wtorek, 28 grudnia 2010

* Niepotrzebne skreślić!

„O człowieku, który chciał być szczęśliwy” – Laurent Gounelle

Książka, jak prawdopodobnie wiele tego typu, powinna mieć dwie recenzje (także i dwie oceny, ale to nie jest niestety możliwe): jedną dla czytelników mniej czy bardziej obytych z psychologią, a więc psychologów, studentów psychologii, pedagogiki czy resocjalizacji, terapeutów, zaawansowanych klientów psychologów, absolwentów rozmaitych terapii i warsztatów rozwoju osobistego, pasjonatów tej dziedziny wiedzy, wreszcie namiętnych czytelników tego typu poradników oraz recenzję drugą, adresowaną do wszystkich tych, których dotąd rozwój osobisty i psychologia nie interesowały w żaden sposób.
Zacznę od tej drugiej recenzji, ale wcześniej… Proponuję w ogóle nie czytać wersji „nie swojej”, czyli po prostu – niepotrzebne skreślić!


„O człowieku, który chciał być szczęśliwy” – w kilku zdaniach, DLA LAIKÓW*.
Jest to wciągająca, pogodna, nieco egzotyczna, bez zbędnego moralizatorstwa, opowieść, która wielu ludziom może wydatnie pomóc zrozumieć, co i dlaczego dzieje się w ich życiu tak, jak się dzieje. Dzięki lekturze można uświadomić sobie, że żyjemy w ograniczonym świecie własnych przekonań, które po pierwsze: nie wynikają z naszych osobistych doświadczeń, a po drugie: właściwie wcale nam nie służą.
Spotkania i rozmowy nauczyciela Juliena z mistrzem Samtyangiem są szansą na odkrycie i przyjęcie prostej zdawałoby się prawdy, że nie musimy nieustannie spełniać oczekiwań innych, by być przez nich akceptowanymi, nawet kochanymi. Także i tej, że w życiu możemy wybierać i to w zakresie o wiele szerszym, niż się to zwykle wydaje.
Książka nie proponuje gotowych rozwiązań, a jedynie wskazuję drogę.
Warta uważnego przeczytania.



„O człowieku, który chciał być szczęśliwy” – w kilku zdaniach, DLA „SPECJALISTÓW”*.
Kolejny naiwniutki poradnik typu „jak być pięknym, mądrym i bogatym”, oparty na wyeksploatowanym do cna schemacie spotkania Europejczyka lub Amerykanina ze starym, mądrym mistrzem, żyjącym w skromnej chacie w jakimś egzotycznym miejscu – tu akurat na wyspie Bali. Bo wiadomo powszechnie, że człowiek zaledwie pięćdziesięciosześcioletni, mieszkający w bloku w takim na przykład Piotrkowie Trybunalskim mistrzem dla nikogo być nie może, z samego założenia.
Zbiorek kilku prościutkich i oczywistych prawd psychologicznych, przedstawionych w zadaniach, bądź wykładach mistrza, aż do przesady (czyli do granicy błędu) uproszczonych.
Szkoda na nią czasu.


--
* Niepotrzebne skreślić!


sobota, 25 grudnia 2010

Przestępstwa pod wpływem

„Pitaval makabryczny czyli sprawy pijackie” – Stanisław Szenic

Zbiór sprawozdań z rozpraw sądowych w sprawach „pijackich”, w których przynajmniej jedna osoba straciła życie. Znalazły tu swoje miejsce opisy zabójstw, pobić, a także wypadków komunikacyjnych. Sprawca każdego z nich był pijany.
„Pitaval makabryczny” obejmuje drugą połowę lat pięćdziesiątych i początek lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Jest to w polskim orzecznictwie karnym okres szczególny, bowiem w 1950 roku, po nowelizacji przepisów i zgodnie z wytycznymi Sądu Najwyższego, odurzenie alkoholowe przestało mieć znaczenie okoliczności łagodzącej, a stało się okolicznością obciążającą. Tym niemniej, przez długi jeszcze czas, orzecznictwo cechowała tradycyjna pobłażliwość i wyrozumienie dla przestępstw popełnionych w stanie nietrzeźwości, co widoczne jest w wysokości wyroków, jakie zapadały w opisywanych przez Szenica sprawach.


piątek, 24 grudnia 2010

Cienka, gnijąca linia...

„Szepty zmarłych” – Simon Beckett

Dawno, dawno temu, w czasach Agaty Ch., Dashiella H., Raymonda Ch., Conana D. i paru innych, równie wybitnych postaci, żeby pisać dobre powieści kryminalne, wystarczył warsztat pisarski na niezłym poziomie i pomysł na ciekawą intrygę. Niestety, dziś to o wiele za mało. Książek dobrze napisanych, z odpowiednio skomplikowaną fabułą, wydaje się pewnie na świecie po kilka dziennie, a pisze - po kilkaset. Żeby się na tym rynku wybić, zaistnieć, trzeba czegoś więcej, jakiegoś indywidualnego rysu, wyjątkowości, zdolności autora do odnalezienia i pokazania tego, czego współcześni czytelnicy łakną i pożądają, nie zawsze zdając sobie z tego sprawę, a czym nie nakarmili ich jeszcze – do przesytu – inni autorzy.

Czy jesteśmy ciekawi? Jak najbardziej! Kryminalne zagadki od wieków stanowiły rozrywkę milionów czytelników. Czy lubimy się bać? Pewnie, że tak! Stąd spore powodzenie horrorów, które dawkują czytelnikowi lub widzowi dokładnie odmierzoną dawkę strachu. A przynajmniej jego pozorowanej i kontrolowanej wersji, bo przecież to nie czytelnika goni wilkołak, wampir czy pożeracz trupów. Może jest w tym nawet odrobina przewrotnej ulgi, że to nie mnie coś grozi? Ale to już inna sprawa…
I wreszcie, czy lubimy dreszcz obrzydzenia? Oczywiście „my” jest tu jedynie figurą stylistyczną, ja może i nie, wielu ludzi pewnie też nie, ale przecież nie będę tych retorycznych pytań zadawał w formie „wy”, czy „oni”. A więc, czy pożądany może być dreszcz obrzydzenia, wstręt, odraza? Wbrew pozorom, może. O, tak. Jak najbardziej. A dowodzą tego tłumy gapiów gromadzące się w miejscach katastrof, wypadków itp., w których – być może – będzie można zobaczyć trochę krwi, urwaną kończynę, a jak szczęście dopisze, to nawet i zwłoki ofiary.

Simon Beckett poszedł jeszcze dalej, choć może właściwszym określeniem byłoby: posunął się jeszcze dalej. W „Szeptach zmarłych” tym czymś szczególnym, wyjątkowym, clou programu, powiedziałbym, są trupy. Jednak nie takie zwykłe, w końcu w thrillerach nie są one właściwie niczym nadzwyczajnym. Beckett znalazł swój szlagier, a są nim trupy w stanie rozkładu, gnijące zwłoki, resztki ciał ludzkich cuchnące i rojące się od larw.

„Szepty zmarłych” to oczywiście fikcja literacka, ale Ośrodek Badań Antropologicznych w Tennessee ponoć istnieje naprawdę. Jest to miejsce – w powieści odgrywa ono rolę niezwykle istotną – w którym na sporym obszarze, stąd nazwa: Trupia Farma, napotkać można ludzkie zwłoki w różnym stadium rozkładu. W bagażnikach, w rurach kanalizacyjnych, w piasku, w bagnie, w słońcu, na drzewie, pod drzewem… Na tych zwłokach uczą się fachu, to jest medycyny sądowej, policjanci śledczy, patolodzy, antropolodzy.

Kiedyś pobierał tu nauki Anglik, lekarz i antropolog sądowy, doktor Hunter. Teraz, po latach, wraca na Trupią Farmę, goniony przez demony własnej makabrycznej przeszłości, licząc, zdaje się, na odzyskanie spokoju i równowagi (w takim miejscu?!). To oczywiście się nie udaje, bo wplątany zostaje w koszmar jeszcze większy, w polowanie na niezwykle przebiegłego, brutalnego, bezwzględnego psychopatę i seryjnego mordercę.

Pytanie podstawowe i zasadnicze brzmi: czy Simon Beckett przekroczył linię dobrego smaku, cienką linię dzielącą prawdziwą sztukę od prymitywnego epatowania czytelnika odrażającymi opisami (a przyznam od razu, że niektóre z nich mogą wywoływać odruchy wymiotne)? Na to pytanie czytelnik musi znaleźć własną odpowiedź, bo dla każdego ta linia może przebiegać w odrobinę innym miejscu. Nie ulega natomiast wątpliwości, że „taniec” odbywa się na naprawdę bardzo cienkiej, może nawet nieco nadgniłej linie, a wszystko właściwie sprowadza się do uczciwej odpowiedzi na pytanie: czy lubię czuć dreszcz obrzydzenia i rzygowiny podchodzące do gardła?

Dobry, może nawet bardzo dobry warsztat. Nietuzinkowa fabuła. Jednak ze względu na wyjątkową… hm… drastyczność opisów, radzę się bardzo poważnie zastanowić przed rozpoczęciem lektury.


środa, 22 grudnia 2010

Chiny, Chińczycy, śnieg

„Chińczyk” – Henning Mankell

W styczniową noc 2006 roku w malutkiej wsi Hesjövallen zostało zamordowanych dziewiętnaście osób i kilka zwierząt. Zbrodnię odkrywa, zupełnie przypadkowo, stary fotograf, Karsten Höglin, który zresztą szybko schodzi ze sceny, umierając na zawał.
Masakrę przeżyło zaledwie troje mieszkańców wioski. Czemu stracili życie właśnie ci ludzie? Czemu akurat tę trójkę oszczędzono? Od początku prawie nie ma wątpliwości, że dobór ofiar nie był przypadkowy, ale co ich łączyło?

W pierwszej fazie śledztwa sprawą zajmuje się otyła policjantka Vivi Sundberg; nieco później i już do końca, pierwsze skrzypce gra sędzia Brigitta Roslin, prowadząc prywatne śledztwo. Ofiary okazują się powiązane ze sobą w szczególny sposób, a z dwoma z nich spokrewniona jest sędzia Roslin, co wystawia ją na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Dość zawiła fabuła jest mieszaniną kryminału, powieści obyczajowej, mniej czy bardziej prawdopodobnych spekulacji dotyczących chińskiej polityki, gospodarki, mentalności i zmian, jakie w tym kraju następują w ostatnich latach. Jako trzy, a nawet cztery w jednym, książka jest odrobinę za długa i nieco nużąca, zwłaszcza, że Mankell stara się przedstawić także rys psychologiczny większości postaci, którymi bogato zaludnił swoją powieść. Z jednej strony to dobrze – historia staje się przez to jakby bardziej autentyczna, realna, opisywane postaci są ludźmi z krwi i kości. Tylko, czy aż takimi być muszą w thrillerze?

Bywały momenty, w których miałbym ochotę zapytać autora, czemu miały służyć niektóre opisy. Choćby coś takiego: ofiary pozbawiono życia samurajską szablą; lekarka dokonująca oględzin zwłok płacze i wymiotuje na zmianę, a policjanci są bladzi z grozy. Czy Mankell chce przedstawić Szwecję, jako kraj, w którym pocięte zwłoki są dla młodej lekarki medycyny sądowej czymś tak niespotykanym, niepojętym i okropnym, że sobie z tym nie radzi? A może chodziło mu o to, że ci „profesjonaliści” są tak słabo przygotowani wykonywania swojego zawodu?

Niezły warsztat. Książka warta przeczytania, choć nie sądzę, żeby kupowania. W każdym razie, zabierając się do niej, należy uzbroić się w sporą dawkę cierpliwości i samozaparcia. To jednak nie jest kolejna „poczytajka” z Wallanderem w roli głównej.


niedziela, 19 grudnia 2010

Opieszała sprawiedliwość

„Klub spiskowców” – Jonathan Kellerman

Książka nieco… dziwna. Dość długo nie dzieje się w niej nic szczególnego. Owszem, zdrowy rozsądek podpowiada, że w pewnym momencie dziać się zacznie, a pewne elementy opisywanych wydarzeń, zaczną mieć istotne znaczenie, ale… Dość długo właśnie nic się nie dzieje i tę część książki czytało mi się najlepiej. Lektura przypominała spokojny spacer pustą, wczesnojesienną plażą. Spacer trochę romantyczny, trochę nostalgiczny, bo jeszcze nie daje się wymazać z pamięci strata – w niedalekiej przeszłości, kilka miesięcy wcześniej, narzeczona głównego bohatera, szpitalnego psychologa, została brutalnie zamordowana.
Na plaży znaleźć można ciekawy kamyk, zdechłą meduzę, piękną muszlę, kawałek bursztynu… Na razie wszystkie te elementy nie są w żaden sposób powiązane, choć… można się domyślić, że będą. Takim właśnie, pozornie oderwanym wydarzeniem, jest zaproszenie głównego bohatera na kolację, zorganizowaną przez ekscentrycznego, starego patologa i jego nie mniej dziwnych przyjaciół.

W „Klubie spiskowców” nie występuje Alex Delaware, ani homoseksualny policjant Milo Sturgis. Gliniarze są twardzi, tajemniczy, nieco aroganccy, trochę nijacy, ale, co najważniejsze, o zamordowanie narzeczonej posądzają doktora Carriera. Zwłaszcza, że giną kolejne kobiety, a modus operandi wskazuje, że zamordowane zostały przez tego samego zabójcę, który wyraźnie ma związek z naukami medycznymi.

Jeremy Carrier znajduje sobie nową dziewczynę, a kiedy pewne sygnały wskazują, że seryjny morderca zaczął teraz polować na nią właśnie, akcja przyśpiesza w tempie oszałamiającym, a książka kończy się jakby nieco za szybko.

„Klub spiskowców” to taki nieco „inny” thriller Kellermana… Może nie jest rewelacyjny, ale chyba wart przeczytania.


czwartek, 9 grudnia 2010

Antysemityzm powszedni

„Strach: Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie: Historia moralnej zapaści” – Jan T. Gross

O czym traktuje książka historyka Jana Grossa, którą zakwalifikowałbym do publicystyki historyczno-dokumentalnej? Ano, o zabijaniu… nie, o bestialskim mordowaniu Żydów przez Polaków.

