czwartek, 30 sierpnia 2018

Mafii w Polsce nigdy nie było


„Skarżyłem się grobowi...” – Andrzej Zieliński (pseud. Słowik)

Andrzej Zieliński (wcześniej Andrzej Banasiak – przyjął nazwisko byłej żony), pseudonim "Słowik", urodził się w 1960 roku w Stargardzie Szczecińskim. W wieku lat osiemnastu skazany został po raz pierwszy za kradzież i rozbicie samochodu – przesiedział wtedy półtora roku. Na wolności spędził dwa miesiące i za kolejne przestępstwa znów trafił do więzienia. I tak na okrągło – pospolite przestępstwa, wyroki, więzienia, ucieczki… W 1993 roku, jak opisuje to w książce, został ułaskawiony przez prezydenta Lecha Wałęsę, dzięki ogromnej łapówce w dolarach. Twierdzi, że żadna mafia w Polsce nie istniała i nie istnieje.

Masę (Sokołowskiego), znanego przestępcę z Pruszkowa, Słowik nazywa zboczeńcem, narkomanem, przestępcą, impotentem i człowiekiem bez honoru, pogardzanym przez środowisko za zamordowanie przyjaciela Kiełbasińskiego (ps. „Kiełbasa”). Sam na takim tle wygląda nieomalże jak ofiara systemu – owszem, coś tam kiedyś przeskrobał, ale tak w ogóle to jest teraz porządnym człowiekiem (w głębi duszy zawsze był, ale mu źli ludzie nie dali), za błędy przeszłości dawno już zapłacił.

Zieliński mocno podkreśla i eksponuje w swojej książce bliską znajomość, przyjaźń nawet, z katolickim księdzem, Kazimierzem Korybutem  Orzechowskim.
Wydaje się bardzo poruszony faktem braku sprawiedliwości w Polsce (za każdych rządów), podając za przykład syna Wałęsy, który dwa razy spowodował po pijanemu wypadek samochodowy z ofiarami w ludziach i dwa razy sąd wydawał wyrok w zawieszeniu – coś takiego w ogóle nie jest możliwe w naszym prawie, ale…
Twierdzi, że mógłby pomóc w zdemaskowaniu i ujęciu morderców Papały i Jaroszewiczów, ale wydaje się, że nikt, z ministrem sprawiedliwości Kaczyńskim na czele, nie był tym zainteresowany.

On nadal funkcję szefa resortu sprawiedliwości, więc pozwolę sobie zadać mu publicznie takie oto pytanie: Panie ministrze Kaczyński, ilu jeszcze niewinnych ludzi zamknie Pan w więzieniu, żeby jakiś czas później Pańscy prokuratorzy odwoływali przypisywane im przestępstwa? Kiedy wskaże Pan sprawców nie wyjaśnionych do tej pory morderstw?

Relację Zielińskiego czyta się nieźle, nie jest na szczęście zbyt długa, a czy prawdziwa? Zapewne w jakiejś mierze tak. I chyba tylko w tym rzecz, ile w niej jest prawdy, a ile koloryzowania i wybielania samego siebie.

Wszyscy pytają mnie, dlaczego napisałem tą książkę? Nawet kilka dni temu znany polski prominent zatelefonował do mnie z tym pytaniem. Jemu i wszystkim pozostałym chciałbym odpowiedzieć słowami Juliusza Słowackiego, który w swoich podróżach dotarł z Neapolu do Ziemi Świętej i w miejscu, w którym znajduje się Grób Jezusa Chrystusa wypowiedział te słowa: „Skarżyłem się Grobowi, a skarga ta była ani przeciw ludziom, ani przeciw Bogu”.

środa, 29 sierpnia 2018

Homoseksualiści = przegrani


„Mężczyźni z różowym trójkątem” – Heinz Heger

W niemieckim obozie koncentracyjnym „winkiel” (trójkąt naszyty na ubraniu) żółty oznaczał Żyda, czarny osobę aspołeczną (do tej grupy zaliczały się lesbijki), czerwony więźnia politycznego, zielony pospolitego kryminalistę, fioletowy świadka Jehowy, brązowy Cygana, niebieski emigranta, a różowy homoseksualistę, pedała.

