wtorek, 27 grudnia 2016

Chrześcijaństwo rodzi problemy

„Miasto w zieleni i błękicie” – Anna Kańtoch


Północ i Południe, stara magia i chrześcijaństwo, konflikty religijne i kulturowe, walka o władzę i o rząd dusz… Ten sam motyw przewijał się w „Mgłach Avalonu” (i wielu innych książkach) – w pewnym sensie także w realnym życiu, w naszej historii. 

Z potężnych niegdyś, władających magią Nehaelitów, pozostały na Północy niedobitki. Południe całkowicie zdominowane zostało przez okcytańskich najeźdźców, chrześcijan.

Melisandra utonęła w morzu w wieku lat trzynastu. Bóg Djerva przywrócił ją do życia, więc jej ojciec, Xavier d’Aleume, zgodnie z prastarym obyczajem i jak na prawdziwego Nehaelitę przystało, oddał ją na wychowanie i szkolenie soutzene – magów wiernych dawnym tradycjom. Ale Melisandra jest (była?) też półkrwi Okcytanką, a praktykowanie magii nie jest dobrze widziane przez chrześcijan, nawet jeśli służy dobrym celom, na przykład uzdrawianiu.

Kiedy Melisandra zakończyła pobieranie nauk, postanowiła wrócić do domu – według jej mentorki to wyjątkowo zły pomysł; soutzene nigdy nie wracają do swoich rodzin, które uznają ich za zmarłych. Melisandra stawia na swoim i okazuje się, że rodzina specjalnie nie cieszy się z jej powrotu, a Nehaelici nie ufają jej w pełni z powodu mieszanego rodowodu. Dziewczyna, wywodząca się z pogranicza dwóch kultur, jest właściwie obca każdej z nich i trudno jest jej znaleźć swoje miejsce w życiu. Początkowo nawet bawi ją odgrywanie roli czarownicy w domach zamożnych chrześcijan, ale…

Niezamożny szlachcic zostaje zamordowany, a jego pamięć magicznie wyczyszczona. Dla Nehaelitów nastał trudny okres, co w tej sytuacji wydaje się oczywiste. Jako, że sprawca działa dalej, Melisandra, żeby po prostu przeżyć, musi rozwikłać mroczną zagadkę, a to oznacza krwawą walkę.


Kiedyś spodobały mi się dwa czy trzy opowiadania Anny Kańtoch, dlatego sięgnąłem po tę książkę, ale wydaje mi się, że powieść jakby przerosła jej możliwości.

środa, 21 grudnia 2016

Konsekwencje teoretyzowania

Na kwakierskim kursie, już pod koniec, jest takie oto zadanie dla uczestników: wyobraź sobie, że jedziesz autobusem albo innym publicznym środkiem komunikacji, mając na sobie koszulkę, która jednoznacznie świadczy o twojej przynależności do Towarzystwa Przyjaciół, i wyobraź sobie, że ktoś cię o to pyta, a ty masz kilka chwil na odpowiedź (do następnego przystanku), na wyjaśnienie, kim są kwakrzy i w ogóle, o co w tym wszystkim chodzi.

Wygląda na to, że z zadaniem tym zmierzę się praktycznie już niedługo, jak tylko się ociepli. Dostałem bowiem prezent pod choinkę, koszulkę z napisem: Jestem kwakrem. Zapytaj mnie, dlaczego. Tak… wygląda na to, że z teoretyzowaniem (na kursach i w życiu) trzeba bardzo uważać, bo można zostać zobowiązanym do realizacji pięknych deklaracji…

  
Tekst powiązany „Jestem (też) kwakrem”: http://autopamflet.blogspot.com/2012/05/025-jestem-kwakrem.html

Korporacje, mitologia i wariaci

„Pasażer” – Jean-Christophe Grangé

Na terenie warsztatów, należących do dworca kolejowego w Bordeaux, w kanale naprawczym, znaleziono zwłoki młodego narkomana, kloszarda, z łbem byka nałożonym na głowę. Chłopak zmarł z powodu przedawkowania podejrzanie czystej heroiny. W pobliżu zatrzymany został mężczyzna zdradzający objawy całkowitej amnezji; trzymał klucz nastawny i książkę telefoniczną, ubrudzone krwią Chorym zajął się w szpitalu psychiatra, Mathias Freire. Śledztwo w sprawie zabójstwa kloszarda prowadzi młodziutka kapitan policji Anaïs Chatelet.

