piątek, 27 listopada 2015

Sentymentalne wędrowanie


„Barbarzyńca w ogrodzie” – Zbigniew Herbert

W pewnym sensie przypomina mi ta książka „Asfaltowy saloon” Łysiaka – w obu chodzi o relację… bardzo osobistą relację z podróży. U Łysiaka to podróż przez Amerykę, u Herberta – po Włoszech i Francji.

Pod względem formalnym „Barbarzyńca w ogrodzie” stanowi zbiór dziesięciu szkiców albo esejów, jednak nie jest to przewodnik ani nawet zachęta do odwiedzenia opisywanych miejsc, ale raczej luźne uwagi o sztuce, architekturze, kuchni, historii (w tym wojen religijnych i krucjat).

Trzeba naprawdę wielkiego talentu, by zmieszać obrazy Piera della Francesca z toskańskim winem, albigensami, stylami albo inaczej greckimi porządkami architektonicznymi, omletem z truflami, malowidłami naskalnymi… i nie wywołać u czytelnika znużenia albo wrażenia chaosu.

Wydaje się podczas lektury, że relacja Herberta dotyczy czasów współczesnych, a jednak jego podróż miała miejsce prawie sześćdziesiąt lat temu. Pewnie dlatego zupełnie nie marzy mi się podążenie śladami Herberta, żeby nie skończyło się tak, jak z Zakopanem – byłem tam w dzieciństwie, ze szkolną wycieczką, a następnym razem dopiero w styczniu 2015 roku, i na pewno nie spodziewałem się, nie byłem w stanie przewidzieć, iż obecnie Gubałówka znana jest przede wszystkim z tego, że tam najtaniej można kupić chińskie skarpetki i rajstopy.

wtorek, 24 listopada 2015

Czy śmierć jest przyjacielem?

„Rozmowy ze śmiercią” – Jan van  Helsing

Kilka godzin albo dni przed śmiercią umierający widzą czasem w pobliżu czarną postać, której nie dostrzega nikt inny. Mądrzy ludzie powiadają, że to anioł śmierci, kosiarz albo kostucha przyszła po duszę. Zjawiska takie odnotowywane są w różnych miejscach, w różnym czasie, bez względu na religię czy wyznanie konających. Jan van Helsing (właściwie Jan Holey, ur. 23 marca 1967 w Dinkelsbühl, niemiecki autor książek o tematyce okultystycznej i spiskowej) twierdzi, że postać ta realnie istnieje, ale kim jest naprawdę? Czy rzeczywiście przychodzi po ludzkie dusze, a jeśli tak, to dokąd je zabiera?

W 2004 roku Jan van Helsing znalazł medium, które umożliwiło mu komunikację ze śmiercią (czarną postacią, kosiarzem, kostuchą) i w ciągu kilku miesięcy zadał jej 222 pytania. Pytania te i odpowiedzi udzielone przez śmierć są treścią „Rozmów ze śmiercią”. Pytania się powtarzają, odpowiedzi też, niektóre z nich sprawiają wrażenie mocno naiwnych, naciąganych.

Ostatecznie śmierć, co było do przewidzenia, okazuje się najlepszym przyjacielem człowieka, jego opiekunem, czuwającym nad poprawnością procesu przejścia duszy z jednej formy (częstotliwości?) w kolejną, na wyższym poziomie. Oczywiście czyta się to z przyjemnością i nadzieją (mam na myśli treść, a nie formę), ale kiedy śmierć sugeruje ograniczenie TV i Internetu na rzecz czytania książek, choćby takich, jak van Helsinga… 

Nie polecam.

wtorek, 10 listopada 2015

Sumienie - białe czy czarne?



„Idź, postaw wartownika” – Nelle Harper Lee

Zdarza się, że w towarzystwie ktoś skupia na sobie uwagę, bo ma do powiedzenia coś ważnego albo śmiesznego. No i mówi. Mówi, mówi, mówi, a kiedy kończy, zapada niezręczna cisza. Słuchacze spoglądają po sobie niepewnie i wreszcie ktoś zbiera się na odwagę i pyta zdezorientowany: eee… no i co?

