środa, 26 grudnia 2007

444 zdania polskie

„444 zdania polskie” – Jerzy Bralczyk


Coś tu nie gra – a co, wyłączyli radio?
Bądź sobą, wybierz pepsi – czy na pewno z reklamy?
Polak potrafi – powód do dumy czy wprost przeciwnie?
Ala ma kota – czy faktycznie pamiętamy z Elementarza?

Komunikujemy się, a mam na myśli głównie komunikację werbalną, używając setek skrótów myślowych, powiedzonek, przenośni, porównań czy cytatów z powszechnie znanych nam źródeł: literatury, filmu, teatru, radia, ale także z ulicy czy przemówień polityków.
Etymologia niektórych sięga średniowiecza, inne tworzone są i powstają właściwie każdego dnia.
444 takie zdania (równoważniki zdań, ich fragmenty i inne) stały się przedmiotem analizy językowej profesora Bralczyka, mistrza retoryki i genialnego językoznawcy.

Skąd się określone zdanie w naszej mowie potocznej wzięło, co pierwotnie oznaczało, co dzięki niemu wyrażamy, czego oczekujemy w odpowiedzi, itd. itp. A wszystko to cudowną polszczyzną, często pięknie złożonymi zdaniami i, co bardzo ważne, ze specyficznym, kpiarskim humorem.

Przy okazji przyznam, że dzięki tej książce wykombinowałem sobie całkiem niezłą zabawę. Spis treści zawiera 444 rozdziały, których tytuły to właśnie 444 zdania polskie. Czytam spis treści, starając się odgadnąć pochodzenie, znaczenie i inne „detale” dotyczące kolejnego lub wybranego losowo zdania i dopiero wtedy sprawdzam, na ile miałem rację. Rozrywka do zastosowania samodzielnie lub w grupach – gwarantuję ubaw po pachy!

A’propos, czemu niby „po pachy”? Skąd się to wzięło? Co pierwotnie oznaczało? :-)


poniedziałek, 24 grudnia 2007

Przejrzeć Anglików

"Przejrzeć Anglików. Ukryte zasady angielskiego zachowania” – Kate Fox


Z kpiącym przymrużeniem oka powiedziałbym, że antropologią to ja się interesuję od dzieciństwa, a dokładniej od czasu, gdy zetknąłem się osobiście z pewną sprzecznością – Związek Radziecki (ZSRR) i jego obywatele byli fuj, fuj, fuj (z oczywistych względów), ale jakoś dziwnym trafem wszyscy Rosjanie, z którymi się stykałem, okazywali się być najzupełniej normalnymi ludźmi, zwyczajnymi, porządnymi, takimi samymi, jak my. To jak to w końcu jest?

Czy Polacy są tacy sami, jak Turcy, Rosjanie, Czesi, Niemcy, Włosi? Czy Polacy (lub jakikolwiek inny naród) w ogóle jest… jakiś? A co to znaczy „Polacy”? Czy dziecko polskich rodziców, urodzone na terytorium Polski, od drugiego tygodnia życia wychowywane w rezerwacie przez parę Apaczów, jest Polakiem – z wszystkimi typowymi ponoć dla Polaków zachowaniami, cechami, zaletami, wadami i predyspozycjami, o ile naród i jego przedstawiciele takie posiadają – czy może jest jednak Apaczem?

Poszukując odpowiedzi na te pytania, a zwłaszcza na ostatnie, bo to ona właśnie pociąga za sobą konsekwencje najbardziej ważkie, porozmyślałem trochę, przeczytałem kilka fachowych książek (w tym „Winnetou” Karola Maya) i ostatecznie doszedłem do wniosku, że chodzi o wychowanie, a nie o narodowość rodziców, czy położenie geograficzne miejsca urodzenia. A czymże jest wychowanie, jeśli nie nauką?
„Mów prawdę, nie garb się, nie dłub w nosie, rozmawiając z kobietą, nie trzymaj rąk w kieszeni” – tak rodzice czy opiekunowie uczą nas poruszania się i zachowania w otaczającym świecie, wśród tubylców i lokalnej społeczności.

A jeżeli „bycie Polakiem” jest efektem nauki, to oznacza, że można się też nauczyć, jak być Włochem, Hiszpanem, Amerykaninem, a nawet Anglikiem. Tak oto w wieku lat dwunastu zrozumiałem coś, co Kate Fox odkrywa właśnie w „Przejrzeć Anglików”.

Jej książka wyjaśnia, jacy są Anglicy i czasami, dlaczego tacy są, jacy według niej są. Przy okazji jest to znakomity „podręcznik”, dzięki któremu ludzie wyjeżdżający do Anglii na krócej lub dłużej, albo planujący taką wyprawę, mogą dowiedzieć się, jak bez rażących karamboli poruszać się w angielskim świecie. Ba! Przykładając się do nauki, mogą nawet stać się bardziej angielscy od samych Anglików – nie, to nie żart.

