wtorek, 31 maja 2011

Przebiegła i cwana jak Yendi


„Yendi” - Steven Brust 

Cykl „Vlad Taltos” Stevena Brusta obejmuje następujące tomy (w kolejności ich wydawania):
1. „Jhereg” (1983)
2. „Yendi” (1984)
3. „Teckla” (1987)
4. „Taltos” (1988)
5. „Phoenix” (1990)
6. „Athyra” (1993)
7. „Orca” (1996)
8. „Dragon” (1998)
9. „Issola” (2001)
10. „Dzur” (2006)
11. „Jhegaala” (2008)
12. „Iorich” (2010)
13. „Tiassa” (2011)

Gdyby natomiast przygody baroneta Vlada Taltosa ułożyć w porządku chronologicznym, wyglądałoby to, zdaje się, tak:

1. „Taltos”

2. „Dragon”
3. „Yendi”
4. „Tiassa”
5. „Jhereg”
6. „Teckla”
7. „Phoenix”
8. „Jhegaala”
9. „Athyra”
10. „Orca”
11. „Issola”
12. „Dzur”
13. „Iorich”

Steven Karl Zoltán Brust planuje zakończyć cykl na dziewiętnastu tomach, tym niemniej napisał też kilka powieści zawierających tak zwane wątki poboczne, z akcją rozgrywającą się przed czasami Vlada Taltosa: „The Phoenix Guards”, „Five Hundred Years After” i trzytomową „The Viscount of Adrilankha”. Ukazały się też wydania zbiorcze, np. „Księga Jherega” - zawierająca tomy „Jhereg”, „Yendi” i „Teckla” albo „Księga Athyry” - zawierająca tomy „Athyra” i „Orca”. Jest to więc przedsięwzięcie pisarskie i wydawnicze na wielką skalę.

Przetłumaczone na język polski zostało, jak dotąd, tylko pięć pierwszych tomów (chyba że o czymś nie wiem), to jest „Jhereg”, „Yendi”, „Teckla”, „Taltos” i „Feniks” i… od lat sprawa tkwi w martwym punkcie.

Akcja „Yendi” rozgrywa się znacznie wcześniej niż „Jherega”. W „Yendi” Vlad dopiero spotyka Cawti, która w „Jheregu” jest już od wielu lat jego żoną. Zresztą samo spotkanie Vlada z Cawti zasługuje na specjalną uwagę, gdyż Cawti i jej wspólniczka, Dragaerianka Norathar – znakomity duet płatnych zabójczyń, tak przy okazji – dostały kontrakt na zgładzenie przyszłego męża tej pierwszej i… wykonały go, czyli zabiły Vlada Taltosa. Na szczęście w Adrilance nie stanowi to zazwyczaj problemu większego niż tylko finansowy.

Tym razem Vlad Taltos, członek mafijnej organizacji zwanej Domem Jherega, zmaga się z wyzwaniem, które początkowo wydawało się banalną wojną o strefy wpływów, ale ostatecznie okazało się wyjątkowo skomplikowaną i perfidną intrygą polityczną, uknutą jeszcze przed jego narodzeniem.

wtorek, 24 maja 2011

Nowa para okularów Chucka

„Nowa para okularów” – Chuck C. (ang. „A New Pair of Glasses”)

Nie lubię książek elektronicznych, a przynajmniej mocno nie lubiłem, do momentu, w którym brat sprezentował mi czytnik Amazon Kindle, jednak w przypadku książki Chucka C., po prostu nie miałem wyboru, bo polska wersja papierowa, drukowana, jak dotąd się nie ukazała i nie wiem, czy kiedykolwiek to nastąpi.



W 1975 roku, w ośrodku Pala Mesa Resort, Chuck C., alkoholik, który wytrzeźwiał około 1946 roku, występował kilka razy na spotkaniach alkoholików. Uczestniczyło w nich sześćdziesięciu czterech mężczyzn, co niezwykle skrupulatnie zanotowano. Wypowiedzi, mowy, wykłady, Chucka C. rejestrowane były na taśmach magnetofonowych.  Z pomocą samego Chucka C., jego żony Elzy, Clancy’ego I. oraz innych Anonimowych Alkoholików, taśmy te zostały spisane i… tak właśnie powstała książka „A New Pair of Glasses”.