W węźle kolejowym Maycomb pociągi stają tylko na żądanie. Zwykle jednak nie zatrzymują się w samym węźle (cokolwiek to znaczy), ale kilkaset jardów dalej, żeby podróżny musiał wracać kawał drogi z ciężkimi tobołami. Konduktor informuje wtedy wysiadających pasażerów, że… prawie zapomniał (o ich prośbie o zatrzymanie pociągu). Ot, wiecznie powtarzana złośliwość, a może żart.

Dwudziestosześcioletnia Jean Louise Finch od kilku lat mieszka w Nowym Jorku i do rodziny, zwłaszcza do starego ojca, przyjeżdża raz w roku na dwa tygodnie. Zwykle latała samolotem, lecz tym razem postanowiła pojechać pociągiem. Poprosiła o wysadzenie jej w węźle Maycomb, ale skład zatrzymał się ze czterysta jardów dalej, a życzliwy i taktowny konduktor – tak, życzliwy i taktowny, bo nie zwracając uwagi na jej niekompletny ubiór, sprawnie pomógł jej, gdy miała problemy ze składanym łóżkiem – poinformował ją z szerokim uśmiechem, że… prawie zapomniał.
Eee… no i co?

Mąż ciotki Alexandry postanowił porzucić rodzinę i zostać na rybach – stan ten trwa już od lat. Synowi zapowiedział, że ten może go odwiedzić, ale tylko po to, żeby ojca zabić.
Eee… no i co?

Takich momentów jest w powieści więcej. Na szczęście są i inne; cudowne fragmenty wspomnień z dzieciństwa, w których przejawia się prawdziwy talent Harper Lee. Dlatego zupełnie nie dziwi mnie, że wydawca kazał jej wywalić te „dorosłe” kawałki i zstąpić je relacją dziecka. Bo to autorce „Zabić drozda” wychodziło znakomicie.

Jean Louise Finch, zwana w dzieciństwie Skautem (scout – ang. harcerz, traper, zwiadowca), przyjeżdża do Maycomb odwiedzić ojca, siedemdziesięciodwuletniego prawnika Atticusa Fincha, który od pewnego czasu cierpi na reumatoidalne zapalenie stawów. Mieszkająca z nim ciotka Alexandra (przeprowadziła się, kiedy stało się jasne, że mąż z tych ryb raczej już nie wróci) jest w tym przedsięwzięciu złem koniecznym, za to spotkania z synem – według ciotki – białej hołoty, Henrym Clintonem, ubiegającym się o jej przychylność od wielu lat, to już dla Jean Louise czysta przyjemność. Jednak tym razem nie wszystko przebiega tak, jak zwykle.

Jean Louise pamięta jeszcze, jak jej ojciec zaryzykował karierę, ujawniając fałszywość oskarżenia Murzyna o gwałt dokonany rzekomo na białej dziewczynie, ale to było dawno temu, bo teraz, z ogromnym zaskoczeniem, dowiaduje się, że Atticus należy do Rady Obywateli Maycomb, rasistowskiej organizacji pragnącej za wszelką cenę utrzymać segregację rasową. Potencjalny narzeczony, Henry Clinton też, jak najbardziej. Także wielu innych ludzi, których kiedyś uważała za przyzwoitych i prawych. Teraz używają słowa „czarnuch”, twierdzą, że równość oznacza właśnie segregację, że „czarnuchy” do spółki z komunistami ukrzyżowały Jezusa itp.

Tu warto wspomnieć, że segregacja rasowa oficjalnie zakończyła się w USA 2 lipca 1964 roku dzięki ustawie prezydenta Lyndona Johnsona o prawach obywatelskich, jednak przez wiele lat jeszcze teoria i praktyka nie szły, zwłaszcza na południu, z sobą w parze.