Słowo „podręcznik” umieściłem w cudzysłowie, gdyż w naszej kulturze niesie ono za sobą określone, zwykle niezbyt przyjemne, skojarzenia (szkoła, lekcja, klasówka, pała). Za podręcznik uważam teraz właściwie dowolne dzieło, z którego można się czegoś konkretnego i wartościowego nauczyć.

W Biblionetce książka Kate Fox znalazła się w dziale literatury popularnonaukowej. Może i słusznie, ale… Krótko mówiąc, mam wątpliwości.
„Przejrzeć Anglików” wydało wydawnictwo o profilu literackim i moim zdaniem jest to zdecydowanie bardziej opowieść o Anglikach, zaprezentowana z typowo angielskim humorem (czy faktycznie typowo angielskim i co to ewentualnie znaczy, można się przekonać podczas lektury), którą czyta się lekko, łatwo i przyjemnie.
Jeśli nawet jest to rzeczywiście literatura popularno-naukowa, to moim zdaniem mocno popularna i w niewielkim tylko stopniu naukowa. Owszem, autorka wspomina tam i powołuje się na naukę zwaną antropologią, ale zwykle w formie żartobliwie-anegdotycznej. Wygląda na to, że zarówno swoje wykształcenie, profesję, jak i przedmiot badań, taktuje dość lekko, albo, co wydaje mi się o wiele bardziej prawdopodobne, prezentuje w ten sposób jedną z charakterystycznych cech Anglików.

Bardzo sympatyczne czytadło, które przy okazji skłania do zastanowienia, czy Polak potrzebowałby doktoratu z antropologii i kilku lat badań terenowych metodą obserwacji uczestniczącej, żeby stwierdzić, jacy są Polacy?

Obawiam się, że odpowiedź może być mniej zabawna niżbym chciał - będąc Polakiem. Jestem bowiem przekonany, że potrafimy wypowiadać się z przekonaniem i autorytatywnie na każdy temat, szczególnie dotyczy to gospodarki, polityki, sportu, medycyny, nie mając o nim zielonego pojęcia, nie mówiąc już o studiach wyższych.





„Mówiąc o samochodach powinnam wspomnieć, że nie umiem prowadzić. Raz próbowałam się nauczyć, ale po kilku lekcjach zgodziliśmy się z instruktorem, że nie jest to dobry pomysł i że mogę oszczędzić życie wielu niewinnych osób, trzymając się komunikacji publicznej”.*

„… nie chcemy przyjąć do wiadomości, że znajdujemy się wśród przerażającego tłumu obcych ludzi, staramy się zachować jak najwięcej prywatności, udając, że inni nie istnieją – i przeważnie udając, że nas też nie ma. Według zasady zaprzeczania należy unikać rozmowy z nieznajomymi, nawiązywania kontaktu wzrokowego czy w ogóle jakiejkolwiek reakcji na ich obecność, chyba że jest to absolutnie niezbędne”.**

„… jeśli przypadkiem spotkasz się wzrokiem z nieznajomym, musisz natychmiast odwrócić wzrok – utrzymywanie kontaktu wzrokowego już choćby przez pełną sekundę może zostać zinterpretowane jako flirt lub agresja”.***

„Jeśli nagle, ni z tego, ni z owego, zaczniesz gawędzić z Anglikami w pociągach czy autobusach, uznają, że jesteś pijany, naćpany lub szalony. My, badacze nauk społecznych, nie jesteśmy powszechnie lubiani czy doceniani, ale jednak społeczeństwo nieco bardziej akceptuje nas niż alkoholików lub zbiegłych z zakładu szaleńców”.****

„… Anglik nie chce znać twojego imienia ani wyjawić ci swojego, dopóki nie osiągniecie o wiele większego stopnia zażyłości… na przykład, gdy będzie wydawał za ciebie swoją córkę”.*****


* Kate Fox, „Przejrzeć Anglików”, przełożyła A. Andrzejewska, Wydawnictwo Muza SA, 2007, strona 201.
** Kate Fox, „Przejrzeć Anglików”, przełożyła A. Andrzejewska, Wydawnictwo Muza SA, 2007, strona 202.
*** Kate Fox, „Przejrzeć Anglików”, przełożyła A. Andrzejewska, Wydawnictwo Muza SA, 2007, strona 204.
**** Kate Fox, „Przejrzeć Anglików”, przełożyła A. Andrzejewska, Wydawnictwo Muza SA, 2007, strona 210.
***** Kate Fox, „Przejrzeć Anglików”, przełożyła A. Andrzejewska, Wydawnictwo Muza SA, 2007, strona 61.


sobota, 22 grudnia 2007

B. Kierc i Wojaczek

„Rafał Wojaczek. Prawdziwe życie bohatera” – Bogusław Kierc


Nie znałem Rafała Wojaczka. Nigdy się nie spotkaliśmy. We wrocławskim Pałacyku, do którego biegałem na występy Mufki czy kochanej Basi i który w latach siedemdziesiątych (i wcześniej) był swoistym centrum kultury studenckiej, wiele i często o nim mówiono. Głównie plotki w atmosferze sensacyjno-skandalicznej: młody, zbuntowany poeta, samobójstwo (lub próba) w dworcowej toalecie, aroganckie i pogardliwe traktowanie kobiet, postrzeganych jedynie jako naczynia na spermę, które mimo to, a może dzięki temu właśnie, uganiały się za nim stadami…
Nie wiedziałem, co z tego wszystkiego jest prawdą, co wytworem fantazji oraz skrytych, osobistych pragnień opowiadającego.