Bohater powieści, dwudziestoparoletni mężczyzna, trafił do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, a następnie we Flossenbürgu, zesłany tam na mocy Paragrafu 175, to jest za orientację homoseksualną, która wówczas była w Niemczech przestępstwem. Paragraf 175 przestał obowiązywać dopiero w latach sześćdziesiątych, a wiec długo po wojnie. Przetrwać obozy udało mu się właściwie tylko dlatego, że przez cały pobyt świadczył jakiemuś kapo, blokowemu, czy też innemu prominentowi usługi seksualne. Później sam został kapo.

Pierwsza w Polsce relacja homoseksualnego więźnia obozów koncentracyjnych. Spisana w latach 1967-68, w Niemczech mogła się ukazać dopiero w 1972 roku. Kolejny wstrząsający, ale też bardzo niewygodny kawałek historii.

czwartek, 23 sierpnia 2018

Kulturalny, przystojny doktor

„Przetrwałam. Życie ofiary Josefa Mengele” – Eva Mozes Kor, Lisa Rojany Buccieri

Pierwotnie Eva Mozes Kor, rumuńska Żydówka,  swoje wspomnienia z obozu w Oświęcimiu wydała własnym nakładem w broszurze pod tytułem „Echoes From Auschwitz. Dr. Mengele's Twins, The Story of Eva and Miriam Mozes” ("Echa Auschwitz. Bliźnięta doktora Mengele. Historia Evy i Miriam Mozes"), jednak dopiero druga wersja, która powstała we współpracy z Lisą Rojany Buccieri (znanej amerykańskiej redaktorki), odbiła się w świecie większym echem.

Wielu czytelników jest lekturą zawiedzionych, ale koniecznie trzeba pamiętać, że Eva i Miriam miały wtedy po lat dziesięć i z eksperymentów doktora Mengele, niemieckiego zbrodniarza, zapamiętały zastrzyki, nie wiadomo z czego, i chorobę, też nie na pewno wiadomo, jaką. Mengele o bliźniaki dbał wyjątkowo i szczególnie, nie życzył sobie, by umierały bezsensownie, na przykład z głodu. Co oczywiście nie znaczy, że życie w obozie miały te dzieci łatwe i bezpieczne – większość z nich obozowego życia i pseudomedycznych eksperymentów nie przetrwała.

„Nasze życie zależy od tego, czy się dostosujemy”*.
„W Auschwitz umrzeć było bardzo łatwo. Przetrwanie wymagało ciężkiego, nieustającego wysiłku”**.

Dziewczynki przetrwały Oświęcim dzięki sile i wytrwałości Evy. Jej siostra, Miriam, odgrywała, zdaje się, rolę raczej bierną.

Rodzice dziewczynek i kolejne dwie siostry zginęli w obozie. Bliźniaczki założyły organizację CANDLES (Children of Auschwitz Nazi Deadly Lab Experiments Survivors). Miriam zmarła w 1993 roku. Eva twierdzi, że wybaczyła nazistom i doktorowi Mengele.



--
* Eva Mozes Kor, Lisa Rojany Buccieri, „Przetrwałam. Życie ofiary Josefa Mengele”, s. 49.
** Tamże, s. 89.

środa, 22 sierpnia 2018

Jak całkiem spier... sobie życie


„Błękitny młoteczek” – Ross MacDonald

Za dużo czytałem ostatnio nowości, więc z przyjemnością wróciłem do starego, dobrego pisarstwa, takiego z klasą, dopracowanego, przemyślanego, nie tworzonego z myślą o siedemnastym tomie ósmego sezonu. A przecież „Błękitny młoteczek” zalicza się raczej do tych gorszych nieco powieści MacDonalda – jest to też ostatnia jego książka, której bohaterem jest prywatny detektyw Lew Archer.