Wypowiedzi Chucka C. dotyczą jego własnej interpretacji i rozumienia Programu Anonimowych Alkoholików. Clancy I. w przedmowie pisał: Jest wielu, którzy powiedzą Ci jak… Niewielu jest takich, którzy to zademonstrują! Chuck C. należał do tych, którzy potrafili zademonstrować, pokazać, jak ten Program działa w praktyce.

Dla ilustracji dwa krótkie cytaty z książki „Nowa para okularów” Chucka C.:
Wiesz to instynktownie; wiesz, że nie możesz posadzić rzodkwi i otrzymać ogórków. Ale wydaje ci się, że jesteś ponad prawem i próbujesz kontrolować swoje myślenie. Nie dostajesz tego, czego chcesz, ale uważasz, że możesz myśleniem wywołać to, czego chcesz. (str. 37)
Tak więc zabrało mi około siedemdziesięciu lat, żeby dowiedzieć się, że w miarę życia można nauczyć się właściwego myślenia, ale nie można samym myśleniem sprawić, żeby się właściwie żyło. Wystarczy, że wykonasz te rzeczy i coś się stanie; nie rób ich, a nic się nie wydarzy, nieważne ile wiesz na temat programu Anonimowych Alkoholików. (str. 38)
 

niedziela, 22 maja 2011

Zadzwonił domofon i…

Kiedy byłem, kiedy byłem małym chłopcem, hej… Jeśli mnie pamięć nie myli, była kiedyś taka piosenka zespołu Breakout, ale mniejsza z tym. Kiedy byłem małym chłopcem, domofony nie istniały. Taki wynalazek w PRL nie był znany. Kiedy uświadomiłem to pewnemu młodemu człowiekowi, nie potrafił sobie braku domofonów wyobrazić: Jak to!? Wszystkie bramy w blokach były po prostu dla każdego otwarte? Dla bezdomnych meneli też? Smutno mi się zrobiło, kiedy wpadło mi do głowy, że nie jest wykluczone, że za pieniądze wydane na założenie domofonów we wszystkich domach w Polsce prawdopodobnie można byłoby rozwiązać problem bezdomnych. Mojego rozmówcy, dwudziestoparoletniego chłopaka, to jakoś nie zainteresowało, ale kwestie bezpieczeństwa, jak najbardziej. Wtedy się założyliśmy. O duże lody grapefruitowe, które bardzo lubię. Twierdziłem, że całe to domofonowe bezpieczeństwo to iluzja i złudzenie, bo jak tylko będę chciał, to wejdę do każdej bramy, w każdym bloku w mieście.

Dwie godziny później, płacąc za moje lody (grapefruitowe! ) kolega przyznał, że spodziewał się, że dysponuję jakimś uniwersalnym kluczem, albo, bo i taką ewentualność brał pod uwagę, że jestem może genialnym włamywaczem. Włamywać się nie umiem, ale co do geniuszu… W każdym razie okazało się, że w 40% wypadków wystarczyło po prostu nacisnąć kilkanaście przycisków domofonu, by znalazła się przynajmniej jedna osoba, która zwolniła blokadę drzwi. W pozostałych przypadkach, na pytania lokatorów odpowiadałem zdecydowanym i pewnym głosem: administracja, reklama, ulotki, poczta, i zawsze mi otwierano. Wszedłem do absolutnie wszystkich bloków, które mi wskazał; metoda okazała się skuteczna w 100%. Ale przyznam, że największą frajdę miałem wtedy, kiedy najzupełniej zgodnie z prawdą odpowiadałem: to ja! i… drzwi się otwierały.

czwartek, 19 maja 2011

Google - granice arogancji…

… internetowych gigantów, czyli jeśli sam siebie nie szanujesz, to inni też nie będą.

 13.05.2011 na forum pomocy Bloggera – platformy blogowej Google – pojawiła się informacja niejakiej Magdy B. (pracownika Google) o przerwie w dostępie do Bloggera. Już samo to uznać można za całkiem niezłą bezczelność, bo społeczność blogerów zgłaszała problemy, w tym fakt utraty postów i całych blogów, już dużo wcześniej. Nic więc dziwnego, że oświadczenie to wywołało skrajnie różne reakcje, od drwin i złości do wiernopoddańczej deklaracji, że Blogger wraz z blogami, do których użytkownicy nie mają dostępu, i tak jest najlepszy na świecie.