Co ciekawe, wiele wtedy mówiono o Wojaczku, ale bardzo mało o jego wierszach. Odnosiłem wrażenie, że większość ich nie znała, a ci którzy podobno czytali, jeśli faktycznie czytali, chyba niewiele rozumieli.

Określenie, wówczas pewnie zupełnie nie znane, dziś oklepane do granic jarmarcznej tandety, pasuje mi tu znakomicie – wtedy dla wielu młodych ludzi, zwykle starszych ode mnie o 3-6 lat, Wojaczek był postacią KULTOWĄ.

Jego poezji nie rozumiałem nigdy. Nigdy mi się też nie podobała – tak, w sztuce jest możliwe jedno bez drugiego – u mnie jednak ani jedno, ani drugie. Natomiast ta młodzieńcza, czy nawet dziecinna, fascynacja postacią, osobowością, jakoś mi przez wszystkie kolejne lata pozostała.
Z jakiegoś powodu nie sięgnąłem po „Rafał Wojaczek, który był”. Natychmiast jednak, z entuzjazmem i bez zastanowienia rzuciłem się na książkę Kierca.

No, cóż… jest to jeden z niewielu przypadków w moim życiu, kiedy przeczucia zupełnie mnie zawiodły, kiedy dałem się omamić… najprawdopodobniej podtytułowi – „Prawdziwe życie bohatera”.
Czy Wojaczka można nazwać bohaterem? Nie wiem. Szukałem prawdziwych informacji o jego życiu. Chciałem skonfrontować je z wspomnieniami plotek i spekulacji zasłyszanych w Pałacyku, lub za nim…

Kilka cytatów na początek:

„Klasycyzm to dekret, który pozwala opanować chaos przeżyć i myśli i zrygoryzować osobowość, czyli otchłań sprzeczności”*.

„Woda w istocie okazała się dla Rafała żywiołem organicznie tożsamym z jego wewnętrznym pływaniem i rozpływaniem się w sobie. […] Woda była dla Wojaczka nośnikiem pamięci obszerniejszym od tej, która zawiera dzieje i zdarzenia, a także przypadki i ekscesy pamiętającego. Sięgała pamięci prenatalnej i genezyjskiej”**.

„To nie są hiperbolizacje, ale stwierdzenia faktów, które tylko sprawiają wrażenie hiperbolizowanych. Ufam hiperbolicznym rewelacjom Rafała Wojaczka…”***.

Ach, te hiperbole! Jak się ma dziecinne uczesanie do utworu „Polonia restituta”? W latach pięćdziesiątych i nieco później chłopięcą fryzurę z włosami zakrywającymi uszy nazywano „na pazia”. Na pazia – paź królowej – królowa bajkowa – Królowa z obrazów kościelnych – Królowa z nieba – Niebo – biedroneczko leć do nieba – biedronka chodzi Lotnikowi po rękopisie wiersza „Polonia restituta”. Proste? Pewnie, że proste! Podobnie jak przejście z wilgotnej i zimnej piwnicy na ziemniaki do kobiecego krocza, kilka kartek dalej.

Przedzierałem się przez te hiperbole i parabole, przez ewokacje, kontaminacje, frenezje, doświadczenia prymarne, antycypacje, egzegezy, idiomatyzmy, zatrzymywałem się na dłużej próbując zrozumieć ideę biurka stającego się ołtarzem dziecinnych profanacji, kuchni skrywającej swoje tajemnice, wcale ich nie zakrywając…

Może, gdyby zamiast „Prawdziwe życie”, podtytuł książki brzmiał na przykład tak: „Bogusława Kierca prywatne i osobiste, poetyczno-metafizyczne, oniryczno-liryczne i ejdetyczno-intelektualne rozważania na temat twórczości i życia Rafała Wojaczka”, to wszystko byłoby w porządku. A tak, jestem zawiedziony i rozczarowany, mam też wrażenie, że zostałem zwyczajnie oszukany.