Z tego wątku (tego, czyli rasizmu Atticusa Fincha, jego obłudy i zakłamania – należał przecież do Ku-Klux-Klanu) wydawca „Zabić drozda” też zrezygnował – czemu zupełnie się nie dziwię, bo napawa on odrazą – proponując autorce rozwinięcie tematu procesu Murzyna oskarżonego niesłusznie o gwałt i ograniczenie się tylko do niego.

W „Idź, postaw wartownika” wątek prawa i sprawiedliwości też się pojawia. Murzyn, prowadząc auto po pijanemu, spowodował wypadek, w którym zginął biały. Atticus rozważa przyjęcie sprawy Franka (wnuka Calpurni, czarnej kucharki Finchów), nie po to jednak, by go ratować, ale żeby uniemożliwić dostęp do niego „murzyńskim obrońcom” (którzy mogliby go może jakoś wybronić) i szybciutko nakłonić biedaka do przyznania się do winy. Co za s…syństwo!

Jean Louise rozmawia z doktorem Finchem (bratem Atticusa) i Henrym, próbując zrozumieć, co tu się dzieje, co się z jej bliskimi stało, ale mętnych wyjaśnień pierwszego z nich nie rozumie, a oportunizm drugiego uważa za wstrętny. Rozmawia też z ojcem, który kiedyś twierdził: „równe prawa dla wszystkich, szczególne przywileje dla nikogo”, ale dzisiaj uważa, że człowiek nie powinien mieć prawa głosu tylko dlatego, że jest człowiekiem. Smutne. Przykre.

Na koniec przyznam tylko, że żądania zwrotu pieniędzy za „Idź, postaw wartownika” oraz taka właśnie propozycja ze strony niektórych (nielicznych) księgarń w USA nie dziwią mnie zupełnie. Tak, tak właśnie wyglądało życie w USA pół wieku temu. Tak, Ruby Bridges, pierwsza czarnoskóra Amerykanka idąca do „białej” szkoły musiała być chroniona przez uzbrojonych w broń palną szeryfów federalnych. Tak, przed białymi chrześcijanami i ich agresją i nienawiścią.
Zdjęcie z Wikipedii
Ale… patologię życia społecznego (moim zdaniem!) się wyplenia, a nie robi na niej pieniądze, usprawiedliwia i wyjaśnia. Nic dziwnego, że poznając prawdę o ojcu, o Henrym i innych mieszkańcach swojego ukochanego Maycomb, Scout Finch dostaje torsji.

Zawiedziony nie jestem, wydanych pieniędzy nie żałuję – spodziewałem się takiej właśnie zawartości – chciałem się tylko upewnić… jak bardzo we współczesnym świecie upadają obyczaje, jak daleko można się posunąć, żeby zarobić.

Czy jest to książka… niedobra? Ależ nie! Jest tylko bardzo, bardzo smutna. I choć zapewne ludzie, którzy się na niej obłowili, mają inne zdanie, uważam, że nigdy nie powinna zostać wydana, i naiwne, łzawo-sentymentalne zakończenie tego nie zmieni.


„Notatki osobiste” Jana Pawła II (a prosił, żeby spalić je po jego śmierci!), wydane przez człowieka, któremu ufał, księdza Dziwisza, też nie powinny ujrzeć światła dziennego.

Złoty najpierw wiek nastał. Nie z bojaźni kary, lecz z własnej chęci człowiek cnoty strzegł i wiary – to już przeszłość, a szkoda…

niedziela, 8 listopada 2015

Jakim go znali i zapamiętali



„Jaśnie panicz. O Witoldzie Gombrowiczu” – Joanna Siedlecka

Dworscy uważali go za najmniej znaczącego z dziedzicoków (dzieci pana Gombrowicza), podśmiewali się z niego i nazywali herbaciarzem albo łachcykiem  (łachcyk to ani prawdziwy pan, ani gospodarz, takie nie wiadomo co), bo nie zjadł i nie wypił jak prawdziwy dziedzic, nie miał auta, nie grał w karty, nie polował, konno jeździć niby umiał, ale za bardzo nie lubił, nie używał też, jak inni prawdziwi panowie, wiejskich dziewuch. Łachcyk i herbaciarz to oczywiście Witold Gombrowicz.