„W moralnym bilansie uczynków, które traktowano jako dopuszczalne, zamordowanie Żyda nie pociągało za sobą sankcji społecznej. To była rzecz quasi-normalna. Znajomi opowiadali sobie o tym, jak mordowali (albo gotowi byli zamordować) Żyda, i kontynuowali znajomość. Nieznajomi, jak mogliśmy się przekonać, bez żenady umawiali się, by wspólnie dokonać morderstwa. Mordercy Żydów znani społeczności lokalnej nie byli niepokojeni i dalej piastowali swoje dotychczasowe stanowiska”*.

„… napaści na Żydów nie były skrytobójstwami planowanymi w tajemnicy, dokonywanymi cichaczem pod osłoną nocy. Przypadkowi świadkowie zbrodni – rozbawieni współpasażerowie uprowadzonego Liberfreunda czy młodzież parczewska ochoczo asystująca w pogromie, podczas którego zamordowano kilka osób – również mieli poczucie, że zabijanie Żydów nie jest niczym karygodnym. Wszystko to razem odzwierciedla społeczne uznanie mordowania Żydów za akt mieszczący się w normach akceptowalnego zachowania”**.

„Strach” to znakomity tytuł: jest to bowiem uczucie znane zarówno mordercom, jak i ofiarom, choć oczywiście w sposób zupełnie odmienny. Tysiące Polaków zagarnęło mienie Żydów wywiezionych do obozów koncentracyjnych. Kiedy okazało się, że niektórzy z nich przeżyli i wrócili, można się było obawiać, że zechcą odzyskać swoją własność. Strach, że może trzeba będzie oddać zagrabiony łup, budził złość, wściekłość, rozjuszał. Strach ofiar z kolei potęgował agresję oprawców.
Z podtytułami sprawa nie jest już taka prosta. Warto pamiętać, że „Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie” oznacza jedynie zawężenie czasowe zainteresowań historyka w tym konkretnym dziele, bo nie jest prawdą, że antysemityzm Polaków dotyczył tylko dwóch-trzech lat powojennej historii Polski.

Zdjęcia, dokumenty, zeznania świadków, a także ofiar i samych sprawców, to fakty. Z faktami się nie dyskutuje. Natomiast przekonania i interpretacje, to już zupełnie inna sprawa. Grossa atakowano za „Strach” z nieprawdopodobną zajadłością i przyznam, że tego zrozumieć nie potrafię. Jan Gross, poza przedstawieniem faktów, często broni, tłumaczy, szuka wyjaśnienia, próbuje zrozumieć. Chyba zdecydowanie korzystniej byłoby traktować opisywane w książce wydarzenia, jako niezbyt zrozumiałą, kilkuletnią „historię moralnej zapaści”, niż przyznać, że to nie żadna zapaść, ale nasza natura, nasza cecha narodowa, że tacy byliśmy przez całe wieki i jesteśmy nadal. Czy Polacy nie mordowali Żydów wcześniej, w czasie okupacji? Czy pogromów nie urządzali Żydom za sanacji? A co z wydarzeniami w Pruchniku w 2001 roku?

Wiele miejsca w swych rozważaniach poświęca Gross aspektowi religijnemu, czy wyznaniowemu. Żydzi powinni zostać wytępieni, bo zamordowali Chrystusa – to dość powszechne przekonanie prostych chłopów Podlasia, kielecczyzny, czy białostocczyzny, pół wieku temu. Ale czy rzeczywiście? Czy aby faktycznie tylko prymitywnych chłopów? Kardynał Wyszyński, Prymas Tysiąclecia, człowiek światły i wykształcony, indagowany w tej sprawie uznał wówczas, że nie można z całą pewnością potwierdzić, ani zaprzeczyć przekonaniu, że Żydzi używają krwi chrześcijańskich dzieci na macę.

„Pośród biskupów tylko Teodor Kubina z Częstochowy wydał oświadczenie (podpisując je wraz z przewodniczącymi miejskiej i powiatowej rady narodowej w Częstochowie, burmistrzem miasta oraz starostą), nazywając twierdzenia o dokonywaniu przez Żydów mordów rytualnych kłamstwem***”.

Gross pisze też, jak szybko i sprawnie zwierzchność kościelna przywołała częstochowskiego biskupa do porządku i zakazała mu zajmowania stanowiska w tej sprawie. W tej sytuacji nawet nie dziwi użyte przez niego określenie „kanibalizm teologiczny”, dotyczące większości episkopatu.

W tym momencie przypomina mi się wydarzenie z czasów moich tak zwanych praktyk robotniczych. Na budowie toczyła się właśnie dyskusja o Żydach, którzy zamordowali Chrystusa, a ja nieopatrznie stwierdziłem, że zabili jednego ze swoich, bo przecież Jezus był Żydem. Ułamek sekundy później musiałem uciekać przed kilkoma robotnikami, którym piana wściekłości kapała z wykrzywionych złością gąb i chyba tylko zdecydowanej interwencji kierownika budowy zawdzięczam, że nie zostałem tam zmasakrowany. Koniec dwudziestego wieku, a niektórzy Polacy nadal wierzyli i święcie byli przekonani, że Jezus prędzej mógł się okazać walecznym Komanczem, niż plugawym Żydem. Oczywiście pomijając fakt, według nich niepodważalny, że był Polakiem. Gdyby było inaczej, nie mógłby przecież być Królem Polski, prawda? Przecież to takie proste…
I jeszcze jedno. Nie tak dawno pisałem o książce „Przemilczane ludobójstwo na Kresach” i o zupełnie niezrozumiałych dla mnie honorach (znaczki, pomniki, rocznice, odznaczenia) spływających pośmiertnie na zbrodniarza wojennego, ludobójcę, Stepana Banderę. Gross w „Strachu” oczywiście nie pisze o Banderze, ale…

„Po zatrzymaniu jadącego do granicy autobusu z dwudziestoma sześcioma Żydami banda »Ognia« zamordowała wtedy jedenaście osób, raniła siedem, podczas gdy osiem uciekło do Nowego Targu. W pamiętniku samego »Ognia« – Józefa Kurasia – znajdziemy z tej okazji następujący zapis: »Witaj majowa jutrzenko! W nocy samochód z Żydami. Mieli być przeprowadzeni przez granicę. Przed Krościenkiem do rowów. Salci krzyczy: Panie Ogień, taką nieładną demokrację pan robi. Ucięto język«. O Kurasiu warto wiedzieć – skoro mu z błogosławieństwem prezydenta Rzeczypospolitej w 2006 roku postawiono pomnik w Zakopanem za to, że wojował z komunistami – że był jeszcze w 1945 roku przez pewien czas szefem Urzędu Bezpieczeństwa w Nowym Targu”****.


Historia moralnej zapaści… Historia polskiego absurdu… Historia, która trwa…



--
* „Strach: Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie: Historia moralnej zapaści”, Jan T. Gross, wyd. Znak, 2008, strona 221.
** „Strach: Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie: Historia moralnej zapaści”, Jan T. Gross, wyd. Znak, 2008, strona 64.
*** „Strach: Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie: Historia moralnej zapaści”, Jan T. Gross, wyd. Znak, 2008, strona 136.
**** „Strach: Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie: Historia moralnej zapaści”, Jan T. Gross, wyd. Znak, 2008, strona 58.


piątek, 3 grudnia 2010

Początki AA w Polsce

„Sami o sobie: Antologia tekstów polskich Anonimowych Alkoholików” – Józef Jan

Nie jest to pierwszy zbiorek „piciorysów” (opowieści alkoholików o własnym życiu i piciu) w Polsce, ale na pewno jeden z pierwszych. Jest natomiast – zgodnie z moją wiedzą – pierwszym zbiorem takich historii napisanych przez Anonimowych Alkoholików, czyli członków Wspólnoty AA w naszym kraju. Na dokładkę prawie wszyscy autorzy związani są, albo byli, z istniejącą po dziś dzień grupą AA „Ster” w Poznaniu.

W antologii, poza „piciorysami” znaleźć można także przykłady radosnej twórczości poetyckiej i plastycznej alkoholików, alkoholiczek oraz dzieci, piszących wiersze na temat alkoholizmu i alkoholików płci obojga.

Wyborem i opracowaniem tekstów zajął się alkoholik o imionach Józef Jan – nazwisko z oczywistych względów nieznane.

Opisywane wydarzenia miały miejsce w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, albo i wcześniej. W związku z rozwojem wiedzy na temat uzależnień, rosnących doświadczeń Wspólnoty AA oraz normalnej ewolucji poszczególnych grup Anonimowych Alkoholików, książka ta może mieć jedynie wartość historyczną. Zarówno leczenie odwykowe, jak i funkcjonowanie grup AA obecnie dość mocno odbiega od realnych doświadczeń i przekonań autorów tekstów. W niektórych przypadkach jest to wręcz egzotyka. Tym niemniej egzotyka bardzo ciekawa, dla kogoś, kto taką tematyką się interesuje.


środa, 24 listopada 2010

Kellerman, daj już spokój

„Detektywi” – Jonathan Kellerman

Reed – mężczyzna, biały, porucznik w wydziale zabójstw.
Fox – mężczyzna, czarny, prywatny detektyw, kiedyś glina.

Reed i Fox to przyrodni bracia o tak pokomplikowanych psychologicznie relacjach, że trudno się w tym połapać. Tym bardziej, że muszą współpracować (to ich współdziałanie przypomina raczej jakąś chorą rywalizację) w sprawie morderstw i zaginięć młodych kobiet, połączonych z tajemniczym zniknięciem małego dziecka.

Fabuła sprawia wrażenie dość mocno naciąganej. Sztandarowi bohaterowie Kellermana: Milo Sturgis i Alex Delaware, pojawiają się w „Detektywach” gdzieś w tle. Bardzo odległym i bardzo nieważnym tle. Ale się pojawiają, a to oznacza, że przyciągające miłośników nazwiska mogą znaleźć się w recenzjach i reklamach.

Kellerman – moim niezwykle skromnym zdaniem – wyraźnie stacza się po równi pochyłej. Szkoda…


czwartek, 18 listopada 2010

Dzielnica wódką płynąca

„Dzielnica cudów” – Henryk Mularski

Tytułowa „dzielnica cudów”, to wielkomiejska dzielnica robotnicza, którą raczej należałoby nazwać dzielnicą slumsów. Jednak może nie tyle o samą dzielnicę tu chodzi, co o jej mieszkańców: degeneratów, wykolejeńców, kryminalistów, pijaków, alkoholików. I o wódkę – obecną tam stale i wszędzie, przy każdej okazji, albo i bez okazji.

Mularski opisuje swoje życie – dzieciństwo i młodość spędzoną w „dzielnicy cudów”, ale głównie picie: byle czego, byle jak, z byle kim; picie pod sklepem, na trawniku, w melinie… Opisuje koszty takiego życia, nie tylko te materiale, ale właśnie moralne, duchowe; konsekwencje ponoszone osobiście, ale także dotykające członków rodziny, znajomych, współpracowników.

Opowieść kończy się, gdy autor-narrator wraca do normalnego życia po leczeniu odwykowym – jest jednak pełen wątpliwości i obaw o dalsze losy swoje i rodziny, o to, czy będzie w stanie utrzymać abstynencję.


Fantazje o wojsku w PRL

„Paragraf 13” – Mariusz Pasek

Książka Paska to fantastyczna opowieść o czterech miesiącach spędzonych przez kilkunastu młodych ludzi, absolwentów szkół wyższych, w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii w Szczupakowie, pod koniec 1988 roku.

Książka zbyt rozwlekła, momentami nużąca, mogłaby mimo to mieć jakąś wartość, gdyby oparta została na faktach, autentycznych wydarzeniach, ale autor od razu, na wstępie, wyraźnie zaznacza, że wszelkie podobieństwo osób i zdarzeń, przedstawionych w tej książce, do osób i zdarzeń prawdziwych jest przypadkowe i niezamierzone, a więc jeśli opowieść z wydarzeniami prawdziwymi nie ma nic wspólnego, jest tylko kiepską militarystyczną fantastyką (miejscowości Szczupakowo na mapie Polski też nie znalazłem, choć to jest najmniej ważne).

Rzecz jasna, można założyć, że oświadczenie autora jest nieprawdziwe – choć niby czemu takie miałoby być, książka wydana została w 2008 roku, a więc w czasie, gdy autorowi nic już nie mogło grozić z tytułu wyjawienia ewentualnej prawdy o traktowaniu żołnierzy w byłym PRL – ale jeśli opowieść zaczyna się od kłamstw, to jaka gwarancja, że jest od nich wolna cała reszta?

Jakoś dobrnąłem do końca tej historii, ale… bez wielkiego zapału.


poniedziałek, 8 listopada 2010

Literackie perełki jidysz

„Grosiki na raj i inne opowiadania” – Isaac Bashevis Singer

Singera, pisarza żydowskiego, który pisał głównie w języku jidysz, uważam za mistrza małych form, krótkich opowiadań, a „Grosiki na raj” za jeden z lepszych ich zbiorków. Akcja wielu z nich dzieje się w miastach i miasteczkach Królestwa Kongresowego, a Singer, syn chasydzkiego rabina, opisuje w nich wydarzenia, których był świadkiem, ale także opowieści o czasach wcześniejszych, które usłyszał od kogoś z krewnych, albo nawet zupełnie obcych, przypadkowo spotkanych ludzi.

Choć na kartach „Grosików na raj” znaleźć można apartamentowiec na Broadwayu, bazar w Izraelu, a nawet Argentynę, to jednak większość z nich przenosi czytelnika na ulicę Krochmalną w Warszawie, Górę Kalwarię, do Kocka, Goraja, Chełma, na dwory rabinów i cadyków, w czasy, gdy kobiety obowiązkowo nosiły peruki i egzotyczne imiona: Chaja Rywa, czy Bajla Fruma.
Narratorką niektórych opowiadań jest ciotka Jentł, stara, mądra kobieta, która na każdą okoliczność potrafi przywołać z pamięci odpowiednią historię, czarującą i pouczającą opowieść o ludzkich namiętnościach.

Całość jest po prostu urzekająca…


czwartek, 4 listopada 2010

O drodze bez powrotu...

„Hotel Kolska i inne opowieści prawdziwe o piciu i trzeźwieniu” – Andrzej Antoniewicz

Andrzej Antoniewicz: dziennikarz, który swoje teksty publikował w „Życiu Warszawy”, „Gazecie Olsztyńskiej”, „Dzienniku Bałtyckim”, „Expressie Wieczornym” i innych czasopismach; stamtąd zresztą pochodzą zawarte w książce reportaże, pisane głównie w latach dziewięćdziesiątych, choć bywają i nowsze, na przykład „Cud przyjaźni” z 2002 roku.

Na Kolskiej w Warszawie jest izba wytrzeźwień, ale także oddział detoksykacyjny dla ludzi, którzy przedawkowali, zatruli się alkoholem.