Anaïs i psychiatra zaczynają mieć się ku sobie – jak to określała moja babcia – jednak sprawy komplikują się, gdy okazuje się, że lekarz sam ma problemy psychiczne, że jest człowiekiem o wielu tożsamościach.

Mnożą się morderstwa nawiązujące do mitologii. Mathias Freire orientuje się, że ma wszczepiony w nos implant, a poza tym jest podejrzanym o zabójstwo Victorem Januszem (wcześniej fałszerzem, Arnaudem Chaplain, szalonym artystą, ale też naukowcem o nazwisku Kubiela). Korporacyjne spiski przeplatają się z rządowymi matactwami…

Jean-Christophe Grangé tym razem już wyraźnie przesadził – to nie jest sensacja, ale jakieś absurdalne i groteskowe rojenia.

piątek, 16 grudnia 2016

Wszyscy możemy być nazistami

„Zmiłuj się” – Jean-Christophe Grangé

Lektura tej książki stała się dla mnie okazją do rozważań na temat kultury, a konkretnie współczesnej kultury polskiej przesiąkniętej na wskroś amerykańską. Przyznam, że nie spodziewałem się, iż aż tak bardzo przesiąkniętej. W czym rzecz? Nigdy nie byłem w USA, jak większość Polaków, ale okazuje się, że jakoś nie mam problemów z odróżnieniem FBI od CIA, wiem (mniej więcej), czym zajmuje się koroner, jaką władzą dysponuje szeryf; nazwy miast, ulic, urzędów nie stanowią dla mnie większego wyzwania. W przypadku Francji, kraju zdecydowanie bliżej położonego, jest zupełnie inaczej, niestety.

„Zmiłuj się” to powieść adresowana do mieszkańców Paryża, Francuzów najlepiej. W każdym razie tak mi się w pewnym momencie zaczęło wydawać. Po lekturze pierwszych stron poczułem się przytłoczony, a nawet zasypany elementami składającymi się na topografię miasta, nazwami ulic, skrótami nazw rozlicznych urzędów i instytucji, egzotycznymi (dla mnie!) nazwiskami, czasem tylko imionami polityków, bo autor najwyraźniej założył, iż wszyscy przecież wiedzą, że Giscard to Valéry Marie René Georges Giscard d’Estaing, prezydent Francji w latach 1974-81.

„Wjechał na ulicę Saint-Jacques, na jej końcu skręcił w prawo w ulicę L’Abbé-de-l’Épée, przeciął bulwar Saint-Michel, a końcu ulicą Auguste-Comte wyjechał na wprost liceum Montaigne’a”*.

Boże! Co to takiego „L’Abbé-de-l’Épée” i jak się to cholerstwo czyta?

Oczywiście takich i podobnych fragmentów w książce mnóstwo, ten nie jest ani wyjątkowy, ani bardziej skomplikowany niż inne. Jeśli dodać do tego realia polityczne, historyczne i religijne oraz nazwiska ormiańskie, niemieckie i chilijskie (spora część akcji dzieje się w środowisku emigrantów z tych krajów, a także nazistów i neonazistów), to lektura może momentami być nieco irytująca i nużąca. Ale, jako że intryga kryminalna prawie do samego końca była wciągająca, jakoś do ostatniej kartki dobrnąłem.

W autokefalicznym kościele prawosławnym Saint-Jean-Baptiste w Paryżu zamordowano w sposób wyjątkowo wyrafinowany, a nawet tajemniczy, organistę, homoseksualistę, Wilhelma Goetza (pochodzenie chilijsko-niemieckie). Śledztwo na własną rękę stara się prowadzić emerytowany komendant Brygady Kryminalnej, Lionel Kasdan zwany Dudukiem, pochodzenia rzekomo ormiańskiego – to jego parafia i jego kościół, czuje się z nimi związany, stara się je chronić. Kasdanowi pomaga narkoman, heroinista, leczący się właśnie w ośrodku odwykowym kapitan policji z brygady ochrony małoletnich, Cédric Volokine, z pochodzenia Rosjanin.