Z rezydencji Biemeyerów zniknął obraz Chantrego – lokalnej znakomitości. Archerowi zlecono odnalezienie dzieła. Banalna z pozoru sprawa rozrasta się szybko do skomplikowanej łamigłówki spraw i zdarzeń, z morderstwami włącznie, z których wiele wydarzyło się przed ćwierćwieczem.

Książkę należy czytać bez przerw i raczej dość szybko, bo liczba wątków oraz drugoplanowych bohaterów jest tak wielka, że odwrócenie uwagi od fabuły na więcej niż dwadzieścia cztery godziny może spowodować całkowite pogubienie się w całej tej historii.

niedziela, 19 sierpnia 2018

Wicca - magia nie taka czysta


„Czarownice z Salem Falls” – Jodi Picoult

Jack St. Bride, doktor historii, był nauczycielem w ekskluzywnej szkole dla dziewcząt. Jedna z uczennic, podobno w nim zakochana, oskarżyła go o gwałt; ostatecznie kwalifikację czynu zmieniono mu na seks z nieletnią, ale i tak wylądował w pierdlu. Po wyjściu ruszył po prostu przed siebie i właściwie przypadkowo trafił do Salem Falls w Nowej Anglii, gdzie otrzymał zaszczytną pracę pomywacza w niewielkiej restauracyjce należącej do Addie Peabody, za 5,15 na godzinę i to w niepełnym wymiarze czasu. Zgodnie z prawem i nałożonymi na niego obowiązkami zameldował się w lokalnym posterunku policji.

Między właścicielką jadłodajni a Jackiem rodzi się uczucie (oczywiście durzy się w niej też jeden z policjantów), ale jako że nic nie może być proste i zwyczajne, okazuje się, że w uroczym, cichutkim miasteczku działają cztery nastoletnie  wyznawczynie wiccy, to jest religii, której przewodnimi bóstwami są Potrójna Bogini i Rogaty Bóg, religii zawierającej elementy magii ceremonialnej. Dziewczyny za cel obierają sobie niezwykle przystojnego Jacka, co wpędza go w kolejne kłopoty, oskarżenia, zarzuty, podejrzenia.

Powieść banalnie przewidywalna, momentami wręcz naiwna. Według mojej oceny jest to tylko jeszcze jeden romans, choć z pewnymi ambicjami. Czytelniczkom zapewne się spodoba.

sobota, 18 sierpnia 2018

Miłość nie jest wyrzeczeniem


„Bez mojej zgody” – Jodi Picoult


Sara Fitzgerald, matka Kate, Anny i Jessego. Jak wiele matek, nie tylko w USA, jest mistrzynią szantażu emocjonalnego. Kupuje w internecie dziesiątki kreacji, które później zwraca (w Stanach, w wielu sklepach, możesz odnieść intensywnie noszony przez tydzień sweter albo inny ciuch, i bez problemów odzyskać pieniądze).

Brian Fitzgerald, mąż Sary, ojciec dziewczynek i Jessego, miota się między miłością do żony, a koniecznością podejmowania trudnych, „męskich” decyzji. Ucieka w ryzykowną pracę.

Jesse Fitzgerald – niewidzialne dziecko, buntujący się nastolatek, który szkodząc sobie stara się rozpaczliwie zwrócić na siebie uwagę.

Kate Fitzgerald – nastolatka chora na ostrą białaczkę promielocytową. To w książce jedyne jej zadanie.

Anna Fitzgerald – trzynastolatka, o sobie w rozmowie z prawnikiem…
Urodziłam się tylko po to, żeby ratować życie Kate – mówi dziewczynka tonem wyjaśnienia. – Moi rodzice poszli do lekarza specjalisty, a on wybrał dla nich embrion, który miał pełną zgodność genetyczną.

W związku z chorobą Kate okazuje się, że Anna jest w rodzinie jedynie dawcą dla siostry, zbiorem organów. Pobranie od niemowlęcia krwi pępowinowej to głupstwo, ale później przychodzi kolej na szpik, a wreszcie rodzice… nie, przepraszam, nie rodzice – matka domaga się, by Anna oddała siostrze nerkę.