Dowiedziałem się dużo o niesamowitej zdolności do tworzenia karkołomnych hiperbol językowych Bogusława Kierca, o niezwykle ryzykownych i odważnych porównaniach i przenośniach, którymi Bogusław Kierc operuje z zachwyt budzącą lekkością, o niezwykle bogatym słownictwie Bogusława Kierca, o pokaźnym zbiorku wielkich dzieł literatury światowej, z której Bogusław Kierc cytuje w coraz to innych językach co ciekawsze kawałki, a erudycją Bogusława Kierca jestem wręcz oczarowany i oszołomiony. Co oczywiście nie jest bez znaczenia, poznałem wiele nowych, ciekawych słów, wyrażeń i zwrotów - niektórych nie ma nawet jeszcze w słownikach. Super, prawda?

Tylko… Nie wiem, jak to delikatnie powiedzieć, bo przecież w żadnym razie nie chciałbym okazać się niewdzięcznikiem, zwłaszcza, że tyle dobrego dostałem za tak niewielką cenę… Symboliczne 44,90…

No, więc… Ja biografię Wojaczka chciałem poczytać, coś o jego prawdziwym życiu się dowiedzieć…


*Bogusław Kierc „Rafał Wojaczek prawdziwe życie bohatera”, wyd. WAB, 2007, strona 10
**Bogusław Kierc „Rafał Wojaczek prawdziwe życie bohatera”, wyd. WAB, 2007, strona 26
***Bogusław Kierc „Rafał Wojaczek prawdziwe życie bohatera”, wyd. WAB, 2007, strona 26


Żydzi w Warszawie

„Moje Nalewki” – Bernard Singer


Rzut oka na nazwisko autora – Singer. No to w porządku. Tytuł? Nalewki – wiadomo, będzie o Żydach, czyli to, o co mi chodzi. Książka już moja. Teraz biegiem do domu i czytać. Pierwsze kartki. Coś tam jest o synu, że też Bernard. Zaraz, zaraz, chwileczkę, jak to „też Bernard”? Co za Bernard? Skąd się tu wziął jakiś Bernard?!
Wtedy dopiero zorientowałem się, że wziąłem z półki książkę zupełnie innego Singera. Śmiechu było co niemiara, ale tylko dlatego, że książka mi się podobała, bo gdyby nie, to pewnie kląłbym własną nieuwagę i gapiostwo na czym świat stoi.

Bo mi się podobała. Końcówka może nieco mniej, za dużo tam polityki było, ale cała reszta jest super.
Przełom XIX i XX wieku. Warszawę zamieszkuje około 30% Żydów, 250 tysięcy, ale zajmują oni zaledwie 20% powierzchni miasta. Niby nie getto, ale… Nalewki, Muranów, Grzybów to inny świat.

Ten właśnie inny świat opisuje Singer. Bernard Singer – dziennikarz, felietonista, sprawozdawca parlamentarny. „Moje Nalewki” to pełna uroku opowieść o zwykłych sprawcach dzielnicy żydowskiej, o codzienności zamieszkujących ją ludzi.
Dla niego zwyczajność, normalność i dzień powszedni, dla czytelnika egzotyka świata, który już nie istnieje, po którym zostało jedynie kilka nazw ulic…


wtorek, 18 grudnia 2007

Sługa Boży Piekara

„Sługa Boży” – Jacek Piekara


„Kroniki Jakuba Wędrowycza”, historia groteskowo przedstawionego egzorcysty ukazała się, jeśli się nie mylę, w 2001 roku. „Sługa Boży”, historia groteskowo przedstawionego inkwizytora ukazała się, jeśli się nie mylę, w 2003 roku. Ciekawe… czy jedno z drugim może mieć jakiś związek?
Oczywiście nie twierdzę, że pan Piekara ściągnął pomysł od Andrzeja Pilipiuka, nie, skądże, gdzieżbym śmiał?! Przecież nie mam ku temu żadnych racjonalnych podstaw.

Nie ulega też najmniejszej wątpliwości, że powody i motywy dla których pan Piekara spłodził „Sługę Bożego”, na pewno nie mają nic wspólnego z pożądaniem grzesznej mamony, dla zdobycia której wielu autorów o wyobraźni nieco mniej rozwiniętej, sięga po dzieła i pomysły, które zdobyły już sławę, sprawdziły się, „odpaliły”, i zwyczajnie kopiuje… nie, oczywiście nie fabułę, kopiuje pomysł, samo clou, jak mawiają wykształceni Rosjanie mówiący biegle po francusku.