Po zamordowaniu w podobny sposób Naseerudina Sarakramahata, kochanka Goetza, po odkryciu zaginięć chłopców z kościelnych chórów, które Goetz prowadził w Paryżu, przed samozwańczymi śledczymi rysują się dwie główne możliwości: sprawcą zabójstw jest dziecko, bardzo możliwe zresztą, że więcej niż jedno, mszczące się na pedofilach, bo i ksiądz pedofil też się przez karty powieści przewinął, albo chodzi o przeszłość Wilhelma Goetza, który przed laty w Chile brał udział w torturowaniu przeciwników reżimu Pinocheta, a teraz, z powodów dość długo nieznanych, chciałby zacząć „sypać”.

Kiedy intrygi komplikują się do granic możliwości, a napięcie sięga zenitu, autor rozwiązuje zagadkę w sposób naiwno-teatralny, ale… może to tylko mnie tak się wydaje. W każdym razie przypominało mi to Indianę Jonesa, strzelającego z pistoletu do faceta z wielkim mieczem.

Ostatecznie zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście Jean-Christophe Grangé wybił się dzięki swoim książkom, czy może raczej zapewniły mu światowy sukces filmy „Purpurowe rzeki” oraz „Imperium wilków”, i one właśnie wypromowały te i kolejne jego powieści? Wydaje mi się, że aby na to pytanie odpowiedzieć, wystarczy policzyć recenzje „Zmiłuj się”, w których nie ma ani słowa o filmach.




--
* Jean-Christophe Grangé, „Zmiłuj się”, przeł. Wiktoria Melech, wyd. Albatros, 2013, s. 117.

wtorek, 6 grudnia 2016

Sport, polityka, bardzo źli faceci

„Jeden fałszywy ruch” – Harlan Coben

Główny bohater wielu książek Harlana Cobena, Myron Bolitar, były koszykarz, a obecnie właściciel agencji o ambitnej nazwie MB RepSport, zajmującej się reprezentowaniem sportowców, oraz jego przyjaciel ze studiów, socjopata i milioner, Windsor Horne Lockwood III, starają się rozwikłać lawinowo narastające problemy i mroczne tajemnice Brendy Slaughter, młodej, czarnoskórej koszykarki i studentki medycyny.

Matka Brendy zniknęła z jej życia, kiedy dziewczynka miała pięć lat. Obecnie młoda kobieta nadal nie potrafi pogodzić się z faktem, że matka ją porzuciła, zabierając przy tym ojcu wszystkie oszczędności ze wspólnego konta. Poza tym w ucieczce Anity Slaughter było niewątpliwie coś podejrzanego – pracowała dla bardzo bogatej i ustosunkowanej rodziny Bradfordów, a zniknęła wkrótce po przedwczesnej, rzekomo przypadkowej śmierci pani Bradford.

O umowę z Brendą Slaughter walczy konkurencyjna agencja, należąca do gangsterów. Bradford zbiera głosy wyborców, marzy mu się kariera polityczna. Mnożą się akty przemocy, pobicia, okaleczenia (na przykład przecięte sekatorem ścięgna Achillesa); okazuje się, że przed laty przez Bradfordów szantażowany był ojciec Myrona Bolitara.

Win i Myron nie dają się zastraszyć i ostatecznie rozwikłują sprawę, której zakończenie okazuje się tak zaskakujące, że chyba nikt się tego nie spodziewał.

Nie jest to może najlepsza książka Harlana Cobena, ale całkiem niezła, zapewnia kilka godzin dobrej zabawy. 

czwartek, 1 grudnia 2016

Prosta duchowość ignacjańska

„Jezuicki przewodnik po prawie wszystkim” – James Martin SJ

Podczas ignacjańskiego Fundamentu w Zakopanem, od rekolekcjonisty nazywanego tam poufale, lecz za jego zgodą, grubym Maćkiem, usłyszałem kawał: Ignacy Loyola (święty, założyciel zakonu jezuitów) trafił po śmierci do Nieba. Miał się rozlokować w przydzielonym mu apartamencie, a następnie zejść do refektarza na kolację. Kwatera okazała się skromna i Ignacy nieco był nią rozczarowany, ale… niech tam! Podekscytowany oczekiwaną wspólną wieczerzą z Bogiem nie zawracał tym sobie głowy. W refektarzu przygotowano dwa nakrycia – dla Boga i dla niego, ale w prawdziwe osłupienie wprawiło go menu: puszka szprotek i niezbyt świeży chleb. Tego już Ignacy nie zdzierżył i wyznał Bogu, że spodziewał się i oczekiwał w Niebie bardziej wykwintnego menu. Na to Bóg odparł beztrosko: a bo to dla nas dwóch tutaj warto gotować?