Na zbiorek Antoniewicza składa się ponad czterdzieści krótkich reportaży, ale o trzeźwieniu traktuje zaledwie osiem z nich. Reszta jest o piciu. Niestety, o piciu. Piciu destrukcyjnym i kasacyjnym, o beznadziejnym życiu, czasem o bezsensownej śmierci i zawsze o ludzkiej tragedii, degrengoladzie…

Ciekawy styl prezentuje Andrzej Antoniewicz w swoich tekstach. Są one zgrzebne, siermiężne, lakoniczne, bez upiększeń i ozdobników, nieomalże na granicy naturalistycznej, beznamiętnej relacji niezbyt zainteresowanego świadka. Ale to tylko pozory, bo czasem, gdzieś w tle, poczuć można nutę gorzkiej ironii i smutku wynikającego z bezsilności obserwatora.

Dwa teksty pisane są w pierwszej osobie. Dziennikarski chwyt, czy może…?

Książkę czyta się znakomicie. Polecam!


wtorek, 2 listopada 2010

Udziwnione alko-opowiastki

„Człowiek silniejszy niż nałóg” – praca zbiorowa

Książka zawiera osiem tekstów, różnych, anonimowych autorów. Są to prace uznane za najlepsze z tych, które napłynęły na konkurs pod hasłem „Człowiek silniejszy niż nałóg”, ogłoszony w 1981 roku przez Zarząd Główny Społecznego Komitetu Przeciwalkoholowego wraz z redakcją tygodnika „Kulisy”.

Przeczytałem w życiu mnóstwo „piciorysów” (historii, opowieści alkoholików), mam więc niejakie rozeznanie w temacie i pewnie dlatego właśnie uważam, że niektóre teksty zawarte w zbiorku są po prostu… niewydarzone.

„PIVO”, to opis wizyty lekarskiej w Pawilonie IV Odwykowym (stąd nazwa). „Całkiem współczesny reportaż o niezupełnie współczesnym – pozytywnym bohaterze”, to relacja dozorcy z placu budowy (ani słowa nie ma o tym, że jest alkoholikiem, nałogowcem, człowiekiem uzależnionym od alkoholu), który nie pije i ma w związku z tym rozliczne problemy z całym otoczeniem, bo jest przekonany, że przecież… „wszyscy piją”. „Pingwin” z kolei, to opowieść człowieka, który po leczeniu odwykowym wrócił do picia – jak twierdzi normalnego, kontrolowanego, towarzyskiego. „Maria” jest relacją żony alkoholika, która uparcie dopatruje się w pijaństwie męża swojej winy, bo przecież jak go poznawała, to wtedy jeszcze nie chlał na umór.

Książkę wydał Społeczny Komitet Przeciwalkoholowy ćwierć wieku temu, ale nawet w tamtych czasach wątpliwa i problematyczna wydaje mi się jej skuteczność – w końcu czytałem takie zbiorki wydane jeszcze dużo wcześniej i zdecydowanie lepsze.
Tak czy inaczej jest to w chwili obecnej jedynie ciekawostka dla miłośników gatunku.


piątek, 29 października 2010

Gdy ideał sięgnął bruku...

„My, dzieci z dworca ZOO” – Christiane F.

Druga połowa lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Berlin Zachodni, enklawa normalnego świata w środku socjalistycznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Dworzec ZOO – stacja kolejowa po „zachodniej” stronie muru berlińskiego, miejsce spotkań młodych narkomanów płci obojga, którzy środki na zakup narkotyków zdobywali dzięki prostytucji.

Historia Christiane F. rozpoczyna się w okręgu Gropiusstadt wchodzącym w skład ósmej dzielnicy Berlina – Neukölln. Dwunastoletnia dziewczyna zawiedziona, rozczarowana i sfrustrowana otoczeniem szarych, betonowych bloków, wobec bardzo ograniczonych form rozrywki dla dzieci w jej wieku, sięga w dyskotece po haszysz i inne narkotyki, w tym heroinę. Już dwa lata później regularnie zarabia na „ćpanie” prostytucją.
W książce znaleźć można także sylwetki innych narkomanów, znajomych Christiane, w tym jej wielkiej miłości w tym czasie – Detlefa, także narkomana, także parającego się prostytucją.

W książce, po kilku nieudanych próbach zerwania z uzależnieniem, matka wywozi Christiane z Berlina Zachodniego w okolice Hamburga, gdzie dziewczyna rozpoczyna nowe, wolne od narkotyków życie.

„My, dzieci z dworca ZOO” to niewątpliwie pozycja kultowa. Tysiące nastolatków widziało w Christiane i widzi pewnie nadal swojego idola, naśladuje jej styl ubierania, zakłada fankluby, entuzjastycznie wyraża się o jej zdolnościach literackich, postawie, odwadze, tworzy strony internetowe poświęcone jej i książce itd.

Rzeczywistość jest jednak nieco mniej kolorowa. Christiane Vera Felscherinow (Christiane F.) nigdy nie napisała żadnej książki. „My, dzieci z dworca ZOO” napisali dziennikarze „Sterna”: Kai Hermann i Horst Rieck na podstawie dwumiesięcznych rozmów z Christiane i innymi narkomanami z okolic dworca ZOO.
Nie wiadomo też, jak długo Christiane faktycznie zachowywała abstynencję od narkotyków, w każdym razie w 2008 roku ćpała już tak destrukcyjnie, że niemiecki sąd rodzinny odebrał jej prawa do opieki nad czternastoletnim wtedy synem.


wtorek, 26 października 2010

Szokujące alko-ciekawostki


„Trzynasty stopień szczęścia” – Robert Tabus

Pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku autor, alkoholik, spędził ponad dwa miesiące na Oddziale Leczenia Odwykowego Państwowego Instytutu Psychoneurologicznego w Warszawie. W swojej książce opisuje trzydzieści dni podstawowej kuracji odwykowej, jakiej go tam poddawano.

Kuracja (dziś mowa jest raczej o terapii, albo psychoterapii) odwykowa sprowadzała się wówczas do przyjmowania przez pacjentów apomorfiny, która wraz z podawanym im alkoholem wywoływała gwałtowne torsje. Drugim elementem było powodowanie zapaści (pod nadzorem lekarza) przez podawanie pacjentowi antabusu (inne nazwy to: anticol, esperal, stopetyl, abstynil), a następnie wódki. Elementem trzecim były pogadanki na temat szkodliwości picia alkoholu.

W chwili obecnej, po pięćdziesięciu latach, książka ma jedynie wartość historyczną; stała się zbiorem ciekawostek, a zawartych w niej informacji nie można traktować poważnie. Choćby takiej:
 „Medycyna żąda abstynencji przez pięć lat. Po tym okresie uznaje, że człowiek jest wyleczony w pełni, czyli że byłemu alkoholikowi w zasadzie nie grozi nawrót nałogu i prawdopodobnie może już pić tak jak wszyscy inni ludzie, z umiarem, przy okazji. Być może wtedy człowiek tak już przywyknie do abstynencji, że nie będzie w stanie w ogóle pić”.

Dziś wiadomo już, że alkoholizm jest chorobą trwałą, chroniczną i śmiertelną (jeśli nie zostanie zatrzymany), że nie leczy go, sama z siebie, pięcioletnia abstynencja. Dwudziestoletnia zresztą też nie.
Stosowanie antabusu jest obecnie zabronione, nawet wobec pacjentów, którzy by się na przyjęcie tego środka zgodzili.


piątek, 15 października 2010

Karykatura mafii Corleone


„Powrót Ojca Chrzestnego”, „Zemsta Ojca Chrzestnego” – Mark Winegardner

Trudno byłoby te dwie książki traktować jako samodzielne historie, odrębne całości. Mimo krzyczących napisów reklamowych, nie są one kontynuacją powieści „Ojciec chrzestny”, ale raczej uzupełnieniem bestsellera Mario Puzo oraz trzech filmów o mafijnej rodzinie Corleone. Obie zawierają specjalne opisy (w jednej jest to chyba nawet przedstawione graficznie), dzięki którym można zorientować się, w jakich latach dzieję się akcja i jak się to ma do książki Puzo, czy któregoś z filmów Francisa Forda Coppoli.

Czy jest sens czytać je bez znajomości filmów i oryginalnej opowieści Puzo? Moim zdaniem – nie. Albo, to co napisał Winegardner, będzie to zupełnie niezrozumiałe, albo, w lepszym przypadku, jego dwie powieści zostaną odebrane, jako dość kiepskie kryminały.

Czy miłośnicy opowieści Mario Puzo muszą książki Winegardnera poznać? Moim zdaniem – nie. Tak dalece odbiegają one poziomem od oryginału, że jedyne, co czytelnik-miłośnik może osiągnąć – poza wydatkiem – to rozczarowanie.
Ale poziom, kwestia zdolności i warsztatu, to jeszcze nie wszystko. Winegardner zbyt mocno ingeruje w oryginalną historię. Według niego najlepszy wykonawca rodziny Corleone, to zwykły onanista, Fredo Corleone to pedał, a sam Michael Corleone jest człowiekiem niezbyt rozgarniętym, popełniającym mnóstwo błędów, mało domyślnym. Niewiele brakowało, a „wykolegowałby” go zwykły były bokser.

W każdym razie choć ostatnio widziałem, że książki Marka Winegardnera mocno potaniały w Merlinie, to jednak nadal i wciąż nie jest warto je kupować. Może ewentualnie pożyczyć, jeśli już ktoś koniecznie musi.


Alikwoty, albo solilokwia


Jakiś czas temu, przyjaciel zasugerował mi, bym spróbował napisać kilka bardzo krótkich utworów z jakąś myślą przewodnią, puentą, tematem do rozważenia. On nazywa je alikwotami (w muzyce jest to ton decydujący o barwie dźwięku), ja raczej używam określenia solilokwia: rozmowy z sobą, rozważania, refleksje, służące do określenia własnej postawy, poznania i zrozumienia siebie. Rozsypane koraliki… Łzy w deszczu…
Oto kilka z nich:


Za hektar nieba

Dobre uczynki i cnoty wszelakie, wyrzeczenia przeróżne i akty poświęcenia, latami całymi gromadziłem skrzętnie i zapobiegliwie ze strachu przed piekłem i potępieniem. Wierzyłem, że za te ziemskie zasługi zapewnię sobie lepsze miejsce w niebie, może tego miejsca jeszcze trochę więcej, może bardziej moje,  może mieszkanie w domu Ojca wygodniejsze, bardziej komfortowe…
Później odszedłem z mojego kościoła, dobrowolnie zrezygnowałem z liturgii, obrzędów i sakramentów, zdając sobie sprawę, że w ten sposób tracę pewnie szansę na zbawienie.
Teraz już mogę Bogu i bliźnim służyć bezinteresownie, nie oglądając się na nagrody i nie sprawdzając, co jeszcze muszę zrobić, by zasłużyć na kolejny hektar nieba…

  
Cztery pory roku

Kiedy byłem małym chłopcem, lubiłem „wyraziste” pory roku. Mroźną i śnieżną zimę i szaleństwa na sankach oraz gorące lato i czas spędzany nad wodą. Wojsko, stan wojenny, zima stulecia, noce w śniegu, obrzydziły mi zimę; do dziś mam nawet pewien uraz – boję się zimna. Wkraczając w wiek średni, nie lubiłem już aż tak bardzo lata; nie to zdrowie, nie ta tusza, upały stały się po prostu męczące. Teraz kocham jesień: umiarkowana temperatura, piękne kolory, cicho opadające liście w parku, i ławki, na których mogę siedzieć i bez nerwowego pośpiechu obserwować te cuda.
Dobrze jest mieć coś do kochania; dobra jest też wdzięczność…
 

Ostatnie buty

Niedawno kupiłem sobie ostatnie buty w życiu, choć w momencie zakupu, nie zdawałem sobie z tego jeszcze sprawy. Dopiero później, gdy radość z nowego nabytku nieco opadła, wpadło mi do głowy, że tak to właśnie jest: prawie sześćdziesiąt lat i cztery pary znakomitych, drogich i bardzo dobrej jakości „niezdzieralnych” butów w zapasie. Jest bardzo prawdopodobne, że nie będę już potrzebował kupować innych. Ciekawe doświadczenie… Z jednej strony spokój i  poczucie bezpieczeństwa – butów nigdy mi już nie zabraknie, już nigdy nie będę się musiał o nie martwić. Ale z drugiej, swego rodzaju nostalgia, bo w tym temacie nie czeka mnie już nic nowego.
Jeszcze tylko nie wiem, co ważniejsze…
 

Książkowy dylemat

Nie mam już dwudziestu lat i przekonania, że całe życie przede mną. Jeśli pozostały do dyspozycji czas jest ograniczony, wracam do zasady, którą kiedyś sobie przyswoiłem: „najpierw rzeczy najważniejsze”. Nie starczy mi czasu na wszystko, a więc na co go przeznaczę? Oczywiście pewną część na lekturę, na książki. Dylemat dotyczy ich wyboru. Czy mam czytać nowości, pozycje, których nie znam? Starać się poznać jeszcze jakiś drobny ułamek nowości wydawniczych? A może inaczej, odwrotnie, może wrócić do książek kiedyś już czytanych? Wrócić nie tyle do fabuły, bo tą przecież znam, ale do ich nastroju, klimatu? Takie sentymentalne odwiedziny u starych przyjaciół, powrót do miejsc, w których kiedyś byłem szczęśliwy… Co wybrać, jeśli wiadomo, że na jedno i drugie nie wystarczy czasu?

 
Moje miejsce

Nigdy nie odczuwałem potrzeby posiadania domu (budynku). Jestem przeciwny dokładaniu sobie obowiązków, wydatków i odpowiedzialności, więc jeśli marzyłem, to raczej o komfortowym mieszkaniu w dobrej dzielnicy. Czasem znajduję taki dom realnie, w jakimś mieście, ale częściej to tylko migawka z jakiegoś filmu, czy programu. W takich momentach bywa, że aż mnie serce boli, bo mam wrażenie, że to byłoby właśnie to, że to moje miejsce, że właśnie tam…
I tu zaczyna się problem; „właśnie tam…” co? Pieniądze szczęścia nie dają, jak wiadomo, więc czy w lepszej dzielny, w innym domu, na innej ulicy innego miasta byłbym szczęśliwy? Pewnie nie, ale z drugiej strony chyba jednak lepiej być nieszczęśliwym w luksusowej garsonierze, niż w przytułku dla bezdomnych? A przynajmniej wygodniej…


sobota, 18 września 2010

Czas miniony… przegrany…

„Opowiadania” – Marek Hłasko

Podczas spotkania autorskiego z Białoszewskim, który przybył na nie wraz z Karolem Estreicherem, po naiwnym pytaniu typu „co artysta chciał powiedzieć?”, a dotyczącym jednego z nowszych utworów, Białoszewski odpowiedział poważnie, że on sam jeszcze nie bardzo wie, bo Estreicher jeszcze o tym nie pisał.