Jeśli jednak rodzice decydują się na dziecko z konkretnego powodu, to lepiej, żeby ten powód okazał się słuszny i trwały. Bo kiedy go zabraknie, życie takiego dziecka traci wszelki sens.

Anna Fitzgerald postanawia walczyć o prawo do decydowania o własnym losie i przeznaczeniu swoich organów, zbiera pieniądze, wynajmuje prawnika (Campbell Alexander), a ten, w jej imieniu, wnosi pozew do sądu, prosząc o usamowolnienie trzynastolatki w kwestiach medycznych.
  
Fantastyczny temat, którego znana autorka nie udźwignęła w pełni. A szkoda…

czwartek, 16 sierpnia 2018

Obozowe i poobozowe dzieje


„Klub Auschwitz i inne kluby. Rwane opowieści przeżywców” – Agnieszka Dauksza

Nie podoba mi się dziwne określenie „przeżywcy”, „przeżywiec” (rodzaj żeński to zapewne przeżywczyni), autorce chodziło jednak o to, by nie używać słowa „ocaleni” – ci, którzy przetrwali obóz koncentracyjny, nie zostali ocaleni, ratować musieli się sami, w różny sposób zresztą. Z tym samodzielnym ratowaniem się to bywało bardzo różnie, ale… Ktoś grał w obozowej orkiestrze, ktoś pełnił prominentną służbę na bloku, ktoś znał niemiecki i był tłumaczem, ktoś pochodził ze wsi, więc bieda i ciężka praca nie była dla niego niczym nowym… Swoją drogą zaskoczyło mnie stwierdzenie, że na tej wsi głód bywał większy niż w obozie. Ups!

Szokujących faktów jest w relacjach byłych więźniów trochę więcej. Nie wiem, czy kiedyś nie można było o nich pisać (ostre protesty środowisk kombatanckich, a nie jakiejś władzy, żeby nie było nieporozumień), czy nie wypadało… Więźniarki obozu nie wspierały się wzajemnie, nie podtrzymywały na duchu i nie śpiewały razem nowenny do Matki Boskiej, jak to Matki Polki powinny, nie, biły się podobno bardziej brutalnie niż mężczyźni o miejsce na pryczy, kawałek koca, kromkę chleba. Przegrane umierały z zimna lub głodu.
Brytyjscy żołnierze masowo gwałcili więźniarki z obozu albo transportu, który odbili Niemcom. Co?! Jak to?! To nie tylko Rosjanie to robili?! Radziecki żołnierz bronił więźniarek przed tymi zwyrodniałymi Anglikami? Jak to?!

Tu pewna ciekawostka. Kilka fragmentów z tej książki zaserwowałem starej ciotce (ale urodzonej już po wojnie). Okazało się, że ona się z tym nie zgadza, upiera się, że jakiejś pani pomyliły się mundury, a głód na wsi polskiej większy niż w obozie, to na pewno tylko w tym jednym jedynym przypadku… Z ciekawością obserwowałem, jak w umyśle wykształconej, inteligentnej, oczytanej, sprawnej umysłowo kobiety, przekonania (oraz powojenna propaganda) wygrywają z faktami, z rzeczywistością.
Podobna sytuacja miała miejsce wiele lat temu. U Grzesiuka (a może to było w „Nadzy wśród wilków”?) przeczytałem, ile razy w miesiącu zmieniana była w obozie bielizna osobista i pościelowa. I że w ogóle taka była. Wyszło na to, że majtki zmieniano w tym obozie tak samo często jak żołnierzom w jednostce, w której odbywałem zasadniczą służbę wojskową, ale poszwy i poszewki w obozie wymieniali dwa razy częściej. Wtedy wujek, który nigdy w wojsku nie był, próbował dyskutować z moimi wspomnieniami sprzed dwóch-trzech lat.