Ale, przede wszystkim, czym jest „Sługa Boży” pana Piekary? Ano, jest opowieścią o inkwizytorze i jego przygodach w tak zwanym świecie równoległym, czyli takim, którego historia potoczyła się nieco inaczej niż to znamy z lekcji… historii właśnie. W rzeczywistości, którą tak malowniczo i ze smakiem opisuje pan Piekara, Jezus zszedł z krzyża, co zapoczątkowało rządy terroru religijnego, tortury, stosy, gwałty, grabieże, niewyobrażalne bestialstwo, itd.
Składowym elementem tegoż terroru jest rzesza inkwizytorów tropiących zajadle wszelkie odchylenia od doktryny przyjętej i zaakceptowanej. Jednym z nich jest nasz ulubiony bohater, tytułowy Sługa Boży, Mordimer Madderdin, plugawa, zakłamana kanalia, pozbawiona jakichkolwiek ludzkich uczuć (chyba, że wynaturzonych hipokryzją i zakłamaniem), dla którego cała reszta populacji wydaje się mieć tyleż znaczenia, co robactwo pod butami.
Inkwizytor wypełnia swoje rozliczne zadania z pomocą braci, którzy „kochają” gwałcić umierające lub zmarłe kobiety, oraz daleko bardziej zdegenerowanego Kostucha.

A wracając do motywów… Zastanawiam się mocno, co kieruje autorem tworzącym tego typu literaturę, jakie uczucia, jakie instynkty i pragnienia, a może jakie niezaspokojone, rodzące ostrą frustrację żądze?

Pewnie długo mógłbym szukać odpowiedzi na te pytania i pewnie bym nie znalazł, bo taka postawa jest dla mnie czymś zupełnie obcym, gdyby nie przypadek. Otóż na stronie pierwszej, pierwszego wydania „Sługi Bożego” (wyd. Fabryka Słów, 2003) znalazłem coś w rodzaju mini wywiadu z autorem, to jest panem Piekarą właśnie. Jego fragment (wywiadu, a nie pana Piekary) wygląda następująco: „Czego nienawidzę: komunistów, socjaldemokratów oraz wszelkiego innego robactwa”.

Nienawidzę… Robactwo… No, tak…

Akurat tak się składa, może przypadkiem, że nie jestem ani komunistą, ani socjaldemokratą, zakładam jednak, że w Polsce, lub gdziekolwiek na świecie, tacy są i staram się wyobrazić sobie, co bym czuł, gdybym był jednym z nich... Właśnie kupiłem książkę pana Piekary, a po powrocie do domu przekonuję się, że za moje pieniądze pan Piekara nazywa mnie i porównuje do robactwa. To chyba tak, jakby mi w twarz napluł, prawda? A może jeszcze gorzej…

Jak chyba wielu ludzi w Polsce mam jakieś tam swoje przekonania polityczne. Po ostatnich wyborach mocno mnie niepokoi fakt, że ok. pięć milionów Polaków głosowało za niedemokratyczną formą rządów. Nie podoba mi się to, ale nie do pomyślenia jest dla mnie nazywanie ich (i kogokolwiek) robactwem.

Ktoś, gdzieś pisał, że nam, Polakom, kompletnie brak jest dyscypliny wewnętrznej. Szczycimy się wręcz nieumiejętnością, a nawet brakiem świadomości, że byłoby to potrzebne i przydatne, panowania nad swoimi nastrojami, uczuciami i emocjami. W Polsce dalej i wciąż wyżej ceniona, a już na pewno lepiej rozumiana jest emocjonalność, od opanowania, powściągliwości i sztuki gry międzyludzkiej.

Słyszałem też, że po drodze do właściwie rozumianej demokracji rodzi się arogancja. Pewnie to prawda.
A szkoda…


niedziela, 16 grudnia 2007

Cyfrowe banialuki

„Cyfrowa twierdza” – Dan Brown


Jeśli się nie mylę jest to debiutancka powieść Dana Browna. Być może był to niezły debiut dziesięć lat temu, ale chyba i wówczas „rewelacje” autora z dziedziny informatyki i komputerów potrafiły wprawić wiele osób, odrobinę choćby zorientowanych w temacie, w stan stuporu. Co najmniej.

Komputer z trzema milionami procesorów. Szef ochrony z lutownicą dokładający coś w ten sposób do płyty głównej. „Translator” – superkomputer łamiący klucze o długości milionów bitów… Uff. Uff, uff.

Fabuła opiera się na wyjątkowo ryzykownym założeniu, choć może właściwszym określeniem byłoby - „bzdurnym”, że jeśli wymyślony zostanie program do całkowicie pewnego szyfrowania danych (na przykład wiadomości poczty elektronicznej), to będzie to oznaczało właściwie koniec cywilizacji.
Od tego momentu bowiem, wszelkiej maści bandyci, zbrodniarze, terroryści i inni niegrzeczni chłopcy, będą najspokojniej w świecie i całkiem bezpiecznie dla siebie uzgadniać w e-mailach kolejne skoki czy cele ataków. Nikt tych wiadomości na czas nie odczyta, nikt ich nie użyje w sądzie…

No i rzecz jasna pojawia się taki super-zdolny programista, oczywiście Japończyk i tworzy odpowiedni algorytm. Potem, rzecz jasna, zaczyna szantażować supertajną agencję wywiadowczą, dysponującą wyżej wymienionym superkomputerem.
Do walki ze złymi facetami oraz oczywiście z uciekającym czasem staje, rzecz jasna, super-kryptograf Susan, nieziemsko piękna, bogata, młoda, z poziomem IQ sięgającym sufitu.
Jej partnerem w tych zmaganiach, przyjacielem i kochankiem jest, rzecz jasna, super-przystojny, młody, nieprzeciętnie inteligentny lingwista, profesor uniwersytecki zresztą.

