochę to autobiografia ale nie koniecznie… Wcześniej do alkoholizmu przyznawali się tylko Amerykanie i zwykle pomagało im to w karierze. My nie mieliśmy zbyt wielu takich „występów”, ale pomysł Pilcha wypalił i… posypało się!

W tej chwili alkoholik jest obowiązkową postacią w każdym chyba tasiemcowym polskim serialu i w razie czego świetnym pomysłem dla aktora, który grania w tymże serialu ma już po dziurki w nosie.

No tak, ale jeśli alkoholizm w czystej postaci się przejadł, to może DDA (Dorosłe Dzieci Alkoholików – dysfunkcja, której wyjaśniać chyba nie trzeba)? Eee, nie… to dość wąski wycinek, a poza tym, kto chce się przyznawać do alkoholizmu rodziców – póki co, łatwiej do własnego. To może… od razu na głęboką wodę, żeby nikt nie ubiegł, żeby być pierwszym? DDD – to jest to! I jak szeroko!
(DDD – Dorosłe Dzieci z rodzin Dysfunkcyjnych. Określenie zawiera z sobie DDA, ale także wszystkie inne domy i rodziny patologiczne - narkomania, kazirodztwo, hazard, seksoholizm, przemoc i sto innych)

I tak oto dochodzimy do książki Kuczoka „Gnój” traktującej o patologicznej (dysfunkcyjnej) rodzinie z ojcem przemocowcem w roli… może nie główniej, ale znaczącej i podstawowej.

W „Gnoju” Kuczok dość kokieteryjnie, trochę tak, trochę nie, pisze o swoim, nie swoim dzieciństwie. Kokieteryjnie, bo to z jednej strony antybiografia, a z drugiej ojca przemocowca trzeba ukrywać pod pseudonimem „stary K.”…

Głównym bohaterem jest chłopiec, typowe dziecko z domu dysfunkcyjnego i jego dorastanie, z jakże typowym dla DDD brakiem umiejętności „znalezienia” się w grupie rówieśniczej. Najbardziej typowe jest to, że dziecko takie (później dorosły człowiek) jest przekonane, że ono jest w porządku, to wszystkie inne dzieci w szkole, na podwórku i w sanatorium są paskudne i wredne. Statystycznie nie wydaje się to realne, ale nie wolno zapominać, że DDD to dysfunkcja zaburzająca w sposób dość istotny ocenę realiów.

Tak, bo temat niewątpliwie bardzo ciekawy i… powiedziałbym… społecznie potrzebny. Kilka ciekawych sztuczek językowych.
Nie, bo literacko… no… książka taka sobie i przede wszystkim kalka tematu „alkoholik w rodzinie”. Sporo zupełnie nieuzasadnionych fabułą i „przedobrzonych” sztuczek językowych.

I jeszcze jedno – może niewiele normalnych rodzin w Polsce mamy, ale dzieci (dorosłe) z takich domów, mogą „Gnoju” zupełnie nie rozumieć i się przy nim potężnie nudzić.