Magda B. napisała też, że jest im bardzo przykro oraz zapewniła, że użytkownicy będą na bieżąco informowani o postępie prac. Przy okazji zorientowałem się, że ja pewnie zły człowiek jestem, bo nieprzyjemne uczucia pracowników Bloggera jakoś mało mnie obchodzą i zupełnie nie wzruszają (może jeszcze powinienem im współczuć, co?) i jakoś nie czuję się zobowiązany do poprawiania im nastroju.

Część postów przepadła bezpowrotnie, ale większość blogów zaczęła być widoczna w sieci dość szybko, bo chyba już po 3-4 dniach (sic!). To akurat łatwo zrozumieć: same blogi i treści w nich zawarte są często nośnikami reklam, a wiadomo, że w przypadku zagrożenia utraty części dochodów, korporacja (pewnie każda) staje się wyjątkowo czujna, sprawna, zdeterminowana i niesłychanie operatywna.
Ale uwaga! Nie chciałbym, żebyśmy się źle zrozumieli, bo to co napisałem absolutnie nie oznacza, bym odzyskał dostęp do swojego bloga, czy choćby możliwość zalogowania się do niego. Nie, nie… tak dobrze to jeszcze nie było. Przez następny tydzień, albo prawie, swój blog mogłem jedynie pooglądać, jak każdy inny użytkownik komputera podłączonego do Internetu. Mogłem też, metodą kopiuj/wklej, starać się odzyskać wpisy, to jest skopiować je na swój dysk, ale to też przecież dostępne jest dla każdego. Przy setkach postów mogłoby to być zadanie nużące, ale… w końcu nikt z zespołu Google nie kazał mi się tak rozpisywać.

Słyszałem opinię, że sytuacja byłaby diametralnie inna, gdybym regularnie robił kopie bezpieczeństwa bloga. Czy rzeczywiście? Bez kopiuj/wklej miałbym teksty swoich artykułów, tylko czy to one są najważniejsze? Wydaje mi się, że dobrze wypromowany adres, znany od lat wielu czytelnikom i wysoko indeksowany przez wyszukiwarki, jest chyba jednak więcej wart. 
Pół żartem, pół serio zastanawiałem się, czy treść artykułów zamieszczonych na blogu jest nadal moja, czy może przeszła już na własność firmy zdolnej do dysponowania nimi? Przypomnę, że takiej zdolności nie miałem; nawet usunąć tego swojego bloga z sieci nie miałem możliwości.  

Wspomniałem wyżej, że Magda B. pisała o uczuciach zespołu Bloggera, ale nie pisałem o jakichkolwiek przeprosinach; nie pisałem, bo ich nie było. Na lakoniczne przepraszamy za wszelkie niedogodności Magda B. zdobyła się dopiero 16.05, czyli po kilku dniach od wystąpienia problemów. Brak informacji o postępie prac (obiecywano informować na bieżąco!) nawet mnie nie dziwił – najwidoczniej żadnego postępu nie było, bo też dni mijały, a ja nadal do swojego bloga dostępu nie miałem. Wydarzyło się jednak coś innego: dla użytkowników, którzy mieli problemy z Bloggerem, stworzony został specjalny tymczasowy formularz, ale dowcip polegał na tym, że nie był on dostępny w języku polskim.

Ostatecznie zastanawiam się, czy istnieją jakieś granice arogancji? Nie, nie Magdy B., bo jak znam życie, nie ma ona żadnych możliwości decyzyjnych i wyraźnie robi tu za kozła ofiarnego, na którego wszyscy sfrustrowani blogerzy mogli wylewać swoje żale. Chodzi mi o granice arogancji wielkich korporacji internetowych, które wmawiają użytkownikom, że dają im coś za darmo, w prezencie, z dobrego serca, co jest oczywiście kompletną bzdurą (do tego jeszcze wrócę), a jednocześnie w tak widoczny sposób tych użytkowników lekceważą. I, co gorsze, wcale nie robią tego złośliwie. Tak – co gorsze! Bo premedytacja oznacza, że dla kogoś w ogóle istniejemy, że jesteśmy ważni choćby na tyle, żeby nam coś złego zrobić.  

