środa, 20 maja 2015

Reacher, Wietnam, V. Hobie

„Wróg bez twarzy” – Lee Child

Jackowi Reacherowi, byłemu majorowi żandarmerii, kończą się pieniądze. To pewna nowość – w poprzednich tomach wędrował po kraju bez celu i jakby bez ograniczeń finansowych, bo tak chyba należy rozumieć kupowanie nowych ubrań, gdy stare nieco tylko się przybrudziły; Reacher nie będzie przecież prał!

W każdym razie kasa się kończy i Jack zarabia na utrzymanie kopiąc baseny. To przemiłe zajęcie przerywa mu prywatny detektyw, działający na zlecenie córki dawnego dowódcy Reachera.


Detektyw szybko i definitywnie znika ze sceny, a Jack odnajduje Jodie, córkę generała Garbera i ślady niezwykłej sprawy, z którą zetknął się on przed śmiercią. A tak, generał Garber też stracił życie, choć – wyjątkowo – w naturalny sposób.

Ostatecznie okazuje się, że korzenie sprawy, to jest mrocznej tajemnicy Victora Hobiego, tkwią w Wietnamie, w dżungli, w której spadł bojowy helikopter. Reacher i Jodie Jacob (z domu Garber) mogą zdemaskować prawdziwą tożsamość Hobiego, z czym ten niedobry człowiek jakoś nie chce się pogodzić. 


Sympatyczne czytadło, mimo że Reacher i Jodie do samego końca zmagają się z zagadką łatwą do rozszyfrowania już od połowy książki.

Medytacje księdza R. Rohra

„Tak, ale... Medytacje codzienne” – Richard Rohr


Przyznaję, że mam szczególny, wręcz osobisty stosunek do słów „tak, ale…” – i nie tylko ze względu na grę opisaną przez twórcę analizy transakcyjnej, Erica Berne'a w książce „W co grają ludzie”. W związku z tym po „Tak, ale…” Rohra sięgnąłem ze sporym zaciekawieniem, może nawet łapczywie. Bardzo szybko zorientowałem się, że także Richard Rohr gra z czytelnikiem w „tak, ale…”, jednak sam o tym – w pewnym sensie i do pewnego stopnia – uprzedza od samego początku.

Czy krótkie (zwykle jest to jedna-dwie strony) teksty składające się na „Tak, ale…” Rohra skłaniają do medytacji? Wiele – tak. Ale są też i inne, rodzące lawinowo narastające wątpliwości, emocje, stanowiące zaproszenie do rozważań, do zajęcia stanowiska, odwołania się do własnych przekonań albo wiedzy zawartej w innych książkach, do myślenia po prostu, bo niekoniecznie do medytowania.


Przykład:
„Jezus konsekwentnie ignorował, a nawet negował oparte na wykluczeniu, wymierzaniu kary oraz triumfalizmie starotestamentowe teksty, natomiast wskazywał na te, które głosiły akceptację, miłosierdzie i uczciwość.

(…)
Jezus czytał swoje własne natchnione księgi w sposób uduchowiony i wysoce selektywny, zupełnie ignorując, a nawet odrzucając niektóre ich części na korzyść inkluzywnych, pomocnych przesłań i przypowieści”[1].


Zastanawiam się, skąd Richard Rohr wytrzasnął takie przekonanie? Czy fakt, że w Biblii zdań wypowiedzianych bezpośrednio przez Jezusa i poruszanych przez Niego tematów jest rzeczywiście niewiele, upoważnia teologa do twierdzenia, iż widocznie przez trzydzieści trzy lata życia nie poruszył On żadnego innego tematu i nie powiedział nic do nikogo na żaden inny temat, jest uprawnione? Ale mniejsza z tym, to głupstwo, tak po prostu ojciec Rohr wierzy i jego to sprawa. Ostatecznie rzecz w tym, że czytanie Biblii dosłownie jest – według niego – sporym błędem, i więcej nawet, pewnych fragmentów Pisma Świętego w ogóle nie potrzeba czytać, bo (patrz wyżej) rzekomo Jezus tak robił.


„Święte księgi biblijne pełne są absolutnych przełomów, objawień oraz rozmaitych przejawów wysokiej próby spotkań, nawróceń, transformacji, a także Ducha Świętego. Biblia zawiera również teksty karcące, małostkowe, o charakterze plemiennym czy też wreszcie po prostu idiotyczne”[2].



„Idiotyczne”? Ups! Mocne! W tym momencie w naturalny sposób przypomniało mi się zdanie z „Czarnego obelisku” Ericha Marii Remarque'a, które brzmiało mniej więcej tak: I tylko w jednym różnicie się od Boga – Bóg wie wszystko, a wy wszystko wiecie lepiej.