Czy wiadomo, bez cienia wątpliwości, co konkretnie chciał przekazać czytelnikowi, co zawrzeć w swoich opowiadaniach Marek Hłasko?
Zbiorek, o którym mowa (wydanie z 1997 roku) składa się z sześciu utworów: „Pierwszy krok w chmurach”, „Ósmy dzień tygodnia”, „Robotnicy”, „Pętla”, „Lombard złudzeń” i „Baza Sokołowska”.

Czy „Pierwszy krok w chmurach” jest o inicjacji seksualnej młodych ludzi? A może o beznadziei, smutku i goryczy ludzi starszych, dla których tego typu uniesienia (i wiele innych) są już niedostępne? A może o jednym i drugim, i o czymś jeszcze?

Czy „Ósmy dzień tygodnia” jest o próbie wyrwania się a szarzyzny codzienności, o marzeniach, że za tydzień, za miesiąc, następnym razem, kiedyś, będzie nareszcie dobrze, cudownie, kolorowo, że jest szansa, że wystarczy tylko poczekać, a świetlana przyszłość nastąpi z taką pewnością, jak… ósmy dzień tygodnia?

Czy „Robotnicy” faktycznie są tylko o budowie mostu w jakiejś pipidówce? A „Baza Sokołowska” o robotniczej przyjaźni prawdziwych komunistów, o odpowiedzialności i dojrzewaniu?

Wydaje się, że najmniej wątpliwości budzić może „Pętla”, o dramacie pijaka i jego bezsilności wobec nałogu i „Lombard złudzeń”, o kobiecie, która ze źle pojmowanej miłości dokonuje ewidentnie, acz w pełni świadomie, złego wyboru i o nadziei, za którą jesteśmy gotowi oddać duszę. Ale czy na pewno tylko o tym?

Hłasko zawsze był tym Wielkim Pisarzem, najważniejszym chyba z grona piszących poetycko-naturalistyczne nowele i opowiadania o latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, który to czas zawsze bardzo mnie interesował, a którego z oczywistych przyczyn nie znałem zupełnie. Dopiero po wielu, wielu latach zorientowałem się, że był ktoś, kto robił to znacznie lepiej: Himilsbach.


środa, 15 września 2010

Internet wczoraj, dziś, jutro

Wspomnienia i spekulacje na temat Internetu

Mój pierwszy komputer (Commodore C64) nie był podłączony do Internetu – pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku Internet w Polsce nie istniał w żadnej formie. Przyznam też, że przegapiłem informację o rejestracji domeny .pl i wysłaniu pierwszego e-maila z Warszawy do Kopenhagi (1991 rok), ale były to specjalistyczne eksperymenty uczelniane, ciekawostki ze świata nauki, bez znaczenia dla życia codziennego. Pamiętam już za to artykuł (1995) w jakimś technicznym czasopiśmie na temat uruchomienia portalu Wirtualna Polska, a pamiętam dlatego, że zastanawiałem się wtedy, czy uda mi się to cudo kiedyś zobaczyć inaczej, niż na gazetowej ilustracji.

Do następnego komputera, już klasy PC, dostęp miałem w firmie około 1998 roku. W każdym razie był już możliwy anonimowy dostęp do Internetu za pomocą modemów Telekomunikacji Polskiej, więc niektóre nasze komputery w te modemy wyposażono, choć wydaje mi się, że miało to znaczenie jedynie prestiżowe, bo początkowo żadnemu praktycznemu celowi nie służyło. Firma ma dostęp do Internetu – to brzmi przecież tak dumnie!

Pamiętam z tego okresu szczególne wydarzenie. Ktoś z szefostwa chciał mi zademonstrować ten cały Internet, wyświetlając na ekranie monitora stronę naszego strategicznego inwestora. Strona, jak ją sobie teraz przypominam, była całkowicie statyczna, nie było z nią żadnej interakcji, nic się na niej nawet nie ruszało, nie grało – po prostu wizytówka, informacja i nic więcej. Mimo to wczytywała się czterdzieści minut, a i tak wczytała się tylko częściowo i wyświetlała jakoś koślawo.
Mając żywo w pamięci to właśnie doświadczenie, kilka miesięcy później, gdy dostałem w prezencie pierwszego peceta, na propozycję dokupienia modemu i podłączenia komputera do sieci odparłem, że mnie właściwie Internet zupełnie nie interesuje. Tym niemniej modem został kupiony i podłączony, a połączenie skonfigurowane.

Przy szybkości modemowej wczytywanie stron szło jak krew z nosa; poza tym była to też usługa stosunkowo droga, tak więc początkowo Internet służył mi tylko i wyłącznie do korespondencji e-mailowej z członkami rodziny mieszkającymi za granicą. Nieco później nauczyłem się korzystać z Usenetu i tak to sobie trwało aż do czasu, gdy dorobiłem się pierwszego stałego łącza. A kiedy to nastąpiło…

… kiedy to nastąpiło, doczekałem się pytania mojej uroczej małżonki: „Jak można tyle czasu spędzać przy komputerze?! Co ty w tym Internecie stale robisz?!”. W ramach odpowiedzi zrobiłem poniższą listę możliwych zastosowań Internetu (jak widać, są tu całe działy, które można byłoby podzielić na mniejsze części składowe):

1. Komunikatory, czaty, telefonia internetowa (VoIP),
2. Nauka oraz dostęp do informacji na każdy temat,
3. Usenet, czyli grupy i listy dyskusyjne,
4. Media, czyli tv, muzyka, filmy, radio,
5. Poczta elektroniczna, czyli e-mail,
6. Wszelkiego typu fora dyskusyjne,
7. Gry on-line (MMO i Multiplayer),
8. Pornografia internetowa,
9. Aplikacje uruchamiane przez sieć,
10. Bankowość internetowa, zakupy, aukcje,
11. Tworzenie i publikacja stron internetowych,
12. Download, czyli ściąganie danych, w tym P2P,
13. Gra na giełdach papierów wartościowych, hazard,
14. Planowanie wycieczek, w tym mapy interaktywne,
15. RSS, czyli serwisy z wiadomościami na każdy temat.

(Niewielka dygresja. Punkt 8 – pornografia. Gdzieś niedawno czytałem, że pornografia internetowa generuje większe dochody, niż cały internetowy przemysł fonograficzny. Jest to swoista ciekawostka, bo jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem, i nie mam nadziei spotkać, kogoś, kto by się do korzystania z takich usług przyznawał.)

Kiedy teraz patrzę na tę listę i przypominam sobie, jak kiedyś twierdziłem, że mnie Internet nie interesuje, to śmiać mi się chce. Prawda bowiem jest taka, że w chwili obecnej nie interesuje mnie komputer nie podłączony do Internetu. Bo i co miałbym z nim robić? No, oczywiście trochę przesadzam, mógłbym używać go jako maszyny do pisania, albo grać w szachy, ale chyba niewiele więcej.

Na wszystko to, co opisałem, potrzeba było około dwudziestu lat. Postęp technologiczny wydaje się coraz szybszy, a nie coraz wolniejszy. Czego w takim razie możemy spodziewać się za lat… powiedzmy pięć-dziesięć? Co z tej listy ubędzie? Co przybędzie?

Moje osobiste i prywatne fantazje.
Ja stawiałbym przede wszystkim na punkt 9. Zakładam, że za kilka lat, szybkość transmisji danych przestanie stanowić barierę, czy istotną przeszkodę. A wtedy to, co nazywamy komputerem, może zostać zredukowane do urządzenia, którego jedynym zadaniem będzie nawiązanie połączenia z Internetem. System będzie wczytywany/ściągany przy starcie, a wszelkie potrzebne aplikacje ładowane doraźnie, w razie potrzeby.

Wzrośnie poziom bezpieczeństwa, natomiast zminimalizowane zostanie ryzyko awarii serwerów i ewentualnych skutków takich awarii, to jest na przykład utraty danych. A w takim razie przechowywanie filmów czy muzyki na płytach lub dyskach twardych domowych komputerów, stanie się rozwiązaniem tak anachronicznym, jak zakopywanie pieniędzy w słoiku pod jabłonką. Od tego będzie przecież „chmura”.

Potrafię sobie nawet wyobrazić, że to wszystko… no, albo prawie, będzie dostępne powszechnie, w ramach umiarkowanego abonamentu za Internet.

Ale może ja zwariowałem? :-) Z drugiej strony nie chciałbym popełnić błędu mojego dziadka, który pokazując na swoją dłoń mówił, że tu mu kaktus wyrośnie, jak ludzie polecą na Księżyc.


wtorek, 14 września 2010

To nie jest deszcz, to ślina!


„Przemilczane ludobójstwo na Kresach” – Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski


Niemcy rozpętali drugą wojnę światową. Niemcy dopuścili się ludobójstwa na gigantyczną skalę. Ale… Niemcy zaczęli płacić za to, co zrobili od pierwszego dnia po kapitulacji. Zdychali z głodu (często w sensie bardzo dosłownym) i płacili. Latami. Zbrodnie wojenne popełnione przez hitlerowców nie ulęgają przedawnieniu i ścigane są do dziś. Niemcy wychowali swoją młodzież tak, że trzy pokolenia później wielu młodych ludzi odczuwało wyrzuty sumienia i wstyd za swoją ojczyznę, choć wojna skończyła się kilkadziesiąt lat przed ich urodzeniem. Niemcy, może częściowo w ramach zadośćuczynienia, dziesiątkami lat przyjmowali miliony obcokrajowców i traktowali ich nie gorzej (czasem nawet lepiej) niż swoich obywateli.
Nie da się ukryć, że Niemcy mają za co pokutować. Pewnie nawet można powiedzieć, że wszystko to, co spotkało ich po wojnie, słusznie im się należało – w tym sto tysięcy Niemek zgwałconych przez żołnierzy radzieckich, rabunek i wywiezienie na wschód maszyn, urządzeń i wyposażenia fabryk, utrata części terytorium itd.

O ludobójstwie Niemców napisano tysiące tomów, nakręcono setki filmów, ale ludobójstwo na polskich Kresach Wschodnich nadal jest ukrywane, tuszowane, bagatelizowane, pomijane. W czasach „komuny” i wymuszonej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim można to było jeszcze zrozumieć, ale teraz?

O nadal fałszowanej i przemilczanej historii ludobójstwa obywateli polskich na Wołyniu i Kresach, dokonywanego przez członków Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Armii Powstańczej, pisze ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski w swojej książce, jak zresztą łatwo zorientować się po tytule.

Jest ona dziełem dość niejednorodnym, powiedziałbym. Zawiera niepublikowane dotąd opracowanie dotyczące mordów dokonywanych na Polakach i Ormianach w Kutach. Zawiera felietony, które autor publikował w „Gazecie Polskiej”, dotyczące ukraińskiego ludobójstwa. Zawiera opracowanie historyczne na temat zagłady wsi Korościatyn, rodzinnej miejscowości dziadków autora. Zawiera wreszcie teksty Ryszarda Szawłowskiego, profesora Uniwersytetu w Calgary (Kanada) i Ewy Siemaszko, współautorki monografii „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945”.

„Według szacunków z rąk banderowców, bo tak powszechnie nazywano członków UPA, zginęło w ciągu ośmiu lat ok. 150 tysięcy bezbronnych Polaków, ale faktyczna ich liczba jest z pewnością większa. Ludobójstwo to działo się zgodnie z hasłami, które nacjonaliści ukraińscy od lat wpajali swoim rodakom: »Smert Lacham – sława Ukrajinu«, »Lachiw wyriżem, Żydiw wydusym, a Ukrajinu stworyty musym«, »Bude lacka krow po kolina – bude wilna Ukrajina«…
[…]
Zabójstwa połączone były z niesłychanym okrucieństwem, którego nie stosowali nawet niemieccy, czy sowieccy okupanci”
.

Zabójstwa… ano, właśnie… Autor nie pisze o działaniach wojennych. Pisze o bestialskich mordach dokonywanych przez ukraińskich mieszkańców wsi na polskich mieszkańcach wsi. W filmie „Ogniomistrz Kaleń” (scenariusz filmu zrealizowano na podstawie powieści „Łuny w Bieszczadach” Jana Gerharda) pokazana jest scena ścinania toporem polskich żołnierzy. Czytając książkę „Przemilczane ludobójstwo na Kresach” można dojść do wniosku, że skazańcy ci mieli wiele szczęścia – ścięcie toporem to śmierć stosunkowo szybka, w porównaniu do rozprucia brzucha kosą, spalenia żywcem, zatłuczenia cepami… Ukraińscy chłopi mordowali Polaków tym, co mieli pod ręką.


„Dokonywanie mordów na Polakach w okresie świąt rzymskokatolickich, a także w czasie innych uroczystości religijnych, było stałą, perfidną praktyką nacjonalistów ukraińskich.
[…]
W Wielki Czwartek, czyli 22 kwietnia, po zakończonym nabożeństwie w kaplicy wszyscy mieszkańcy Janowej Doliny poszli spokojnie spać.
[…]
Napastnikom poruszającym się leśnymi ścieżkami, udało się podejść niepostrzeżenie pod pierwsze domy. Uderzyli tuż po północy, a więc już w Wielki Piątek. Wdzierali się oni do mieszkań, mordując wszystkich, jak popadło. Nie darowano nawet niemowlętom, które chwytając za nogi roztrzaskiwano o ściany. Polacy w panice wyskakiwali przez okna, ale dosięgały ich kule, bądź ciosy siekier i wideł. Ci, co chowali się w piwnicach, ginęli w płomieniach, gdyż ukraińskie kobiety po zrabowaniu najcenniejszych przedmiotów od razu podpalały domy”
.

Podobno po dziś dzień w wielu ukraińskich domach znaleźć można przedmioty zagrabione pomordowanym Polakom.

W następnej kolejności Ukraińcy „zajęli się” szpitalem, to jest chorymi i personelem, ale te opisy uważam za zbyt brutalne, potworne i okropne, żeby je tu cytować.