Joanna Siedlecka jest autorką kilku biografii: Zbigniewa Herberta („Pan od poezji”), Stanisława Witkiewicza („Mahatma Witkac”), Jerzego Kosińskiego („Czarny ptasior”) oraz Witolda Gombrowicza („Jaśnie panicz”). Były też i inne (choćby „Obława” czy „Wypominki”), ale te cztery charakteryzuje pewien specyficzny styl – sama autorka nazywa go biografią reportażową. W skrócie chodzi o to, że nie prezentuje ona w swoich książkach udokumentowanych faktów z życia pisarza, ale raczej wspomnienia ludzi, którzy go znali, członków rodziny, przyjaciół, współpracowników.

„Jaśnie panicz” – jaśnie panem był prędzej ojciec Witolda niż on sam, także całe gromady stryjów, kuzynów i innych pociotków z rodziny Kotkowskich. Witold Gombrowicz, jak wynika z relacji współczesnych mu osób, zanotowanych skrzętnie przez Siedlecką, był inny, jakby z innej rodziny. Może i dobrze… gdyby był taki, jak wszyscy Gombrowiczowie i Kotkowscy, nigdy nie byłoby „Ferdydurke” i „Iwony, księżniczki Burgunda”.

Książka znacznie lepsza, ciekawsza niż ta o Witkiewiczu… a może tak tylko mi się wydaje.


Z wyraźnie moich, bliskich mi „kawałków”, zapamiętałem podejście Gombrowicza do grobów. Wprawdzie obiecał wspomóc krewnych kwotą 30 dolarów na uporządkowanie rodzinnych grobów, ale stwierdził jednocześnie, że „…wygląd tych grobów nie ma dla mnie większego znaczenia – może nawet wolałbym, żeby były zarośnięte trawą”. Po drugie „uważał, że nazwiska zakończone na –icz, takie właśnie jak Gombrowicz czy Borewicz, są w najlepszym tonie. Te na –ski lub –cki – zbyt pospolite, gminne”.

wtorek, 3 listopada 2015

O roli przypadków w życiu


„Zachowaj spokój” – Harlan Coben 

Jest to historia chronologicznie następna po „W głębi lasu”. Prokurator Paul Copeland się żeni, świeżo awansowana Loren Muse użera się z aroganckim weteranem i wykazuje jego nieudolność, w biurze prokuratora okręgowego znalazło się też miejsce pracy dla zgwałconej prostytutki, jednak w tej opowieści odgrywają oni role mniej ważne, a nawet zupełnie drugoplanowe. 

Książka zaczyna się niezbyt dobrze – Nash, który raz zakłada wąsy, a raz je zdejmuje, wraz z Pietrą morduje w okrutny sposób dwie kobiety, Tia Baye z mężem Mike'iem śledzą, a następnie poszukują 16-letniego syna Adama, Spencer popełnia samobójstwo na dachu szkoły, córce Novaka wyrósł wąsik, młody chłopiec czeka na przeszczep nerki, a jego matka nie wie, jak powiedzieć mężowi, że to nie on jest ojcem i nie może być dawcą, nauczyciel popełnia błąd i dzieciaki drwią z koleżanki… Jest tego po prostu za dużo.
Znając pisarstwo Cobena domyślałem się od początku, że wszystkie te wątki w pewnym momencie zaczną się ze sobą łączyć i splatać, i tak się dzieje, ale ich początkowy natłok odrobinę zniechęca.
 
O ile w „W głębi lasu” motywem przewodnim była prawda, to w „Zachowaj spokój” wydaje się być nim przypadek. Tak, przypadek i jego zdolność do kreowania niesamowicie pokomplikowanych zdarzeń, w które uwikłanych zostaje mnóstwo osób.