Szczerze rozmawiamy? Bo muszę pani powiedzieć, że ja wręcz jestem zadowolona, cieszę się, że byłam w obozie. Ja wiem, jak mi było w tym obozie i jak człowiek mógł reagować na to wszystko. I to, że już później nic nie wydawało mi się takie złe. Ta koleżanka, która przeze mnie została aresztowana…

Zwróciłem uwagę na detale nieco inne niż te, które znam z dziesiątków przeczytanych książek obozowych, poza wymienionymi wcześniej, choćby szokująca relacja dotycząca Maksymiliana Kolbego. Ostatecznie jednak nie jest ich tak wiele, bo przeważająca większość relacji jest podobna do tych, które już znałem – potworne okropieństwa, po prostu.
„Klub Auschwitz” jest też wyjątkowy z innego powodu – są to opowieści i wspomnienia przywoływane z mroków pamięci po wielu latach. Autorka rozmawia z przeżywcami ponad sześćdziesiąt lat po wojnie; to ostatnia okazja, by porozumieć się z ludźmi, którzy spędzili jakiś czas w niemieckich obozach koncentracyjnych. Dziś mają osiemdziesiąt-dziewięćdziesiąt lat, więc… Poza tym, zwykle dość krótka, ale jednak, historia losów byłych więźniów w powojennej Polsce. Systematyczne uszczuplanie świadczeń przez kolejne rządy, przede wszystkim.

Zapis rozmów z przeżywcami redagowany był w stopniu niewielkim, a przynajmniej tak to ma wyglądać – w ich opowieściach zachowany został (albo stworzony) potoczny język mówiony, z niewielkimi nieścisłościami, błędami, powtórzeniami. Cel tego zabiegu jest oczywisty – dzięki niemu relacje wydają się bardziej osobiste i prawdziwe.

piątek, 10 sierpnia 2018

Codzienność polskiej wiochy


„Po trochu” – Weronika Gogola

Pisać, wcielając się w rolę bohatera/narratora/dziecka, nie jest łatwo, jak to okazuje się dzięki konfrontacji „Po trochu” z takimi powieściami jak choćby: „Zabić drozda”, „Ocean na końcu drogi”, „Przygody Hucka”, „Życie przed sobą”, „Duchy Jeremiego”. To po prostu nie ta klasa, nie ten poziom. Ale… może kiedyś będzie lepiej – to debiut, więc jest szansa.

W „Po trochu” narratorką jest kilkuletnia dziewczynka, opisująca w dwunastu częściach-godzinach (nawiązując tym samym do pieśni żałobnej z przedsłowia) swoje życie na wsi, w Olszynach; życie codzienne, zwyczajne, a tak ekscytujące dla odkrywającego je małego dziecka. Dziewczynka bez ładu i składu opowiada po trochu o bardzo różnych rzeczach (o sikaniu i umieraniu, o kotach i kozach, o chłopach i babach, o króliczych bobkach i pysznych ziemniakach z solą, o pożarach, sąsiadach, dzwonach, kulkach z gówna…), a wszystkie one są dla niej jednakowo ważne, porywające. Przynajmniej przez chwilę.

Relacja zaczyna się, gdy mała Weronika ma 4-6 lat, w każdym razie do szkoły jeszcze nie chodzi. Jeśli dzięki jej opowieściom miałoby się odkrywać, że czas płynie, że mijają lata, to to autorce nie wyszło. Ale może Gogola wcale takiego zamiaru nie miała. W każdym razie w okolicach rozdziału ósmego nagle okazuje się, że bohaterka ma już cycki, chodzi od dawna do szkoły, marzy o chłopaku i seksie. Kolejny istotny skok w czasie odbywa się w rozdziale jedenastym, kiedy to Weronika usilnie stara się stracić dziewictwo z jakimś Samurajem (bliższych danych brak), ale nie bardzo to wychodzi.
I koniec.

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Życie codzienne Ogata Shingo


„Głos góry” – Yasunari Kawabata

Nie. Nigdy więcej nie. I guzik mnie obchodzi, że to noblista*. Powieść jest tak nudna i mętna, że aż się dziwię, że dotrwałem do końca. Zapewne tylko dlatego, że krótka.