W 55 rocznicę tej zbrodni strona ukraińska zezwoliła jedynie na postawienie skromnego pomnika z napisem: „Polakom z Janowej Góry”. Nie zezwolono na podanie daty mordu, ani liczby zabitych. Tylko te trzy słowa, nic więcej, ale nawet temu sprzeciwiali się nacjonaliści z Ludowego Ruchu Ukrainy.

„Szefem owego Ruchu został późniejszy minister spraw zagranicznych Ukrainy Borys Tarasiuk, który w październiku 2007r., w 65. rocznicę powstania UPA wezwał do uznania tej zbrodniczej formacji za organizację walczącą o niepodległość Ukrainy. Pisał wówczas do prezydenta Ukrainy: UPA z honorem wypełniała swe obowiązki wobec narodu i zasługuje na pamięć i szacunek ze strony państwa i obywateli”.

Polskich oficerów: Zygmunta Rumla i Krzysztofa Markiewicza, po trzech dobach bestialskich tortur, we wsi Kustycze rozerwano końmi. Żaden z nich nie ma swojego pomnika – na Ukrainie, co chyba jest zrozumiałe, ale i w Polsce. Ale ma od niedawna monumentalny pomnik we Lwowie Stepan Bandera, przywódca zbrodniarzy spod znaku tryzuba, pośmiertnie odznaczony tytułem Bohatera Ukrainy.

Czemu Polska nie protestuje, czemu te fakty pomija milczeniem? Na takie niewygodne pytania też próbuje odpowiedzieć ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski.

Nie można mówić, że deszcz pada, kiedy plują nam w twarz…

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Dla niegrzecznych dzieci

„Dzieci Stalina: Trzy pokolenia miłości i wojny” – Owen Matthews

Bajki dla grzecznych dzieci kończą się często słowami: „odtąd żyli długo i szczęśliwie”, albo podobnymi. Bajki dla dzieci niegrzecznych, oczywiście określenia „dzieci” nie należy rozumieć zbyt dosłownie, też zawierają podobny element, od którego słuchaczowi, czytelnikowi, czy widzowi, robi się ciepło na sercu i duszy. Natomiast problem bajek tego typu polega na tym, że się w tym miejscu nie kończą…

Jak może wyglądać zakończenie bajki dla dzieci niegrzecznych? Ano, na przykład tak: żyli odtąd długo i szczęśliwie aż do rozwodu, który był wielką sensacją w całej okolicy. Podczas kolejnych rozpraw płynął niekończący się potok złości, uraz, żalów i pretensji; powoływano dziesiątki świadków, coraz bardziej zniesmaczonych tym widowiskiem. Najbardziej traumatycznym przeżyciem było to jednak dla dzieci. Chłopak zaczął eksperymentować z narkotykami i od prawie roku umiera na AIDS w jakimś hospicjum, a dziewczynka popełniła samobójstwo, wieszając się na strychu cudzego domu, z kartką przyczepioną do taniej sukienki: „mamo, tato, kocham was!”.

Ale… od początku.
Jak to zwykle u mnie bywa, w ekspresowym tempie przeczytałem informację na okładce, do tego po kilka zdań na paru kartkach otwartej na chybił-trafił książki, i zabrałem ją wraz z kilkoma innymi do domu. Te inne okazały się w czytaniu dość ciekawe i w efekcie „Dzieci Stalina” czekały na swoją kolej ze dwa tygodnie; niewiele brakowało, a nawet odniósłbym je nie czytając. Po poprzednich lekturach i po tych dwóch tygodniach jakoś straciłem do niej zapał. Może dlatego, że cała fabuła tej książki jest właściwie znana każdemu, kto przeczyta krótki tekst z okładki? Wreszcie jednak nadeszła i jej kolej.

Nie wiem, czemu trzy pokolenia, jeśli ja doliczyłem się przynajmniej pięciu, ale nieważne. Trochę mnie początkowo lektura irytowała. Gdybym miał kontakt z autorem, to pewnie nie powstrzymałbym się od złośliwej uwagi, że może warto się było zdecydować, czy się pisze opowieść o pokoleniach miłości, czy może popularną wersję historii ZSRR, a zwłaszcza czasów Wielkiego Głodu na Ukrainie i bolszewickiej partii. Tym niemniej czytałem, bo choć od początku wiadomo było, CO się stało, to relacja o tym, JAK się stało, okazała się mocno wciągająca.
W pewnym momencie, po odwróceniu kolejnej karki, natknąłem się na zdjęcia Borysa Bibikowa, jego córek (Leniny i Ludmiły) oraz wielu innych bohaterów powieści. To było ogromne zaskoczenie – dopiero teraz zorientowałem się, że dotąd bezrefleksyjnie traktowałem całą tę historię, jak fikcję literacką, a okazało się, że jest to relacja z autentycznych wydarzeń. Od tej chwili „Dzieci Stalina” były już dla mnie nie tylko lekturą ciekawą, ale wręcz pasjonującą i porywającą.

Aktywista i działacz partii komunistycznej, Bibikow, został aresztowany; w śledztwie przyznał się do niepopełnionych zbrodni; skazany na karę śmierci został rozstrzelany. Marta, jego żona, wylądowała w związku z tym w gułagu (sowieckim obozie koncentracyjnym), a córki w sierocińcu dla „wrogów ludu”.
Jako dorosła już kobieta, Ludmiła poznała w Moskwie Mervyna Matthewsa, Anglika, który znalazł się w ZSRR w ramach wymiany akademickiej. Autorem „Dzieci Stalina” jest syn Mervyna i Ludmiły, czyli wnuk towarzysza Bibikowa – Owen Matthews.


„Dzieci Stalina” są typowym przykładem bajki dla niegrzecznych dzieci, a może nawet zbiorem takich bajek, bo schemat, wzór, który zademonstrowałem na początku, powtarza się tu wielokrotnie. Choćby coś takiego: „Przez sześć lat rozłąki spowodowanej zimnowojennymi zawirowaniami moi rodzice pisali do siebie codziennie, a czasami któreś z nich pisało i dwa listy jednego dnia. […]
Momentami ich korespondencja jest tak intymna, że czytanie tych listów staje się pogwałceniem prywatności. Niekiedy przebijający z nich ból rozłąki nabiera wielkiej intensywności; wydaje się, że papier drży przed oczami”.

Jakie to piękne! Jakie urocze i romantyczne! I wreszcie się połączyli… Gdyby to był film, to w tym momencie oglądalibyśmy pewnie końcową scenę nakręconą na lotnisku, koniecznie London Heathrow Airport, w której on i ona biegną do siebie, w zwolnionym tempie, obejmują się, tulą… Rzeczywistość, jak to zwykle bywa w bajkach dla niegrzecznych dzieci, nie była aż tak piękna, a przede wszystkim miała ciąg dalszy. Krótko mówiąc, żeby też nie zdradzać zbyt wiele, podpowiem tylko, że najwyraźniej łatwiej było pisać latami nawet po dwa listy dziennie, niż na co dzień po prostu żyć ze sobą. Związek Mervyna i Ludmiły okazał się w praktyce mało udany – delikatnie mówiąc.

Jak pięknie i wzruszająco można by pokazać scenę spotkania matki i córki po latach rozłąki! Gdy Martę Bibikową wreszcie wypuszczono z gułagu i po kilkunastu latach odzyskała ukochaną córeczkę, Ludmiłę, obie w sumie niewiele miały sobie do powiedzenia. Dziewczyna wychowana w sowieckich sierocińcach świetnie znała i rozumiała takie pojęcia, jak „Stalin”, czy „partia”, ale „matka”? Oczywiście znała takie słowo z książek, ale jak powinna się czuć podczas spotkania z matką? Tu już musiała zgadywać.

Podczas lektury i po jej zakończeniu uparcie powracała mi pewna myśl, coś jakby motto: „przegrane życie”. Przyczepiło się, jak piosenka, którą nuci się bezwiednie, choć coraz bardziej niechętnie. Motto wredne dlatego, że automatycznie rodzi pytania: Czy moje życie nie będzie przegrane? Czy nie było przegrane życie rodziców, albo dziadków? A może… Może wszyscy przegrywamy życie… umierając?

Znakomita lektura. Bardzo dobra. Niewątpliwie warta polecenia i przeczytania. Tylko, że momentami smutna, nostalgiczna, pełna jakiejś takiej… beznadziei. Właśnie tak, jak bajka, którą niegrzecznym dzieciom opowiada się za karę. Albo po to, żeby je oswoić z cierpieniem…


czwartek, 19 sierpnia 2010

Kto i dlaczego zabił JFK?

„Oswald: zabójca czy kozioł ofiarny?” – Joachim Joesten

Joachim Joesten – Amerykanin urodzony w Niemczech, studiował we Francji i Hiszpanii, był aktywnym członkiem Komunistycznej Partii Niemiec.

Jack Ruby – urodzony w Sokołowie Podlaskim w rodzinie ortodoksyjnych Żydów; powiązany z mafią, pracował dla Ala Capone.

Lee Harvey Oswald – sympatyk komunizmu i ZSRR (mieszkał tam nawet jakiś czas), w wieku lat 24 zamordowany przez Jacka Ruby'ego. Domniemany zabójca prezydenta.


Oficjalny werdykt Komisji Warrena (prezydenckiej komisji w sprawie zabójstwa prezydenta Kennedy'ego) sprowadza się do stwierdzenia, że Oswald był człowiekiem niezrównoważonym psychicznie, który zastrzelił prezydenta Kennedy'ego sam, na własną rękę, nie mając wspólników ani w kołach lewicowych, ani w środowiskach prawicowych. Także Jack Ruby był człowiekiem niezrównoważonym i także działał jedynie na własną rękę, kiedy w budynku policji zamordował Oswalda.

Książka Joestena jest próbą wyjaśnienia, co faktycznie stało się w Dallas 22 listopada 1963 roku, czyli kto, jak i dlaczego pozbawił życia „JFK”, 35 prezydenta USA.
Przyznam, że teoria spiskowa Joestena wydaje mi się naciągana i tendencyjna, natomiast drobiazgowa analiza zdarzeń, jaką przeprowadził w oparciu o zeznania świadków i dostępne dokumenty, wydaje się rzetelna i rodzi mnóstwo wątpliwości.
Oto przykład: szybkość z jaką oddano strzały – Komisja Warrena ustaliła, że zajęło to 5,6 sekundy. W czasie testów żaden ze snajperów nie zbliżył się nawet do tak znakomitego wyniku. Jak w takim razie dokonał tego kiepski strzelec Oswald? Jakim cudem trafił w cel, skoro na jego karabinie (z 1891 roku!) celownik optyczny był wadliwie zainstalowany?

Choć w książce więcej jest pytań niż odpowiedzi, jest to lektura niezwykle wciągająca, a nawet pasjonująca. Oczywiście dla miłośników gatunku.


wtorek, 17 sierpnia 2010

Polska frustracja i smutek…

„Mitologia świata bez klamek” – Waldemar Łysiak

Nigdy nie interesowała mnie polityka, od kilkunastu lat nie oglądam telewizji – nie posiadam nawet urządzenia do tego celu służącego – i pewnie dlatego książka Łysiaka stanowiła dla mnie swoistą „drogę przez mękę”, bo „Mitologia świata bez klamek” jest właśnie o polityce. O polityce, politykach, partiach i ugrupowaniach politycznych polskich, głównie ostatniej dekady, ale nie tylko; także o elitach i tym, co się za nie uważa, o władzy i jej arogancji, o kulturze i jej braku… Mnóstwo tu nazwisk ludzi, których nie znam, których nigdy nie słyszałem, bo i gdzie zresztą miałbym słyszeć?

Czemu przeczytałem tę książkę mimo to? Głównie dlatego, że lubię i bardzo cenię warsztat pisarski Łysiaka, a jak powiedział ktoś mądry: teksty, które doskonale się czyta, uwodzą czytelników bez względu na błędy merytoryczne autorów. W tym momencie od razu dodać muszę uwagę – ja nie szukałem u Łysiaka prawdy, a tym samym nie wiem, czy w jego rozumowaniu są jakieś błędy. Uważam, że w polemice, a nawet starciu, konfrontacji ludzi o zupełnie odmiennych poglądach, politycznych i innych, szukanie prawdy przez osobę stojącą obok, byłoby naiwnością, jeśli nie głupotą.

Poza tym, jakby w formie dodatkowego prezentu, dostałem podczas lektury coś jeszcze: odpowiedzi na wiele pytań i wątpliwości dotyczących zwrotów, określeń, pewnie także skrótów myślowych, które słyszałem na ulicach miast, od przyjaciół i znajomych, a które właściwie nie wiem skąd się wzięły, ani co dokładnie znaczą. Oto zresztą przykład – „wykształciuchy”; wiedziałem, że gdzieś dzwonią, ale…

„Według pisarza Jarosława Marka Rymkiewicza (2007): »Wykształciuchy to są ci, co wykształcili się zawodowo, ale nie wykształcili się moralnie – są egoistyczni, cyniczni, myślą tylko o własnym interesie. Nie służą Polsce – służą tylko sobie«.
[…]
Według profesora Wolniewicza »wykształciuch« to klasyczny półinteligent – człowiek, którego wykształcenie (dyplom) przekracza jego możliwości intelektualne. Takie »wykształciuchy« formują większość polskich środowisk politycznych, artystycznych, akademickich, biznesowych i medialnych”.

Książka warta przeczytania, zwłaszcza jeśli czytelnik pamięta, że nie ma obowiązku zgadzać się z przekonaniami autora.


Symantec - dobra firma

Symantec, czyli… co różni firmę od działalności gospodarczej pana Kazia?

Teoretycznie wpis do ewidencji działalności gospodarczej w sensie formalno-prawnym tworzy firmę, jednak rozumianą tylko jako nazwa przedsiębiorcy. Chyba nigdzie na świecie – poza byłymi demoludami – nikomu, kto właśnie zarejestrował działalność gospodarczą, nie przyszłoby do głowy twierdzić, że jest właścicielem firmy. Zarejestrowanie działalności zajmuje przeciętnie kilka godzin. Stworzenie firmy – najczęściej wiele lat.

Firma od zarejestrowanej niedawno działalności gospodarczej różni się ugruntowaną i od dawna ustabilizowaną pozycją na rynkach. Firma, to wypracowane przez lata kontakty biznesowe, pewny rynek odbiorców i nabywców, pełny pakiet zamówień, stabilna polityka finansowa, kadrowa…

Firma to Ford, Paramount, Microsoft, Rolex, Dr.Martens, Google, Winiary, Wedel, Adam Opel. W Polsce powolutku staje się firmą na przykład Allegro czy Gołębiewski. Podałem przykłady znane, ale faktem jest, że firma nie musi być rozbudowanym, międzynarodowym kolosem. Bywają niewielkie firmy działające na terenie jednego tylko kraju, landu, stanu, gminy itp. Firmę tworzy nie wielkość, ale jakość, rzetelność, zaufanie, stabilizacja i… czas.