Czym się ta cała przygoda skończyła, dowiecie się sami, pod warunkiem, rzecz jasna, że uda Wam się dobrnąć do końca tej bajki.


środa, 12 grudnia 2007

Smutek kamikadze

"Dzienniki kamikadze" - Emiko Ohnuki-Tierney


Daleki Wschód. Inna mentalność, kultura, wychowanie, zasady… Jedna z setek różnic polega na tym, że w rozmowie pewnych tematów się nie porusza, o niektórych rzeczach się po prostu nie mówi. Co ciekawe, wyrażanie swoich myśli czy uczuć na piśmie, traktowane jest - lub było - zupełnie inaczej. Prawdopodobnie dlatego pisanie dzienników czy pamiętników było w początkach XX wieku nieomalże powszechne wśród wykształconych Japończyków. Spisywali oni swoje myśli, w rozmaitej formie, od momentu, w którym biegle nauczyli się pisać, do samej śmierci. W szczególnych przypadkach oznaczało to zaledwie kilka, kilkanaście lat…

Na ogólną liczbę około czterech tysięcy pilotów z jednostek tokkotai (termin wojskowy oznaczający siły specjalnego przeznaczenia, bardziej znana w Europie i Ameryce nazwa to „kamikadze”), jedna czwarta to absolwenci liceów i studenci.

Tu jeszcze jedna dygresja. Jestem przekonany, że zakres wiedzy i oczytanie studenta drugiego roku uniwersytetu np. w Kioto mogłoby wprawić w osłupienie doktoranta na dowolnej uczelni europejskiej. Ludzie, którzy jeszcze w liceum „przerabiają” Kanta w oryginale, na studiach są intelektualistami, a ich przeznaczeniem jest – w normalnych warunkach – błyskotliwa kariera i najwyższe stanowiska w kraju.

Czy jest możliwe, żeby tacy ludzie, autorzy rozpraw krytycznych pisanych w kilku językach, esejów, wierszy, artykułów, pamiętników, byli jednocześnie fanatycznymi szowinistami i samobójcami?

Autorka stara się pokazać dramat młodych ludzi, którzy z jednej strony odebrali kosmopolityczne (w najlepszym znaczeniu tego słowa) wykształcenie, a jednocześnie wychowywani byli w tradycjach, które pewnie teraz nazwalibyśmy średniowiecznymi.
Fragmenty ich dzienników wyraźnie pokazują, jak świadomość jednego utrudnia im akceptację drugiego, jak miotają się wewnętrznie próbując odnaleźć choćby pozory sensu w czekającym ich losie. Ważne jest tutaj i to, że według autorki w latach 1944-45 nie było w wojsku japońskim ochotników do takich samobójczych rajdów. „Ochotników” kamikadze wybierali ich dowódcy, albo też dzięki rozmaitym manipulacjom stawiali młodych ludzie właściwie w sytuacji bez wyjścia. Skoro tak jest napisane…

Były też i rozczarowania.

W książce zawarte zostały historie zaledwie sześciu żołnierzy-studentów. No, może siedmiu, bo w jednym przypadku omówiono też pokrótce losy brata. Z tych siedmiu chłopców, trzech nie zginęło samobójczą śmiercią podczas rajdu tokkotai, ale w zupełnie innych, choć też wojennych, okolicznościach.
Czy fragmenty dzienników czterech osób mogą świadczyć o czymkolwiek? Czy mogą być dowodem na to, że i pozostali kamikadze reprezentowali podobne postawy?
Nie twierdzę, że nie, jednak spodziewałem się historii co najmniej 20-30 osób, a nie czterech…

Tytułowych dzienników jest w tej książce faktycznie bardzo niewiele. Króciutkie fragmenty, jeden-dwa akapity. Zdecydowana większość tekstu to opowieści autorki o żołnierzach, jej tłumaczenie znaczenia ich dzienników, komentarze, informacje. I jakoś tak się dziwnie złożyło, że w żadnym przypadku te cytowane fragmenty oryginalnych zapisków, nie obejmują ostatnich godzin, a nawet dni przed startem do finalnej, samobójczej misji.
Jak wspomniałem, ludzie ci pisali dużo, działalność piśmiennicza jednego z nich to ponoć ok. 700 stron. Rzecz jasna nie dało się tego wszystkiego tu umieścić. Ale przecież mnie nie interesują ich rozważania na temat lektur licealnych, młodzieńcze wiersze, czy rozprawki o filozofii Marksa pisane po niemiecku. Zależało mi na dziennikach lub pamiętnikach żołnierzy-samobójców z ostatnich miesięcy ich życia.