Ale niech będzie, powiedzmy, że Rohr już prawie przekonał mnie, iż Biblię czytać należy selektywnie, wtedy jednak trafiłem na…

„Jeśli katolicy powinni się nawrócić, protestanci muszą zacząć odprawiać pokutę. Przez swoje zawołanie »sola Scriptura« (»tylko Pismem«) postawili się na łasce swoich własnych kultur, swojej ograniczonej edukacji, swoich uprzedzeń oraz selektywnego czytania niektórych tekstów, przy jednoczesnym pominięciu innych”[3].


Cóż z tego wynika? Ano to, że Biblię należy czytać selektywnie, ale tylko my, katolicy, jesteśmy właściwymi… selekcjonerami. Jeśli ktoś próbuje robić to samo co my, robi to źle z samego założenia, bo tak! – a coś takiego to jest już klesza retoryka, arogancja i pycha.

„Mój serdeczny przyjaciel dr Gerald May dokonał lata temu rozróżnienia, z którego przyszło mi często korzystać. Stwierdził, iż duchowość nie ma nas zachęcać do samowoli, lecz do dobrej woli. Duchowość tworzy ludzi dobrej woli, którzy gotowi są zrezygnować z potrzeby bycia pierwszymi, posiadania racji, bycia zbawionymi, górowania nad innymi czy też definiowania siebie samych jako lepszych od innych ludzi”[4].

Tyle tylko, że z absolutnym przekonaniem o własnych racjach Rohr wypowiada się na każdy możliwy temat, bo i o macierzyństwie pisze, i o polityce, i o historii, i o kobiecości… a to w naturalny sposób rodzi pytanie, czy on sam zalicza siebie do ludzi dobrej woli, których tworzy duchowość.



To, co zaprezentowałem, nie jest jednak (wbrew pozorom) oceną książki Rohra, ale próbą pokazania, do jakich refleksji, rozważań i przemyśleń skłaniać może „Tak, ale…”. Bo równie wiele, a właściwie pewnie nawet więcej, znajdowałem tu perełek budujących, wspierających. Ot, choćby…

„Miłość jest przede wszystkim decyzją”[5].


To stwierdzenie podoba mi się bardzo, bo jest także moim prywatnym odkryciem. Do dziś pamiętam, jak podczas warsztatów z duchowości zrozumiałem, że miłość to wybory i decyzje, a nie uczucia i egzaltacje. Rohr stwierdził, że decyzje, ja dodałem i nadal dodaję do tego także wybory – nie będzie miłością decyzja podejmowana w sytuacji braku jakiegokolwiek wyboru. O, właśnie! Do takich rozważań „Tak, ale…” też skłania.

I ostatni już cytat:


„Chrześcijaństwo jest stylem życia – prostym, wyzbytym przemocy, otwartym na współpracę i pełnym miłości sposobem na bycie w świecie. A jednak my zrobiliśmy z niego oficjalną religię (z wszystkimi tego konsekwencjami), unikając samej zmiany stylu życia. Można zatem, żyjąc w dowolnym momencie dziejów chrześcijaństwa, być wojowniczo nastawionym, zachłannym, rasistowskim, egoistycznym i próżnym człowiekiem, a mimo to nadal z wiarą wyznawać Jezusa jako swojego Pana i Zbawiciela, a także przyjmować sakramenty, wywiązując się ze zobowiązań formalnych. Na taką głupotę świat nie ma już więcej czasu. Zbyt wiele cierpienia jest na ziemi”[6].



Ciekawe… Gdyby to cierpienie dotyczyło bezpośrednio księży, może z tą głupotą dałoby się coś zrobić, ale w obecnej sytuacji i warunkach… no, cóż… Bo na głupotę świat miał już tysiące lat, więc pewnie trochę jeszcze wytrzyma, niestety...

Rozmyślania/rozważania księdza Richarda Rohra podzielone zostały na kilka nurtów tematycznych, rozdziałów (pomijając wstępy, wprowadzenia, metodologię): „Fundament”, „Ramy”, „Ekumenizm”, „Transformacja”, „Proces”, „Cel” – jednak ten podział nie wydawał mi się jakoś specjalnie odczuwalny podczas lektury krótkich rozważań.  Podczas szybkiej lektury, dodam, bo teraz nadszedł czas na nieśpieszne smakowanie tekstów zawartych w „Tak, ale…” po dwa-trzy dziennie i… nie więcej.





--
[1] Richard Rohr, „Tak, ale... Medytacje codzienne”, przeł. Łukasz Malczak, Wydawnictwo M, 2014, s. 9.
[2] Tamże, s. 21.
[3] Tamże, s. 23.
[4] Tamże, s. 24.
[5] Tamże, s. 27.
[6] Tamże, s. 57.