Co jeszcze różni działalność gospodarczą Mirosława Nowaka, albo Jerzego Kowalskiego (firmy „Mirex” i „Jurex”?*) od firmy we właściwym tego słowa znaczeniu? Podejście do klientów; wypracowana polityka, także wobec tych zwyczajnych, detalicznych, nie tylko wielkich, strategicznych i korporacyjnych.

Dwa tygodnie temu miałem okazję kontaktować się z firmą Symantec, która jest właścicielem takich marek, jak Norton Antivirus, Norton Ghost i wielu innych.
Zaczęło się od tego, że kiedy po reinstalacji systemu operacyjnego instalowałem program Norton Internet Security, otrzymałem komunikat, że wyczerpał się limit dostępnych aktywacji tego produktu. Mówiąc delikatnie – krew mnie zalała z wściekłości. Jestem wolnym człowiekiem w wolnym kraju i żaden Symantec nie będzie mi dyktował, ile razy wolno mi zainstalować sobie system, a tym samym oprogramowanie antywirusowe, które, co oczywiste, trzeba następnie aktywować kluczem/numerem produktu. Jak mi się zachce, to mogę coś takiego robić trzy razy dziennie po jedzeniu i nikomu nic do tego – w końcu zapłaciłem! Ziejąc ogniem zadzwoniłem do polskiego oddziału firmy Symantec.

Spokojna, przyjaźnie nastawiona pani (wyraźnie kontrastowało to z moją postawą) sprawdziła zapisy na moim koncie klienta i przyznała, że faktycznie, program jest przewidziany do użytku na trzech komputerach, więc zakłada się, że będzie aktywowany trzy razy. Ja w tym momencie próbuję aktywować go po raz czwarty, więc zadziałały jakieś wewnętrzne zabezpieczenia w Symantecu. Pani dodała też, że jak tylko podam jej klucz produktu, zaraz i od ręki przydzieli mi nowy numer aktywacyjny.

Rozjuszyłem się jeszcze bardziej i zapytałem, jak ona to sobie wyobraża – licencja jest dwuletnia, zostało z niej jeszcze ponad czterysta dni, a ja teraz do końca tego okresu, przy każdej instalacji mam dzwonić na swój koszt do nich i prosić o nowy numer? Chciałem dorzucić jakieś złośliwe insynuacje na temat tajnej umowy z Telekomunikacją Polską SA i dzielenia się zyskami z takich telefonów (połączeń), ale na szczęście się powstrzymałem.

Ostatecznie podałem jej ten klucz produktu, bo i co było robić. Wtedy dowiedziałem się, że klucz jest piracki (skradziony?), nielegalny i zarejestrowany na użytkownika w New Hampshire, USA. Ta wiadomość wprawiła mnie w osłupienie. Uszła ze mnie cała para i po dłuższej chwili milczenia zapytałem tylko bezradnie, co ja mam teraz zrobić w związku z tym? Nie mogłem pozbierać myśli. Nie mieściło mi się w głowie, że można oficjalnie oferować i sprzedawać coś takiego. Właśnie! Oficjalnie, bo przecież nie na targowisku, czy w bramie!

W dalszej rozmowie przyznałem, że na Allegro kupiłem program w wersji ESD (licencja elektroniczna) i klucz licencyjny otrzymałem e-mailem. Po co mi pudełko i dodatkowe koszty wysyłki – tłumaczyłem niezbyt składnie. Pani, nadal uprzejmie i życzliwie wyjaśniła, że według jej rozeznania większość, jeśli nie wszystkie, takie licencje (klucze) sprzedawane na Allegro są nielegalne, pirackie, kradzione, podrobione. Że pewność można mieć co do wersji box, a i to nie zawsze. Najlepiej kupować klucz bezpośrednio od Symanteca.

Jak sytuacja potoczyła się dalej? Bo był też i ciąg dalszy, z którego widać, słychać i czuć, czym różni się… hm… „firma” (np. zarejestrowana niedawno działalność gospodarcza) od prawdziwej FIRMY. Niech to będzie rodzaj zagadki, quizu dla czytelników. Podaję dwie wersje do wyboru i proponuję zgadnąć, która z nich jest prawdziwa i faktycznie dotyczyła firmy Symantec.

1. Zostałem potraktowany nieomalże jak oszust, kanciarz i grożąc mi różnymi śledztwami, dochodzeniami, karami itp., zażądano ode mnie opłaty za program, informując przy tym, że to, że się dałem oszukać na Allegro, to nie jest ich wina ani problem i żebym sobie sam ścigał sprzedawcę i dochodził sprawiedliwości na własną rękę.

2. Zaproponowano mi, abym wykazując, że działałem w dobrej wierze, podesłał im e-mailem kopię faktury, paragonu, czy jakiegoś innego dowodu sprzedaży (zakupu), a kiedy to zrobiłem, sprezentowano mi nowy, oryginalny program ważny jeszcze 365 dni.

I cóż? Na którą wersję stawiacie w przypadku Symanteca? :-)


---
* Imiona, nazwiska, nazwy firm, oczywiście zmyślone, przykładowe, bez związku z ewentualnie faktycznie istniejącymi osobami.


niedziela, 15 sierpnia 2010

Nudne spiski i spiskowcy

„Największe spiski ostatniego stulecia” – Jonathan Vankin, John Whalen

Zbiorek kilkudziesięciu domniemanych spisków czasów współczesnych. Nie znajdziemy więc tu templariuszy, czy różokrzyżowców, choć masoni i iluminaci przewijają się gdzieś w tle. Historie bardziej znane, to na przykład zamachy na Fidela Castro, tajemnica śmierci Marylin Monroe, Jima Morrisona, Johna Lennona, Johna Kennedy’ego, spekulacje na temat Kuby Rozpruwacza, masakry w Jonestown, oszustw wyborczych i wiele innych. I w tym właśnie jest problem – opisanych spraw jest po prostu zbyt dużo i automatycznie są one potraktowane bardzo pobieżnie, ogólnikowo i… nieciekawie.


niedziela, 8 sierpnia 2010

Wielkie rozczarowanie

Na początek dygresja. Każdy chyba widział, albo czytał jakiś film czy książkę szpiegowską. Elementem fabuły jest tam zwykle tajne przekazywanie informacji, bo zdobyć pilnie strzeżone dane to oczywiście podstawa, ale jeszcze trzeba je jakoś przekazać swoim mocodawcom i „nie wpaść” przy tym. Są więc w tych filmach/książkach radiostacje, nasłuchy, szyfry, skrzynki i lokale kontaktowe, jakieś przekazywanie teczek pod stołem w barze itd. itp., w każdym razie wiadomo, o co chodzi.

Każdy przeciętnie inteligentny człowiek powinien sobie w tym momencie zadać proste pytanie: po co te wszystkie cudaczne kombinacje? Przecież konstytucja każdego cywilizowanego kraju gwarantuje obywatelom nienaruszalność korespondencji. Czy zamiast tych karkołomnych ewolucji nie prościej napisać list? Albo zwykłą kartkę pocztową z informacją: „Tu J-23 uprzejmie donoszę, że…” opatrzoną podpisem zawierającym imię, nazwisko i inne dane adresowe. Korespondencja jest tajna, a więc takiej wiadomości nikt nie może przeczytać poza adresatem i nadawcą, a gdyby jakiś listonosz, niechcący, fragment przeczytał, to musi natychmiast o nim zapomnieć i zgłosić się do ukarania, za naruszenie konstytucji. W każdym razie, w ten sposób zdobytej informacji w żaden sposób wykorzystać nikomu nie wolno.

Głupie? No oczywiście, że głupie! Jeśli nadal szpiedzy wszelkiej maści przekazują informacje w sposób utajniony, to oznacza tylko, że cała ta tajemnica korespondencji jest iluzją.
A jeśli ktoś wierzy (oj naiwny, naiwny…), że po zjednoczeniu Europy i upadku „komuny” wywiad przestał istnieć, to niech sobie w miejsce szpiegów podstawi przestępców, którzy korespondencyjnie uzgadniają szczegóły skoku na bank.


Wielkie rozczarowanie – rzecz o anonimowości w Internecie


Internet pojawił się w moim domu wraz z systemem Windows 98, a więc dość dawno temu. Wtedy, zarówno ja, jak i zdecydowana większość moich znajomych, zdawaliśmy sobie świetnie sprawę, że prawdopodobnie Microsoft (i nie tylko) wie, kto używa pirackiego oprogramowania, ale wiedzy tej w żaden sposób nie może wykorzystać przeciwko nam, nie przyznając się jednocześnie – jak w przykładzie z tradycyjną pocztą – do łamania konstytucji, czy innych przepisów danego kraju.

Korzystaliśmy wtedy powszechnie z Usenetu (grup dyskusyjnych) i wiedzieliśmy, że wszystko, co piszemy zostaje na serwerach – jeśli nie na zawsze, to na bardzo długo. Analogicznie było z pocztą e-mail, forami dyskusyjnymi itd. Były to sprawy tak oczywiste, jak to, że Urząd Skarbowy wie jakie mam dochody i z jakich źródeł, że ZUS wie, na co chorowałem, fryzjerka wie, że mam łupież, sprzedawczyni z pobliskiego sklepu wie, jakie pieczywo lubię, bank wie, co kupuję i gdzie byłem w określonym czasie (płatności kartą, bankomaty), sąsiadka wie, jakiej muzyki słucham, pani na poczcie wie kto pisze do mnie i komu ja odpisuję, NFZ wie, że mi pryszcz na tyłku wyskoczył… Tak można w nieskończoność i to bez podłączenia do Internetu.

Kilka lat później wydarzyło się coś niezrozumiałego – kolejni użytkownicy komputerów nagle i nie wiedzieć na jakiej podstawie uroili sobie, że będą w Internecie anonimowi. Być może (to tylko moja spekulacja) tę naiwną wizję anonimowości zrodziła, jako kuriozalny skutek uboczny, ustawa o ochronie danych osobowych, ale pewności co do tego nie mam.
W każdym razie przekonanie o anonimowości w Internecie jest tak absurdalne, tak dziecięco naiwne, jak poczucie bezpieczeństwa podczas wysyłania meldunków szpiegowskich na kartkach pocztowych z prawdziwym adresem nadawcy.

Znowu minęło kilka lat. Przez Polskę przetacza się obecnie fala rozczarowania, żalu, zawodu. Ludzie najwyraźniej niezbyt dojrzali, choć w różnym wieku, zachowują się jak zawiedzione dzieci, którym ktoś odbiera wiarę w świętego Mikołaja, albo podwórkowe przekonanie, że jak założą maskę Zorro, to już nikt ich w piaskownicy nie rozpozna. Pryska złudzenie, że w tym Internecie to będzie sobie można zupełnie anonimowo – czytaj: bezkarnie – hasać do woli.

Od zawsze chodzę w butach firmy Dr Martens. Kiedyś wiedzieli o tym sprzedawcy w sklepach z butami, teraz wie także Bill Gates, Sergey Brin i Larry Page. I co z tego? Ano to, że następnym razem zobaczę pewnie na monitorze reklamę „martensów”, a nie na przykład biustonoszy. A to świnie! Jak mogli mi to zrobić?!

W systemie Allegro zapisane są numery moich kont bankowych. No i co w związku z tym? Chyba tylko to, że ktoś może mi wpłacić pieniądze na konto, bo przecież wypłacić bez mojej autoryzacji nie jest w stanie. A jeśli jest, to oznacza, że złamane zostały zabezpieczenia banku i jest to problem banku i jego ubezpieczeń, a nie mój.
A jeśli już mowa o bezpieczeństwie, to bardziej niż skomplikowanych przedsięwzięć hackerskich bałbym się czegoś zdecydowanie prostszego i na naszą miarę – napadu pod bankomatem. Przypadek autentyczny: do pani w średnim wieku stojącej przy bankomacie, podchodzi pan, przykłada nóż do żeber, każe włożyć kartę i wystukać PIN. Ot i cała filozofia! A bardziej niż kradzieży tożsamości internetowej obawiałbym się zgubienia, albo kradzieży dowodu osobistego – moja żona coś takiego przeżyła, więc wiem, co to jest za heca, kiedy ktoś na cudzy dowód bierze pożyczki, albo robi zakupy na raty.
Oczywiście wszystko to nie znaczy, że w Internecie można zachowywać się zupełnie bezmyślnie i rozdawać wszystkie informacje o sobie każdemu i przy każdej okazji. Albo i bez okazji.

Dostęp do Internetu daje niesamowite korzyści i wygodę. Poza abonamentem, trzeba za to „zapłacić” kolejnym obniżeniem poziomu anonimowości, który i tak od dawna był już właściwie tylko iluzją. Ludzie dorośli i dojrzali zdają sobie sprawę, że zawsze jest coś za coś. Czegoś za nic, oczekują małe dzieci.
Poza tym warto się może zastanowić, co takiego chcemy robić w Internecie, że aż tak bardzo boimy się lub wstydzimy ujawnienia swoich poczynań?

Na koniec zwolennikom anonimowości i tajności podpowiem tylko, żeby rozważyli rezygnację z telefonów komórkowych, bo dzięki tym urządzeniom ich operator zawsze wie, gdzie się aktualnie znajdują. I na pewno ich śledzi.
Poza tym wizytówki – dla zachowania anonimowości i bezpieczeństwa radziłbym umieszczać na nich tylko nieprawdziwe dane.


piątek, 23 lipca 2010

Narkoman po godzinach

„Moja heroina: Świadectwo psychiatry” – Maciej Kozłowski

Od wielu lat problematyka uzależnień jest jednym z moich hobby. Oznacza to między innymi, że czytam na te tematy wszystko, co mi tylko wpadnie w ręce – właściwie bez względu na poziom publikacji. Z tego względu moja ocena książki Macieja Kozłowskiego może się mocno różnić, od oceny kogoś, kto z uzależnieniami, uzależnionymi i tekstami na te tematy w zasadzie nie ma kontaktu, albo sporadyczny. W każdym razie „Moja heroina” wydaje mi się pozycją szczególną. Jest zarówno typowym „narkorysem” (opowieścią narkomana o sobie, jak na przykład „My, dzieci z Dworca ZOO”, albo „Pamiętnik narkomanki”), jest analizą uzależnienia dokonaną przez psychiatrę, który pracował w lecznictwie odwykowym, jest oceną stanu polskiego lecznictwa odwykowego, jest wreszcie książką napisaną przez narkomana, który w zasadzie nie osiągnął trwałej abstynencji i nadal, co pewien czas, wraca do ćpania.