Tego tutaj jednak nie znalazłem…


wtorek, 11 grudnia 2007

Przesłanie Dipy Ma

„Dipa Ma” – Amy Schmidt


Nirwana nie jest niebytem, ale nie jest też bytem. Być może da się ją określić jako czas, miejsce lub stan, w którym zdolni jesteśmy rozstać się z takimi właśnie wyobrażeniami o rzeczywistości. Buddyści twierdzą, że choć stanu nirwany nie da się opisać słowami, to jest on jak najbardziej rzeczywisty. Nirwanę łatwiej jest chyba opisywać przy użyciu synonimów negatywnych (np. nieobecność pragnień), ale bywają i pozytywne, a jednym z nich jest Dipa – Wyspa… Przypadek?

„Od zawsze” wydawało mi się, że praktykować buddyzm na jakimś sensownym poziomie można jedynie w specjalnych warunkach i przy założeniu, że poświęci się temu całe życie. Przynajmniej jedno. Takim miejscem, według mnie, mógł być klasztor, skryty w mgłach niedostępnych szczytów, gdzieś w Tybecie, no… ewentualnie w Kaszmirze. Ale miasto przemysłowe średniej wielkości w samym środku Europy??? To przecież kpina, a nie buddyzm!

Wtedy dowiedziałem się o Dipie Ma. Urodziła się 25.03.1911 roku jako Nani Bala Barua w Bengalu (obecnie będzie to chyba Bangladesz?) i przez większą część życia znana była jako Dipa Ma Barua (Matka Dipy z klanu Barua). Była, co wydawać się może nieprawdopodobne… buddyjskim mistrzem i jedną z czołowych postaci XX-wiecznej duchowości Wschodu.
Dipa Ma nie mieszkała w klasztorze – kolejne zaskoczenie – spędziła życie w niewielkim mieszkaniu w przeludnionej dzielnicy Kalkuty, wśród dzieci, garnków, sąsiadów i tysiąca codziennych spraw.
Było to dla mnie niesamowitym zaskoczeniem – to można praktykować Dharmę w takich warunkach? JAK?!

O tym wszystkim jest właśnie książka Amy Schmidt. Zawiera ona zarówno różnorodne relacje o życiu i działalności Dipy Ma (uczniów, członków rodziny i innych osób, które się z Dipą zetknęły), jak i przesłanie jej samej, głoszone przez nią nauki i stosowane oraz sugerowane techniki.

Co wydaje mi się najważniejsze – to nie jest podręcznik dla początkujących buddystów! Książka adresowana jest do wszystkich, którzy poszukują i pragną osobistego, duchowego rozwoju – bez względu na wiarę (religię), stan cywilny, miejsce zamieszkania i zawartość portfela, bo według Dipy Ma, każdy może znaleźć własną drogę do spokoju i spełnionego, szczęśliwego, świadomego życia.


poniedziałek, 10 grudnia 2007

Wielcy filozofowie

„Pięćdziesięciu wielkich filozofów” – Diane Collinson


Od Talesa z Miletu (624-546 r. p.n.e.) do Jeana Paula Sartre (1905-1980 r.). Pięćdziesiąt skróconych, bardzo skróconych, biografii, pięćdziesiąt skrótowo, bardzo skrótowo, przedstawionych głównych tez, koncepcji, poglądów i przekonań, uzupełniony wykazem niektórych, ważniejszych prac.
 
Nawet po lekturze całości furory w środowisku zapalonych filozofów nie zrobimy. „Pięćdziesięciu wielkich filozofów” to niewiele więcej niż zbiór haseł w dobrej encyklopedii. Czasem jednak i takie opracowanie może się przydać, choćby w sytuacji, gdy mamy szybko i pobieżnie porównać podstawowe założenia koncepcji Schopenhauera i Wittgensteina, albo różnice definicji substancji u Kanta i u Hegla.
 
Autorka wyraźnie stara się przybliżyć problemy filozoficzne szerokiej publiczności. Czasem jednak używa wyrażeń… mówiąc delikatnie – mało zrozumiałych. Na szczęście książka zawiera słowniczek trudnych wyrazów fachowych, ale niestety, są one czasem wyjaśniane przy użyciu kolejnych wyrazów trudnych, jednak słowniczka do słowniczka nie przewidziano.


czwartek, 6 grudnia 2007

Po prostu Szalbierz

„Szalbierz” – Tomasz Łysiak


„Szalbierz”… tytuł, może okładka, ale najprawdopodobniej jedno i drugie sprawiło, że w ułamku sekundy, szóstym chyba zmysłem wiedziałem, że to może być właśnie to – książka, której nie znałem, na którą jednak czekałem od wielu, wielu lat…


Kiedyś z wypiekami na twarzy, pod kołdrą, przy latarce, pochłaniałem przygody bohaterów Waltera Scotta, Alexandra Dumasa, Roberta Louisa Stevensona, Cecila Scotta Forestera, Karola Maja i innych. Ich książki nadal są wznawiane, ale cóż… Inne czasy, nie to pisarstwo, a przede wszystkim chyba ja – już nie taki sam, jak w wieku lat …nastu, to elementy, które powodują, że powrót do tamtych wrażeń wydawał się nierealny, a samo pragnienie naiwne.