Akcja, o ile można mówić o jakiejkolwiek akcji, dzieje się w 1948 roku w rodzinie Ogata. Głównym bohaterem jest sześćdziesięciojednoletni Ogata Shingo. Oprócz niego w dramacie udział bierze jego żona (o rok starsza od męża i niezbyt ładna), syn Suichi z żoną Kikuko i córka Fusako. Suichi zdradza żonę, Fusako właśnie odchodzi od męża.

Prawdopodobnie głównymi motywami są: efekt przemijania, starzenia się (Shingo słyszy głos góry, co ma zwiastować rychłą śmierć – jak u nas pohukiwanie puszczyka),  swoista rywalizacja, coś w rodzaju psychologicznej gry, między ojcem i dorosłym synem oraz problematyczne uczucia Shingo wobec synowej, a to w skomplikowanym wielce połączeniu ze wspomnieniami atrakcyjnej szwagierki, w której się durzył w młodości.

Shingo wraca do domu. Kupuje trzy ślimaki. Dlaczego akurat trzy, skoro w domu mieszkają cztery osoby, to zagadka psychologiczna, której rozwikływanie zajmuje kilka stron. Później Shingo obserwuje kwiat słonecznika. Duży i bardzo ładny. Ładniejszy niż słonecznik z trzema kwiatami na jednej łodydze. Shingo rozważa, czy powinien zrobić krok w bok, by nie blokować przejścia dziewczynce. Itd. Itp.

Nie chodzi o to, że powieść jest zła, broń Boże!, ona jest po prostu… japońska – z kulturą, obyczajami, mentalnością Europejczyków nie ma kompletnie nic wspólnego. Wydaje mi się, że podobny efekt można by uzyskać wyświetlając Papuasom polski film „Miś” – nie można mieć przecież do nich pretensji, że nie wszystko zrozumieją, jeśli w ogóle cokolwiek zrozumieją, i że nie śmieją się we właściwych momentach, jeśli w ogóle znajdą tam cokolwiek zabawnego, co wcale nie jest takie pewne.



--
* Kawabata Yasunari (w Japonii podaje się najpierw nazwisko) urodził się 1899 w Osace. W 1968 roku otrzymał Nagrodę Nobla (pokonał naszego Gombrowicza). Zginął śmiercią samobójczą w 1972 roku. „Głos góry” uważany jest za szczyt jego osiągnięć literackich.

piątek, 3 sierpnia 2018

Koniec amerykańskiego snu


„Elegia dla bidoków” – James David Vance


Kiedy zaczynałem czytać „Elegię dla bidoków”, nie wiedziałem, że reklamowana jest jako odpowiedź na pytanie: Jak to się stało, że Donald Trump wygrał wybory prezydenckie? Na szczęście, bo bym po nią nie sięgnął. Guzik mnie obchodzi, dlaczego Trump został prezydentem. Bardziej interesuje mnie, co z tego wyniknie. Ostatecznie jednak uważam, że książka odpowiedzi na pytanie o Trumpa nie udziela, ale może ja za mało rozgarnięty jestem.

Przypominają mi się takie oto powiedzenia: „historię piszą zwycięzcy” oraz „zwycięzcy zawsze mają rację”. Vance jest tu zwycięzcą niewątpliwie – wyrwał się z marazmu i beznadziei „pasa rdzy” (rejon Appalachów, Kentucky, Ohio, i środowiska irlandzko-szkockie), jako pierwszy w rodzinie zdobył dyplom wyższej uczelni i to renomowanej, a nie jakiegoś uniwersytetu stanowego, zrobił karierę, jest właścicielem domu. Czy sukces ten osiągnął sam, własnym staraniem? Nie, bez wspierających, pomagających, mobilizujących członków rodziny (głównie dziadków), nigdy by mu się to nie udało.

„Co dwa tygodnie dostawałem skromną wypłatą i na pasku z rozliczeniem widziałem potrącane zaliczki na podatek stanowy i federalny. Przynajmniej równie często nasz sąsiad narkoman fundował sobie steki T-bone - ja byłem zbyt biedny, żeby kupić sobie taki, ale Wuj Sam zmuszał mnie do sponsorowania takich zakupów innym. Tak o tym myślałem jako siedemnastolatek i choć dziś jest we mnie znaczenie mniej gniewu niż w tamtych latach, to wtedy po raz pierwszy dostrzegłem, że polityka prowadzona przez demokratów, zwanych przez Mamaw »partią ludzi pracy«, nie do końca ich właśnie dobro ma na celu”*.