W „Mojej heroinie” jest całe mnóstwo elementów, z którymi w pełni się zgadzam, choćby dlatego, że znajdują one potwierdzenie w innych książkach, albo pozytywnie weryfikowane są przez moich znajomych narkomanów. Z dwoma przekonaniami autora jest mi się zgodzić dość trudno.
Po pierwsze, uważa on, że narkomania niszczyła tylko i wyłącznie jego samego i jego rodzinę, oszczędzając innych ludzi, co oznacza, że nigdy nie popełnił błędu lekarskiego, ani w stanie nietrzeźwości nie badał i nie leczył pacjentów.
Po drugie, odnoszę wrażenie, że przynajmniej częściowo, odpowiedzialnością za nawroty obarcza on środowisko narkomana (rodzinę, szefa, współpracowników), które wymaga od niego postaw, zachowań, działania itp., którym ten nie jest w stanie sprostać.
Czy jest to realne? Na te pytania każdy czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam.

Poza tym niewątpliwie warte uwagi są treści, których fragmenty przedstawiam niżej.

„Przed wieloma już laty przeszedłem szkolenia dla terapeutów, których poziom oceniałem bardzo wysoko. Po ich ukończeniu miałem szczęście trafić na odpowiednie miejsce pracy. Szef kliniki wysłuchał wpojonych mi poglądów i nie krytykował ani nie usiłował mnie przekonywać. Wiedział, że padłem ofiarą ideologii i z pewnością czuł, że nie chcę nikomu szkodzić. Spokojnie przyniósł gruby amerykański biuletyn poświęcony uzależnieniom. Pamiętam tytuł: »Alkoholizm – współczesny stan wiedzy«. Poprosił, abym na zebranie pracowników kliniki przetłumaczył wnioski zawarte w ostatnim rozdziale. Po tygodniu cała wbita mi do głowy konstrukcja dogmatów i mitów runęła w gruzy. Dwudziestu najwybitniejszych na świecie profesorów – znawców zagadnienia mówiło »nie wiadomo« lub »nie sprawdzono« tam, gdzie nasi terapeuci po trzymiesięcznych kursach wiedzieli, sprawdzili i nauczali innych. Nie zakładam złej woli terapeutów, lecz trudno mi w tej sprawie ukryć swoją krytyczną opinię.
[…]
Już samo twierdzenie: »Wszystko zależy od motywacji pacjenta«, jest niepokojące, bo oznacza, że lekarz lub terapeuta nie czują się w najmniejszym stopniu odpowiedzialni za jego los”.

„Najczęściej słabością poradnictwa jest brak świadomości własnej niekompetencji wśród personelu, który między innymi przyjmuje formę niechęci do zmiany poglądów i postaw”.

„Często mawia się, że uzależnienia są chorobami przewlekłymi, nieuleczalnymi i śmiertelnymi. Jak pogodzić tę tezę z licznymi faktami samoistnych remisji albo sporadycznie zdarzającymi się powrotami do możliwości picia alkoholu w sposób umiarkowany i bez popadania w ciągi? Wielu terapeutów neguje istnienie tych zjawisk tylko dlatego, że nie pasują do ich poglądów albo by pacjentom ułatwić pogodzenie się z nieodwracalną utratą kontroli nad własnym życiem (co dotyczy prawie wszystkich alkoholików)”
.


środa, 21 lipca 2010

Jak nie urok, to sraczka

„Lot Komety” – Anna Onichimowska

Dawno, dawno temu Onichimowska napisała książkę „Hera moja miłość”. „Lot Komety” jest kontynuacją losów jej bohaterów, zwłaszcza Jacka. Trochę naiwna, wyraźnie pisana na społeczne zamówienie, jako żywo przypomina mi powiedzenie „jak nie urok, to s… hm… to przemarsz wojsk”.

Jacek i Ala (Kometa) poradzili sobie z narkotykami, ale natychmiast, jak diabeł z pudełka pojawiło się nowe zagrożenie – sekta. Wszyscy wokół, z czytelnikami włącznie, widzą, że sekta jest be i fuj, ale oczywiście do Komety i matki Jacka to nie dociera, więc obie pakują się w poważne kłopoty.
Wszystko rzecz jasna kończy się tak, jak w opowiadaniu dla dzieci kończyć się powinno, choć dramatycznych momentów, z niezawinioną śmiercią włącznie, jest w nim pod dostatkiem.

Myślę jednak, że czytelnikom płci obojga, w wieku do lat trzynastu, może się to podobać.


sobota, 17 lipca 2010

Powtórka z naszej historii

„Obiady przy świecach” – Jan Józef Szczepański

Zbiór jedenastu opowiadań (zebranych i wydanych już po śmierci autora), których akcja rozgrywa się zwykle w okresie drugiej wojny światowej, albo w czasie kilku lat następnych. Nie doszukałem się, kto dokonał wyboru, ani na jakiej podstawie, ale mam wrażenie, że nie było to działanie przypadkowe, a wręcz przeciwnie – w takim, a nie innym wyborze tkwi pewien klucz. Czy go odkryłem? Nie wiem… Może…

Opowiadania Szczepańskiego, choć dotyczą czasów sprzed pół wieku, poruszają tematy zadziwiająco aktualne i dziś. A może aktualne… znowu? Łatwo takie odniesienia znaleźć w opowiadaniu o Nikiforze, o Conradzie, w liście do Stryjkowskiego, wreszcie w opowiadaniu „Biwaki”:

„Podejrzewam również, że wśród ideologów i reformatorów nie brak takich, którzy liczą po cichu na to, że oszczędzona im będzie konfrontacja z ich ucieleśnionymi wizjami”.

A ja się zastanawiam, ilu ludzi zaciekle walczyło z „komuną”, by potem szybciutko wyemigrować do Niemiec, Holandii, czy gdziekolwiek indziej, by się tylko zbyt blisko nie zetknąć z owocami swojego… zwycięstwa.

Opowiadań Szczepańskiego nie czyta się łatwo. Zmuszają do uwagi, zastanowień, przemyśleń.


czwartek, 8 lipca 2010

Pancerni z Wehrmachtu

„Towarzysze broni” – Sven Hassel

Sven Hassel – Duńczyk, wyemigrował do Niemiec i na ochotnika zgłosił się do niemieckiej armii. Po próbie dezercji (podczas inwazji na Polskę) skierowany do służby w karnej jednostce Wehrmachtu. O swoich „przygodach” na prawie wszystkich frontach, napisał kilkanaście książek. Ranny osiem razy.

Czemu „przygody” umieściłem w cudzysłowie? Trudno nazwać przygodą pasmo morderstw, popełnianych nie tylko bez mrugnięcia okiem, ale i z wyraźną przyjemnością oraz koszmarnego wręcz okrucieństwa.

Bohaterowie większości książek Hassela, także i tej, to: Joseph Porta, Wolfgang Creutzfeld (ogromny psychopata zwany Małym), Willie Beier (Stary), Alfred Kalb (Legionista), Julius Heide i narrator Sven. Tym razem ranni trafiają na leczenie i rekonwalescencję w hamburskim szpitalu, przeżywają dywanowe naloty aliantów, wracają do swojej jednostki, przeżywają załamanie się frontu wschodniego.

„Towarzysze broni” w pewnym sensie przypominają Czterech Pancernych – niby należą do jakiejś armii, niby wykonują czyjeś rozkazy, niby działają w ramach jakichś operacji, ale w rzeczywistości oni są najważniejsi i nie liczy się nic innego, jak ich wygoda, bezpieczeństwo, przeżycie, zaopatrzenie.

Niezła lektura – pod warunkiem że czytelnik jest odporny na wyjątkowo brutalne, nawet kliniczne, opisy zabijania, gwałcenia, umierania i śmierci zadawanej na sto sposobów.


wtorek, 6 lipca 2010

E-booki i inne wynalazki

E-booki, audiobooki… ślepa uliczka, czy nieodkryty jeszcze potencjał?

„Dziś umarło malarstwo!” - tymi słowy wybitny malarz Paul Delaroche, członek Akademii Francuskiej i profesor w École des Beaux-Arts w Paryżu, skomentował swoje odwiedziny w pracowni Louisa Jacquesa Daguerre'a, gdzie po raz pierwszy zobaczył dagerotypy (choć nie jest to zupełnie ścisłe, Daguerre'a uznaje się za wynalazcę fotografii).
Uznawany za pierwszy w historii film „Wyjście robotników z fabryki” braci Lumière z 1895 roku miał być początkiem końca teatru i opery.
Sztuki plastyczne, w tym malarstwo, nie umarło po wynalezieniu fotografii. Jak widać. Całkiem nieźle, mimo rozpowszechnienia sztuki filmowej, kin i telewizji, ma się też teatr i opera. Owszem, są to dziedziny sztuki odrobinę elitarne, a nawet cechuje je pewien ekskluzywizm, ale dwieście lat temu też nie były adresowane do fornali i parobasów.

Uzbrojony w takie doświadczenia z pobłażliwym uśmiechem słuchałem przepowiedni na temat rychłego upadku księgarń, bibliotek, wydawnictw, bo przecież papierowe książki miały rzekomo trafić na śmietnik historii po zaistnieniu e-booków (stosuję tu dość szeroką definicję książki elektronicznej, nie koncentrując się na tym, czy zaczyna się ona od formatu .doc, czy może dopiero od .pdf).

W każdym razie bardzo szybko okazało się, że różnic jest chyba jednak więcej, niż się wydawało:

• Papier odbija światło natomiast ekran monitora sam jest zwykle źródłem emisji światła. Zmienia to w sposób istotny naturę kolorów i właściwości kontrastów.

• Bardzo przeciętna drukarka laserowa drukuje z rozdzielczością ok. 600 dpi (punktów na cal). Dobrej jakości czasopisma ilustrowane przekraczają 2000 dpi. Mój ostatni monitor kineskopowy (CRT), najzupełniej przeciętny w swojej klasie, wyświetlał 96 punktów na cal. Po rozpowszechnieniu technologii wyświetlaczy ciekłokrystalicznych (LCD) sytuacja nieco się poprawiła, ale chyba nie aż tak, jak tego oczekiwano. Rozmaite czytniki e-booków też sytuacji jak dotąd nie zmieniły w sposób istotny.

• Pozycja, w jakiej czytamy (dotyczy to oczywiście tylko tych niewielu osób w Polsce, które w ogóle książki czytają). Okazuje się, że do pracy przy komputerze, a nawet do grania, przyjmujemy zwykle zupełnie inną pozycję, niż przy czytaniu.

Do zwolenników nowych technologii dotarło wreszcie, że tekst na ekranie monitora czyta się z dużym trudem, co oznacza, że w jednostce czasu jesteśmy w stanie przeczytać mniejszą ilość tekstu, gorzej go rozumiemy, mniej zapamiętujemy i z większym trudem przyswajamy wiedzę przekazaną w ten sposób.

Mam w swojej kolekcji przynajmniej sto e-booków, od podręczników do informatyki po literaturę piękną. Mijają lata, zmieniam komputery i za każdym razem pieczołowicie przenoszę na nowy dysk swoje zbiory. Tylko, że w zasadzie nie wiem, po co. Może z sentymentu? Może szkoda mi tych niewielkich pieniędzy, które kiedyś wydałem? Przecież wiem, że ich czytać nie będę, a więc…? Dwa razy z wielkim zapałem i determinacją podchodziłem do czytania jakichś e-booków z ekranu, ale doprowadziłem dzieło do końca tylko raz i chodziło raczej o broszurę (ok. 70 stron), a nie książkę z prawdziwego zdarzenia. To była mordęga! Delikatnie mówiąc.
Rozumiem, że dzieci mogą przeczytać z monitora „Naszą szkapę”, czy „Janka Muzykanta”, ale nie spotkałem dotąd osobiście nikogo, kto byłby w stanie przeczytać w ten sposób dzieło formatu choćby Trylogii Sienkiewicza, że o obszerniejszych i poważniejszych nie wspomnę.

Oczywiście e-booka można sobie wydrukować. No, niby tak, ale… kiedy jeszcze miałem drukarkę atramentową i robiłem kalkulację takiego przedsięwzięcia, wyszło mi, że kosztowałoby mnie to co najmniej 20% drożej, niż kupno książki w księgarni. Warto też pamiętać, że w efekcie miałbym stos luźnych kartek, albo niewygodnych w obsłudze, albo wymagających kolejnych nakładów finansowych na bindowanie, czy inną oprawę.

Kolejnym epokowym wynalazkiem wydawał się papier elektroniczny, e-papier, ale jak dotąd (począwszy od LIBRIé, pierwszego chyba komercyjnie dostępnego urządzenia), nadal i wciąż, są to raczej czytniki książek elektronicznych (e-booków), a chwytliwa nazwa to jedynie marketingowy eufemizm.


Minęły lata, na rynku pojawiły się audiobooki, czytane przez profesjonalistów ze znakomitą dykcją, i wydawało się, że to jest wreszcie TO. W każdym razie początkowy entuzjazm był wielki.
Przyniosłem do domu cały stos audiobooków i natychmiast rzuciłem się testować nowy wynalazek. Puściłem pierwszą z brzegu płytę, była to – dobrze pamiętam – „Moskwa Pietuszki” i… po czterech minutach zorientowałem się, że nie wiem, o czym mowa. Puściłem nagranie od początku, później jeszcze raz… tak czy owak gubiłem się najdalej po 20 minutach. Wpadłem wtedy na genialny pomysł, że na początek to ja spróbuję z książką, którą już od dawna dobrze znam, pamiętam, lubię. Tak też zrobiłem i faktycznie, tym razem dopiero po półgodzinie zorientowałem się, że nie śledzę treści i w ogóle myślę o czymś innym.

Zacząłem szukać ludzi, którzy słuchają audiobooków. Nawet trzech znalazłem, i owszem, ale wszyscy trzej przyznawali, że robią to tylko prowadząc auto na dalekich trasach i w zasadzie raczej słuchają książek, które już kiedyś czytali, albo dowcipów, bo dzięki temu konieczność przeniesienia uwagi na coś innego, na przykład sytuację na drodze, nie powoduje, że zupełnie tracą wątek*.