James Martin SJ wspomina starego jezuitę, który pytany, czy nie boi się zbliżającej się śmierci i bożego sądu odparł, że Boga się nie boi, to tylko św. Ignacy go niepokoi.

Cenię, szanuję i podziwiam ludzi, którzy naprawdę wiele wymagają od siebie, nie popadając przy tym w pychę, a wręcz przeciwnie – pełnych pokory, ale jednocześnie wesołych, pogodnych, potrafiących żartować z siebie. Przecież nawet sam tytuł książki jest kpiarski. Uważam też jezuitów za najlepiej wykształconych funkcjonariuszy Kk. Zmarły niedawno Fidel Castro edukację zdobył w szkołach jezuickich w Santiago de Cuba. Wielu znanych ludzi wykształcili jezuici.

„Jezuici podążają śladami św. Ignacego, wyznając duchowość praktyczną. Jeden z dowcipów opowiada o tym, jak franciszkanin, dominikanin i jezuita koncelebrowali mszę świętą. Nagle w całym kościele zgasło światło. Franciszkanin zaczął błogosławić daną mu szansę życia cechującego się jeszcze większą prostotą, dominikanin wygłosił uczoną homilię, objaśniając, w jaki sposób światłość we wszechświecie jest dziełem Boga, natomiast jezuita zszedł do piwnic, by wymienić bezpieczniki”[1].

Powiedziałbym, że z całego świata katolickiego najlepiej rozumiem się z jezuitami. Ich „filozofia” często okazuje się bardzo podobna do mojej, może nie w pełnym wymiarze, ale jednak wystarczająco, by rodziło to porozumienie, szansę na dogadanie się. Więc kiedy okazało się, że James Martin SJ, jak ja, żywi przekonanie, iż duchowość jest powszednia, codzienna i praktyczna, a do tego radosna i wesoła, kiedy okazało się, że potrafi śmiać się z siebie samego, z wielką przyjemnością i zapałem przystąpiłem do lektury „Jezuickiego przewodnika po prawie wszystkim”, ciesząc się przy tym, że to grube tomisko, więc na dłużej mi starczy. Poza tym autor ciepło wyraża się o kwakrach, a to zauważam i cenię zawsze.

„Choć miałem dostatecznie duże doświadczenie w osobistej modlitwie kontemplacyjnej oraz w zbiorowym oddawaniu czci Bogu w trakcie katolickich mszy świętych, kwakierska »zbiorowa cisza« (wspólna cicha modlitwa) była rodzajem kontemplacji, jakiej sobie nigdy wcześniej nie wyobrażałem. Ich tradycja ubogaciła moją własną”[2].

Zaintrygowało mnie coś jeszcze; fragment, który wydał mi się jakby znajomy:

„Podsumowując, chciałbym cię uspokoić, jeśli nie odczuwasz zbyt wielkiej bliskości z Bogiem w tym momencie, a nawet jeśli nigdy jej nie odczuwałeś lub jeśli masz wątpliwości związane z istnieniem Boga albo jesteś przekonany, że Bóg w ogóle nie istnieje. Po prostu czytaj. Resztę zostaw Bogu”[3].

Przypomniał mi on, przeczytane gdzieś dawno temu i zapamiętane, słowa Herberta Spencera: Jest zasada będąca barierą dla wszelkich informacji, odporna na wszelkie argumenty i która niechybnie zatrzyma człowieka w stanie wiecznej niewiedzy – ta zasada to wzgarda poprzedzająca dociekanie. Ot, takie moje skojarzenie.

Zakon nie był dla Jamesa Martina SJ pomysłem na życie „od zawsze”. Wychował się on w rodzinie religijnej, ale nie bardzo zaangażowanej. Kiedy w wieku dwudziestu jeden lat zginął tragicznie jego przyjaciel, rozstał się z Kościołem i Bogiem na pewien czas, nawet nie planując powrotu; wydawało się, że trwale został/stał się ateistą. Skończył studnia, podjął pracę dla General Electric i dopiero mając dwadzieścia sześć lat usłyszał coś istotnego, jakby przypadkiem, od koleżanki, coś intrygującego zobaczył niedługo potem w telewizji, przeczytał w konsekwencji książkę dość szczególną, bo autobiografię Thomasa Mertona „Siedmiopiętrowa góra”, i… tak właśnie, powoli i wyboiście, potoczyło się jego życie w kierunku nowicjatu w Towarzystwie Jezusowym.