„Elegia dla bidoków” to powieść autobiograficzna (pisząc ją autor miał 33 lata) jednego z hillbillies, rednecks (bidoków, wsioków, wiochmenów, wieśniaków), jednego z bardzo niewielu, któremu udało się wyjść na ludzi. Obejmuje też kawał historii rodziny Vance, to jest Mamaw i Papaw (dziadków, pradziadków). Jest to też próba dokonania jakiejś socjologicznej analizy białych Amerykanów z klasy robotniczej, która ulega coraz większej degrengoladzie. Alkoholizm, narkomania, bieda (trochę inaczej rozumiana niż w Polsce), lenistwo, przemoc, drobna przestępczość, brak ambicji, celu i sensu w życiu. Powieść o demoralizacji, jaką wywołuje coraz szerzej zakrojony system opieki socjalnej.

Może się mylę, ale wydaje mi się, że znacznie lepiej byłoby dla książki, gdyby J. D. Vance ograniczył się w niej do ciepłej, niepozbawionej specyficznego humoru opowieści o sobie i rodzinie (relacja z osobistych przemian religijnych, wątek siostry, wiecznie zmieniającej partnerów matki), i nie pakował do niej wyników jakichś badań naukowych.





--
„Elegia dla bidoków”, James David Vance , s. 173.

czwartek, 2 sierpnia 2018

Złe, małe i zielone z kosmosu


„Grawitacja” – Tess Gerritsen

Geolog, badający uskok tektoniczny Rowu Galapagos, utknął w swoim batyskafie na ogromnej głębokości i… STOP-KLATKA. Ciąg dalszy dzieje się dwa lata później, głównie w środowisku kosmonautów z NASA i dość często na pokładzie międzynarodowej stacji kosmicznej. Do tematu dramatu w batyskafie autorka wraca pod sam koniec powieści, kiedy już wyjaśnia się „kto zabił”.

Głównych bohaterów jest dwoje: pracująca dla NASA lekarka, doktor Emma Watson, trenująca właśnie do swojej pierwszej wyprawy w kosmos, oraz jej mąż, też lekarz Jack McCallum, rozgoryczony i zawiedziony, bo okazało się, że z powodu kamieni nerkowych on w kosmos nie poleci. Emma i Jack kochają się tak bardzo, że właśnie się rozwodzą.

We wnętrzach międzynarodowej stacji kosmicznej wykonywanych jest mnóstwo rozmaitych eksperymentów, niektóre na zlecenie prywatnych korporacji, jeśli są w stanie słono zapłacić NASA, jeszcze inne stanowią tajne projekty wojska. Jeden z eksperymentów wymknął się spod kontroli i kosmonauci kolejno zapadają na nieznaną na ziemi chorobę, powodującą makabryczną śmierć (uwaga na kliniczne opisy, są naprawdę… paskudne).

Naukowcy NASA, wojskowi, cywilni i wszelkiej innej maści starają się odkryć, co się naprawdę dzieje i wykombinować jakieś rozwiązanie, ratunek dla umierających w kosmosie ludzi; pojawia się nawet przez moment podejrzenie o bioterroryzm, ale prawda okazuje się oczywiście zupełnie inna.

Trzymającą w napięciu książkę, przynajmniej w dwóch trzecich, bo dalej można się już bez wielkiego wysiłku zacząć domyślać, jak poszczególne wątki będą się ze sobą splatać, polecono mi jako thriller medyczny, cokolwiek miałoby to znaczyć. Moim zdaniem jest to s-f z wątkiem sensacyjnym. Przyznaję, że to mnie nieco zaskoczyło – po wcześniejszych lekturach książek tej autorki spodziewałem się czegoś innego. Ale… było nieźle, warto przeczytać.