Wtedy dopiero „przypomniało mi się” coś, o czym wiem przecież doskonale od pół wieku: jestem wzrokowcem, zmysłem dominującym jest u mnie wzrok; podobnie jak w przypadku ogromnej większości ludzi. Słuchowców jest bardzo niewielu, zresztą łatwo ich rozpoznać – to ci, którzy na wykładach nie potrzebują robić żadnych notatek. Cała reszta uczy się właściwie dopiero wtedy, gdy czyta swoje, albo cudze, notatki. Wzrokowcom przyswajanie treści ze słuchu przychodzi opornie, z problemami, mają trudności z koncentracją i zrozumieniem, zwłaszcza dłuższych tekstów.
Ja rozumiem specyficzne problemy ludzi niewidzących, dla nich pewnie audiobooki są dobrodziejstwem. Ale czemu ja miałbym się słuchaniem książek dręczyć? Kierowcą tira też nie jestem, więc… no, po co?


Czy w takim razie książki elektroniczne i cała koncepcja tego typu publikacji zabrnęła w ślepą uliczkę i jeśli w ogóle przetrwa, to jedynie w jakimś marginalnym zakresie? Bez znaczącego skoku technologicznego wydaje się, że tak właśnie jest. Ja nawet potrafię wyobrazić sobie warunki, jakie musiałyby zostać spełnione, abym wolał książkę elektroniczną od tradycyjnej:
1. Format zbliżony do zwykłej książki, ale o mniejszej masie (wadze, ciężarze). Nie gorsza trwałość i wytrzymałość.
2. „Obsługa” nie bardziej skomplikowana, jak w przypadku tradycyjnego podręcznika z bibliografią, przypisami, indeksem, spisem treści itd.
3. Komfort czytania (czytnik nie męczący wzroku i nie wymagający jakieś specjalnej koncentracji uwagi) co najmniej taki, jak w przypadku książki tradycyjnej, albo lepszy, bo jak ma być taki sam, to po co zmieniać?
4. Cena w znaczący sposób niższa, niż książki tradycyjnej, papierowej.

A kiedy (jeśli!) te warunki zostaną spełnione, a wierzę, że prędzej czy później tak się stanie, to pojawi się kolejny, kto wie, czy nie zaporowy przez następne dziesiątki lat problem: dostępny asortyment. Kto i kiedy jest w stanie wydać przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy tytułów?
Załóżmy jednak teoretycznie, że i ta przeszkoda zostanie pokonana. Pozostanie wtedy już tylko jedno pytanie: po co to wszystko robić? Komu i do czego miałaby być potrzeba cała taka gigantyczna operacja? Bo, nie czarujmy się, nie o lasy tu chodzi – druk książek w trzebieniu lasów nad Ukajali ma udział marginalny i zdecydowanie mniejszy od dowolnej administracji państwowej.




--
* Kiedy dyskusja toczy się w większym gronie, zwykle prędzej czy później ktoś wysunie argument, że przecież są ludzie, którzy mają podzielną uwagę. To nie jest prawda. Normalny homo sapiens nie ma zdolności do koncentrowania uwagi na dwóch, lub więcej, rzeczach jednocześnie. Jeśli używam określenia „normalny”, to nie oznacza to, że dla ludzi chorych psychicznie jest to dostępne, nie – po prostu z niektórymi pacjentami psychiatrycznymi kontakt jest tak utrudniony, że po prostu nie sposób tego stwierdzić z całą pewnością, może faktycznie potrafią funkcjonować w dwóch potokach rzeczywistości jednocześnie… W każdym razie tak zwana „podzielna uwaga”, to po prostu zdolność do bardzo szybkiego przenoszenia uwagi z jednego przedmiotu na inny.


czwartek, 1 lipca 2010

Wiedzieć, kiedy się śmiać

„Dowcipy PRL-u” – antologia

O jakości sztuki świadczy – między innymi – jej odporność na mijający czas. Przy takim założeniu „Dowcipy PRL-u” egzaminu nie zdały, ale zaznaczam – jako zbiór dowcipów. Bo cóż to za kawał, który wymaga kilkunastu sekund opowiadania, a następnie dziesięciu minut tłumaczenia, co niby było w nim śmiesznego i jak to rozumieć? To jest nużące i krępujące, a nie śmieszne.

Poziom większości dowcipów uważam za żałosny i z pewnym skrępowaniem dopuszczam myśl, że kiedyś mogli się z czegoś takiego śmiać moi krewni. Oto przykład tej wyszukanej twórczości:
„G.I.E.W.O.N.T. – Gagarin Jurij Eleganckim Wostokiem Odwiedził Naszego Twardowskiego. I z powrotem: Twardowski Nasz Odpowiedział: Won Egoisto, Juriju Gagarinie”.

Jednak książeczka ta ma pewną wartość. Ciekawe, zastanawiające, a nawet wesołe treści można znaleźć w przedmowie i przypisach, których jest zresztą sto dwadzieścia. Ot, choćby to:
„Tematem dowcipu mógł się stać nie tylko pierwszy sekretarz PZPR, ale także podrzędny aparatczyk stojący na czele POP lub po prostu milicjant. To, co ich łączyło, to przede wszystkim głupota”.
Wydaje mi się, że w tej sytuacji natychmiast nasuwa się pytanie, jak tym durniom, matołom, głupkom, cymbałom i tumanom udało się rządzić państwem przez pięćdziesiąt lat? Jaki poziom, w takim razie, musieli reprezentować rządzeni? Ha, ha, ha!

Albo to:
„W rzeczywistości w końcu lat 70. państwo stało na skraju bankructwa, zadłużenie Polski wynosiło 22,3 miliarda dolarów, a obsługa pożyczek pochłaniała 75% eksportu”.

Kiedy ostatnio się tym interesowałem, a było to ładnych kilka lat temu, zadłużenie Polski przekroczyło czterysta miliardów dolarów. Później jakoś media przestały się chwalić tego typu… osiągnięciami.
Ha, ha, ha… ale wesoło, prawda? To jest dopiero śmieszne!


środa, 30 czerwca 2010

Nierozwiązana zagadka...

Zemsta Lenina, albo nierozwiązana zagadka...

„Komuna” – powszechnie chyba zrozumiały skrót myślowy; jest rzeczą znaną, że ustrój komunistyczny nigdy nie istniał, ani w Polsce, ani nawet w ZSRR.

Kiedy „komuna” chyliła się już ku upadkowi (nie tylko u nas), kiedy widać już w zasadzie było, że jej miesiące są policzone, mądrzy ludzie na całym świecie radzili, jak poradzić sobie z problemami, jakie to przyniesie. Bo poza wiwatami i powszechną radością miały wystąpić też określone problemy i to było oczywiste. Jednym z nich, takim poważniejszym, była obawa o miliony ludzi starszych, albo w średnim wieku, którzy nie będą się w stanie dostosować do nowych warunków.

Później „komunę” rzeczywiście szlag trafił.

A jeszcze trochę później, socjologów na całym świecie wprawiło w osłupienie to, co się stało w krajach postkomunistycznych. Okazało się bowiem, że ich rozsądne, wyważone, przemyślane, poparte argumentami przekonania rozwiały się jak dym. Działo się, i dzieje nadal, coś zupełnie odwrotnego do ich prognoz i przewidywań. Owszem, niewielka, bardzo niewielka, grupa ludzi starszych faktycznie w nowej rzeczywistości odnaleźć się nie mogła. Jednak największym problemem okazali się ludzie młodzi. To oni mają ogromne problemy z akceptacją zmian i, co gorsze, stwarzają problemy w związku z tym, właściwie wszędzie, gdzie się znajdą. Członkowie rodziny mieszkający w różnych częściach świata opowiadają krew w żylakach mrożące historie o postawie Polaków z nowej emigracji.

Roszczeniową i zupełnie nierealistyczną postawę reprezentują głównie ludzie młodzi. Można by powiedzieć, że to kwestia wychowania, ale prawda jest taka, że bardzo często są to dzieci ludzi, którzy z „komuną” zaciekle walczyli, więc trudno zakładać, że dzieciom wpoili umiłowanie tego ustroju i rządzących nim zasad. Poza tym, od obalenia „komuny” minęło już tyle lat, że wyrosło nowe pokolenie ludzi, którzy już nie tylko się nie wychowali, ale nawet nie urodzili w starym systemie. Oni też natrętnie i nachalnie wyciągają rękę do urzędów, instytucji i kogo się da, domagając się i żądając pewnych dóbr, albo przywilejów… faktycznie za darmo, za nic. Skąd wzięły się u młodych ludzi, w 2010 roku, postawy i przekonania typowe dla PRL i lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku, pozostaje zagadką. Rzecz jasna mowa jest o problemach w skali społeczeństw, a nie pojedynczych przypadkach.

Jak się to ma i objawia w sektorze IT?
Gdziekolwiek w Internecie toczy się dyskusja na temat licencji, praw autorskich, form dystrybucji, cen programów, filmów i muzyki na DVD, można być pewnym, że prędzej czy później (raczej prędzej) padną argumenty typu:

- Jeżeli chcą, żeby ludzie oprogramowanie (filmy, muzykę itd.) kupowali, to niech obniżą ceny.
- Ludziom trzeba zapewnić możliwość dzielenia się dobrami kultury.
- Jak mnie nie stać na legalny system, to niby co mam zrobić?
I wiele podobnych.

Prawdę mówiąc sytuacja zabrnęła już o wiele dalej, niż to było za „komuny” i staje się coraz poważniejsza. Skąd u ludzi bierze się przekonanie, że jak ich na coś nie stać, to mają moralne prawo to ukraść? Co niezwykłe, przekonania takie dotyczą właśnie branży IT (szeroko pojmowanej), bo przecież nie działają w motoryzacji czy rolnictwie. Nie stać mnie na mercedesa, gospodarstwo rolne, albo stado bydła, to nie mam i koniec. Przecież nie ukradnę. Ale system operacyjny – tak, jak najbardziej, ukradnę. Bo… bo mi się należy. I basta!

Dzielić się dobrami kultury? Pięknie brzmi, zwłaszcza słowo „dzielenie się”, wszak dzielą się altruiści, ludzie dobrzy, życzliwi. Jak to wyglądało za „komuny”? Przeczytałem książkę, więc chcąc się podzielić, opowiedziałem o niej koledze. Byłem na koncercie – zdałem relację z wrażeń i nawet kawałek zanuciłem koleżance. Byłem na filmie… w teatrze… w filharmonii… Komu wtedy wpadłoby do głowy przepisywanie książki na maszynie, z kalką, w pięciu kopiach, i rozdawanie takich kopii przyjaciołom? Owszem, czasami się to działo w przypadku dzieł zakazanych. Zakres tego procederu był marginalny i dotyczył raczej formy oporu stawianego władzom, niż rozpowszechniania dóbr kultury.

Inna jest technika wtedy i inna teraz – tak, to prawda, ale rozwój techniki nie jest kryminalizujący. Samochody jeżdżą szybciej, ale to nadal ludzie je prowadzą i powodują wypadki. Broń jest doskonalsza i bardziej szybkostrzelna, ale to człowiek pociąga za spust. Nie trzeba już książek przepisywać na maszynie czy odbijać na powielaczu, są skanery i drukarki, ale nadal tymi narzędziami posługuje się człowiek.

Wracając do tego dzielenia się dobrami kultury… Nadal pozostaje zagadką, skąd się takie przekonanie wzięło? W jaki sposób setki tysięcy ludzi doszło do wniosku, że jak kupili płytę z muzyką, to mają prawo (prawo!) skopiować ją sto razy i rozdać stu znajomym? Oczywiście, znajomi mają prawo otrzymaną kopię skopiować i rozdać kolejnym swoim kumplom. A kumple umieszczą ją w Internecie, żeby każdy miał dostęp. Kolejne pytanie: kto i za co ma ludziom zapewnić tą możliwość dzielenia się dobrami kultury? Konkretnie – kto? Konkretnie – za co?

Komputer, system, program, dostęp do Internetu, muzyki, filmu, mi się należy – kolejne, zupełnie absurdalne przekonanie. I nadal brak odpowiedzi na pytanie, skąd się ono młodym ludziom wzięło? A niby dlaczego się należy? Za co? Owszem, większość (czy rzeczywiście większość?) zgadza się, że coś tam trzeba za te dobra zapłacić, ale uważają, że cenę mają prawo (znów to prawo!) ustalać sami, stosownie do własnych możliwości finansowych. A jak oni (Polacy zawsze pod ręką mają jakichś „onych”, którzy za wszystko odpowiadają) ustalą ceny za wysoko, to sami sobie są winni, że ich okradam. A tak! Jeszcze trochę, a jakiś Polak lub Ukrainiec pozwie Billa G. o nakłanianie do przestępstwa, demoralizowanie i zmuszanie do kradzieży.

Ameryka to kraj, w którym prawnicze gry i zabawy towarzyskie są na porządku dziennym. Tym niemniej, zarówno tam, jak i w innych normalnych, cywilizowanych krajach działa, jest powszechnie i automatycznie rozumiana, bez studiowania postanowień licencyjnych, zasada: mam prawo do towarów, dóbr i usług, za które zapłaciłem. Oczywiście dotyczy to także sfery kultury i sztuki. U nas wygląda to nieco inaczej: mam prawo do towarów, dóbr i usług, za które nie zapłaciłem, bo… bo tak!

Jak to wygląda w praktyce?
Napisałem książkę (skomponowałem i nagrałem muzykę, napisałem program itp.). Swoje dzieło chcę sprzedawać po 30,00 złotych za sztukę. W tym momencie przychodzi do mnie siedemnastoletni Kowalski i informuje, że on 30,00 złotych nie zapłaci, bo tyle nie ma. Może mi zapłacić 7,00 złotych. Lojalnie też informuje, że jak mu swojego dzieła za 7,00 złotych nie sprzedam, to mi je ukradnie i to będzie tylko i wyłącznie moja wina. Ponadto Kowalski oświadcza, że bez względu na to, czy mu sprzedam za 7,00 czy będzie musiał (sic!) ukraść, to i tak moje dzieło będzie kopiował i rozdawał przyjaciołom, bo to fajni kumple są, mają jeszcze mniej kasy od niego, on chce być przez nich lubiany i akceptowany, a w ogóle to ludzie powinni moc się dzielić dobrami kulturalnymi i mieć do nich dostęp.

Jeszcze trochę i pojawi się żądanie, by twórcy (filmów, muzyki, oprogramowania) pracowali za darmo, albo niech oni im płacą, no bo ja mam prawo za darmo, albo prawie, nie tylko mieć, ale i się dzielić. Swoją drogą, łatwo jest się dzielić za cudze pieniądze.

Jest to przerażające. I niestety, kompletnie niepojęte…