Żartowałem sobie, że zaproponuję firmie, żeby następnym razem, przy kolejnej awarii,  formularz zgłoszeniowy dla Polaków opracowała w języku azerskim, suahili, albo urdu – niech ci biedni, zmartwieni pracownicy Google, czy innego giganta, mają odrobinę rozrywki i uciechy, ale…
Śmiech śmiechem, żart żartem, jak mawiał Wiech, ale w sumie tak wesoło nie było. I nadal nie jest. Oczywiście, awaria była irytująca, zwłaszcza jeśli przeciągała się ponad granicę zdrowego rozsądku, ale nie o to mi w tej chwili chodzi.

Stara prawda mówi, że tak cię traktują, jak sobie na to pozwolisz czyli, jeśli pozwalasz traktować się jak śmieć, to cię będą traktować jak śmieć. Ja dodałbym jeszcze, dla większej jasności, że jeśli nie szanujemy sami siebie, jeśli nie cenimy własnej pracy i jej efektów, to nikt inny też ich – i nas samych – cenił i szanował nie będzie. Jeśli sami jesteśmy przekonani, że nic nie jesteśmy warci, to traktują nas i będą traktować przedmiotowo, albo nawet w ogóle nie zauważać. 

Przyznaję, że wykorzystując awarię Bloggera, sprowokowałem ostrą dyskusję i dość ciekawą wymianę zdań. W jej trakcie okazało się, że jestem niewdzięcznikiem, który zamiast być dozgonnie wdzięczny za udostępnienie platformy blogowej za darmo, narzeka na przeciągającą się awarię i brak dostępu do usługi. A właśnie! Słowa za darmo padały wyjątkowo często. Za darmo…
Do blogów na Bloggerze dołączane są – w takiej czy innej formie – reklamy Google, albo chociaż nazwa firmy, logo itp. Zapytałem więc, i było to pytanie naprowadzające, pomocnicze, ile firma zarabiałaby na tych reklamach, gdyby nikt blogów nie pisał? Bardzo niewielu dyskutantom dało to cokolwiek do myślenia, bo większość nadal upierała się, że jeśli za korzystanie z Bloggera nie trzeba płacić w sensie fizycznym (banknoty z ręki do ręki, albo przelew bankowy na określoną kwotę w określonym terminie), to jest on gratis. Smutne to…

Jeśli ktoś swoje pisanie na blogu (artykuły, posty, wpisy, zdjęcia) uważa za bezwartościową kupę gówna, to tak, dla niego Blogger jest prezentem, jest za darmo, bo przecież jego własny wkład w tę transakcję wymienną jest zupełnie bezwartościowy.
Ja szanuję swoja pracę i uważam, że ma ona określoną wartość. Żeby napisać artykuł, esej czy inny tekst, muszę się nieźle narobić. O wartości mojej pracy świadczą honoraria autorskie. Tak więc ja dałem Google wartościowe i cenne wyniki mojej pracy, a oni mi platformę blogową. Nic tu nie jest za darmo, nikt mi nie robi łaski. Gdybym nie cenił i nie szanował swojego wysiłku, talentu i włożonej pracy, to faktycznie, można byłoby uznać, że dostałem coś gratis, prezent, coś, co właściwie mi się nie należało, na co nie zasłużyłem, bo i za co?

Takie podejście i rozumienie nie jest już jednak winą Google. Od zmiany systemu społeczno-politycznego w Polsce minęło prawie ćwierć wieku, a wielu mieszkańców tego dziwnego kraju nadal uważa, pomimo bardzo wysokich podatków, że opieka zdrowotna świadczona w ramach NFZ jest tu za darmo. To zresztą przykład tylko jeden z wielu… 
 