Tym niemniej nostalgia, wspomnienia i chęć doświadczenia przeżyć i emocji tak intensywnych, jak wówczas, pozostały niezmienione. I choć jako dorosły człowiek przeczytałem mnóstwo książek, wiele z nich naprawdę wartościowych, to klimatu i nastroju, o który mi chodziło, nie odnalazłem.
Chwilami wydawało mi się, że jestem blisko podczas lektury „Wiedźmina”, ale… Kapitalne momenty znajdowałem w „Narrenturmie”, jednak…

I tak doczekałem się „Szalbierza” choć prawdę mówiąc powoli traciłem nadzieję. Krótko mówiąc, przeczucia mnie nie myliły. To było i jest dokładnie TO!

„Szalbierz” – rewelacyjna powieść historyczna, przygodowa, rycerska, awanturnicza i szpiegowska. Niech cię jednak te określenia nie zwiodą – jest to literatura dla czytelnika dorosłego i choćby odrobinę wyrobionego literacko.

Pierwsza połowa XIII wieku, czasy rozbicia dzielnicowego, kończy się panowanie Henryka Brodatego. Na wschodzie zbierają się czarne chmury – ordy, których okrucieństwo przeraża nawet na wpół dzikich Połowców, lada moment runą na Polskę.

Bohaterem w tej rozpaczliwej sytuacji okazać się ma nie hetman, geniusz strategii czy inny, szlachetny i waleczny Podbipięta, ale tytułowy szalbierz, oszust, wędrowny handlarzyna podrabianych relikwii, kuglarz i siłacz. A jeśli dodać do tego „stukniętego” rycerza, zapijaczonego mnicha, karła-cwaniaka i złodzieja oraz wieszczącą mieszczkę, to będziemy mieli nieomalże komplet bohaterów (określenie „parszywa dwunastka” narzuca się nieodparcie), których zadaniem jest, a jakże, ocalić świat.

Napisałem „nieomalże… Tak, jest jeszcze milczący chłopiec, ale o jego udziale w tej pełnej mrocznych tajemnic historii, o jego wpływie i związkach z szalbierzem, pisał nie będę – wykraczałoby to poza ramy tej recenzji i pewnie zdradzało zbyt wiele elementów fabuły.

Książka Tomasza Łysiaka ma też kilka braków. Ja naliczyłem trzy:
- brak, pozornie ukrytych, jednak nie aż tak bardzo, żeby nie można ich było odczytać, wątków autobiograficznych i przy okazji prób rozliczenia się z osobistymi wrogami autora,
- brak drugiej, trzeciej, czwartej treści (dna), w której autorzy zwykle przemycają swoje stanowisko wobec ojca dyrektora, aborcji, kary śmierci czy innych aktualnie modnych tematów zastępczych,
- brak, tak modnych ostatnimi czasy, zakamuflowanych aluzji do współczesnej rzeczywistości, polityki, sytuacji społeczno-gospodarczej Polski, wyborów prezydenckich, itp.

Tak się jakoś dziwnie składa, że mnie wyżej wymienione braki zupełnie nie przeszkadzają, a nawet przeciwnie. Dzięki temu „Szalbierz” jest po prostu kawałkiem bardzo dobrej literatury, w której i napięcie, i realia historyczne, i elementy komediowe, i poważniejsze „kawałki”, znalazły się w dobrze dobranych proporcjach i na właściwym miejscu.

I jeszcze jedna informacja, która niektórym może pomagać albo przeszkadzać w czytaniu. Wahałem się, czy o tym pisać, ale w końcu doszedłem do wniosku, że i tak się wyda, bo „Szalbierz” niewątpliwie odbije się sporym echem w świecie czytelniczym.
Zainteresowany osobą autora poszperałem tu i ówdzie i nawet bez większych trudności dowiedziałem się, że Tomasz Łysiak to syn Waldemara Łysiaka (tego od „Szachisty”, „Fletu z mandragory”, „Asfaltowego saloonu”, itd.), a „Szalbierz” to jego debiut literacki.

W takiej sytuacji trudno uwolnić się od porównań i ocen, a więc mnie wyszło w związku z tym, że:

a) jeśli debiut jest tak rewelacyjny, to ja „w ciemno” wykupuję subskrypcję na wszystkie kolejne książki Tomasza Łysiaka – na dowolny temat,
b) uwielbiam książki Waldemara Łysiaka, wychowałem się na wielu i naprawdę wielki mam do nich sentyment, jednak nie wszystkie są tak dobre, jak „Szalbierz”.