W znacznej mierze podzielam jego przekonanie dotyczące religii:

„Ze smutkiem należy przyznać, że religia odpowiada za wiele okrucieństw z przeszłości oraz bolączek współczesnego świata. Wśród nich można wymienić prześladowanie Żydów, niekończące się wojny religijne, Inkwizycję, a także religijną nietolerancję i bigoterię, prowadzące do terroryzmu”[4].

Ma rację – moim skromnym zdaniem – twierdząc, że:

„Świętość nie oznacza też doskonałości: święci zawsze miewali wady, ograniczenia, zwyczajne ludzkie słabości. Świętość zawsze zadomawia się w ludzkiej naturze”[5].

To dla mnie szczególnie ważne w związku z tym, że żyję w kraju, w którym większość obywateli jest przekonana, iż święci byli ludźmi bez wad. Stąd nawet cudaczne polskie powiedzenie dotyczące wad charakteru: ja tam święty nie jestem i nie zamierzam być

Bardzo dobrze rozumiem przekonanie autora, jezuity: 
„Nie ma nic nienaturalnego w byciu złym na Boga z powodu cierpienia, jakiego doznajemy w naszym życiu. Gniew kiełkuje w nas wszystkich; złość jest oznaką tego, że żyjemy. Bóg poradzi sobie z twoim gniewem niezależnie od tego, jak wielkim ogniem on płonie”[6].

Nawet więcej – uważam, że twierdzenie, iż Bogu jestem tylko i wyłącznie wdzięczny za absolutnie wszystko, co mnie i moich bliskich w życiu spotyka, byłoby oszukiwaniem siebie i paskudną próbą oszukiwania Boga (siebie czasem oszukać się da, Boga raczej nie); uczciwości w modlitwie James Martin SJ również poświęca sporo uwagi.

Natomiast kompletnie nie zgadzam się z twierdzeniem, że nie ma duchowości bez religijności.

Oczywiście wartość tej książki nie sprowadza się do tego, że z czymś tam się w niej zgadzam, a z czymś innym nie, ale… sztuką jest różnić się mądrze i umieć swoje przekonania zaprezentować bez kleszego zadęcia, nie z moralnych wyżyn. Tak, wiem, kiedyś katoliccy autorzy tak właśnie pisali, ale to nie znaczy, że musi mi się to podobać.

James Martin SJ stara się odpowiedzieć w swoim przewodniku na mnóstwo pytań, choćby: co powinienem robić w życiu i jak to rozpoznać, jak podejmować korzystne decyzje, jak stawać się dobrym przyjacielem, jak być szczęśliwym, jak kochać, jak odnajdować Boga we wszystkich rzeczach i jak się z Nim zaprzyjaźnić; podejmuje temat wolności, obojętności i kontemplacji, a wszystko to jest przefiltrowane łagodnie przez pryzmat specyficznej ignacjańskiej duchowości.

„Jezuicki przewodnik po prawie wszystkim” zawiera także sesję pytań i odpowiedzi z autorem, pytania do osobistej refleksji (dla czytelnika albo w jakiejś czytelniczej grupie dyskusyjnej), ciekawostki na temat jezuitów oraz fragmenty życiorysów co ciekawszych postaci z historii Towarzystwa Jezusowego. 
 

Do lektury nie są potrzebne słowniki teologiczne, bo, co bardzo ważne, autor – no, również tłumacz – pisze językiem zwyczajnym, codziennym, dla wszystkich (zapewne) zrozumiałym. Jednak największą chyba zaletą książki jest to, że napisana została nie tylko dla katolików, a nawet nie tylko dla chrześcijan – wyznawcy innych religii, a także ateiści i agnostycy na pewno będą mogli znaleźć tu coś ciekawego dla siebie. 





---
1. James Martin SJ, „Jezuicki przewodnik po prawie wszystkim”, przeł. Łukasz Malczak, wyd. WAM, 2014, s. 6.
2. Tamże, s. 50.
3. Tamże, s. 36.
4. Tamże, s. 55.
5. Tamże, s. 93.
6. Tamże, s. 146.