środa, 11 maja 2011

Jhereg baronet Vlad Taltos

Lady Aliera twierdzi, że początkowo wszyscy Dragaerianie należeli do tego samego gatunku, ale w zamierzchłej przeszłości na planecie pojawiły się istoty zwane Jenoine, które Dragaerian i ludzi używały do eksperymentów genetycznych. Ludzie, którzy na Dragaerę zostali przywiezieni przez Jenoine z bliżej nieznanego miejsca we wszechświecie, zyskali dzięki temu zdolności telepatyczne, natomiast sami Dragaerianie, już po odejściu albo zniszczeniu Jenoine, podzielili się na plemiona w oparciu o naturalną więź ze stworzeniami, których geny zaszczepili im Jenoine w trakcie swoich badań. W taki właśnie sposób powstało na planecie siedemnaście Domów (Dom Smoka, Dom Jherega, Dom Teckli, Dom Feniksa itd.), to jest organizacji o charakterze plemienno-mafijnej, nieustannie rywalizujących ze sobą. Ludzie są na Dragaerze mniejszością rasową; nieco większa ich liczba zamieszkuje odległy i niezbyt dobrze znany Wschód, ale w stolicy, Adrilance, jest ich naprawdę niewielu i przez elfy – przepraszam, przez Dragaerian, bo za określenie „elf” niektórzy z nich potrafią zabijać – nie są ani lubiani, ani szanowani.

Bohaterem powieści jest człowiek, Vlad Taltos. Jego ojciec wydał kiedyś oszczędności całego życia (w porównaniu do Dragaerian ludzie żyją śmiesznie krótko), by kupić sobie i synowi tytuł w Domu Jherega – jedynym zresztą Domu, który taką możliwość i związki z ludźmi w ogóle dopuszcza. W ten sposób Vlad Taltos stał się baronetem Domu Jherega i kimś, kogo Mario Puzo określiłby pewnie jako capo mafioso, czyli lokalnym, dzielnicowym szefem mafii; poza tym płatnym zabójcą i całkiem niezłym czarnoksiężnikiem.

Kiedy okazało się, że Mellar ukradł gigantyczny fundusz operacyjny Domu Jherega, Vlad Taltos dostał na niego kontrakt. Jednak prawdziwy problem pojawił się dopiero wtedy, kiedy okazało się, że podły, a przy tym niezwykle przebiegły Mellar, wyłudziwszy podstępnie zaproszenie od szlachetnego i prawego gospodarza, schronił się w legendarnym podniebnym Czarnym Zamku, należącym do lorda z Domu Smoka. Kiedy ostatnim razem Jhereg próbował wykonać kontrakt (zlecone zabójstwo) na terytorium Smoka, skończyło się to długą, wyniszczającą wojną, która nieomal całkowicie unicestwiła oba rody.

Vlad Taltos znalazł się w nie lada kłopocie…

„Jhereg” Stevena Brusta to pierwszy tom cyklu przygód Vlada Taltosa. Zdecydowanie warto!

piątek, 6 maja 2011

O wtykaniu i sprawdzaniu

Odwiedził nas (oczywiście nie tylko nas) pan specjalista od prądu, czyli tak zwanej energii elektrycznej. Administracja bloku, w którym mieszkamy, w trosce o lokatorów, albo raczej swój budynek, wynajęła fachowca do sprawdzenia, czy gniazdka w mieszkaniach lokatorów są bezpieczne. Pana specjalistę interesowały tylko i wyłącznie gniazdka w łazience i w kuchni; pozostałe z przyczyn mi nieznanych ignorował zupełnie. Wysoce specjalistycznym sprzętem coś tam w gniazdkach grzebał, kontrolował, wtykał, mierzył, by ostatecznie orzec, że wszystko u nas w porządku. Nawet własnoręcznym, czytelnym podpisem lokatora kazał to sobie poświadczyć.

Wkrótce po tym jego wtykaniu i sprawdzaniu, przestało działać gniazdko w kuchni. Jedyne jakie tam mamy, zresztą.
Niezwłocznie przyniosłem z piwnicy stary, mocno zakurzony żelazny czajnik. Taki, co to się go stawia na kuchence gazowej. Woda na herbatę będzie się w nim grzała nieco dłużej, ale co mi tam! Gaz podobno wychodzi taniej. Z kuchenki mikrofalowej właściwie też można zrezygnować. Lato się zbliża, a jedzenie gorących potraw, zwłaszcza w upały – jak powszechnie wiadomo – szkodzi na żołądek. Właściwie to tylko kwestia lodówki wydaje się chwilowo nieco bardziej skomplikowana.


Ciąg dalszy pewnie nastąpi, bo… no, cóż… życie codzienne w Polsce to nadal i wciąż – walka.