czwartek, 25 grudnia 2014

Jack Reacher kontra dowódcy

„Nieprzyjaciel” – Lee Child

Chronologicznie jest to pierwszy tomik przygód żandarma Jacka Reachera. Rok 1990, Reacher ma 29 lat, jest majorem żandarmerii. Pełni służbę w Panamie, zaangażowany jest w sprawę Noriegi, ale nagle przeniesiony zostaje do Karoliny Północnej. Wkrótce okazuje się, że nie tylko on, bo z Panamy odwołanych i przeniesionych zostaje wielu dobrych oficerów żandarmerii.

W wydawałoby się banalnych okolicznościach (spotkanie z prostytutką w podrzędnym hotelu) umiera na zawał generał Kramer. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że ginie jego służbowa teczka. Miał w niej być – według Reachera – program spotkania wyższych dowódców. Co dziwne, a według Reachera zupełnie nieprawdopodobne, inni uczestnicy konferencji twierdzą, że żadnego programu w ogóle nie było.

Kiedy traci życie wdowa po generale, a wkrótce potem sierżant Delta Force i następny oficer, nie ma już wątpliwości, że za kulisami toczy się gra o najwyższą stawkę, o władzę nad armią USA. Major Jack Reacher, wraz z czarnoskórą porucznik Summer, mając przeciwko sobie bezpośredniego przełożonego, pułkownika Willarda, ruszają do akcji.

czwartek, 11 grudnia 2014

Droga do wspólnoty z Bogiem

„W krainę ciszy. Przewodnik po chrześcijańskiej praktyce kontemplacji” – Martin Laird OSA

Uważam się za chrześcijanina, zależało mi więc na książce, która rzetelnie opisywałaby liczne praktyki medytacji i kontemplacji chrześcijańskiej, bo jedna z dziesiątków (może i setek) pozycji zalegających księgarniane półki, traktująca o egzotycznych technikach Dalekiego Wschodu, nie byłaby w moim przypadku przydatna do niczego, może tylko do zaspokojenia ciekawości.  Kryterium przydatności wydaje mi się ważne, bo medytację sam praktykuję i chciałbym to robić lepiej. Z nadzieją i radosnym oczekiwaniem sięgnąłem więc po „W krainę ciszy”, ale… zaczęło się źle. Nawet bardzo źle.

Już w pierwszych zdaniach wstępu autor stwierdza, że kontemplacja jest najbardziej dociekliwą, najsubtelniejszą, ale też najprostszą ze sztuk duchowych. Jedno zdanie i dwa problemy – jakim cudem to, co najdociekliwsze i najsubtelniejsze może być najprostsze, i co to są te „sztuki duchowe”? Przyznam, że irytuje mnie arogancja, z którą niektórzy duchowni stawiają znak równości między duchowością a religijnością, jakby człowiek niereligijny nie mógł być, z założenia, istotą duchową.
Następne: „Dążenie do wspólnoty z Bogiem w ciszy serca jest nam dane przez samego Stwórcę, tak jak zdolność rododendrona do kwitnienia…”[1]. Zaraz, zaraz… Stwórca obdarował rododendron zdolnością do kwitnienia, ale ludzi nie obdarzył zdolnością do wspólnoty z Bogiem, a jedynie dążeniem do tego celu, więc gdzie tu analogia? I czymże niby jest ta cała „cisza serca”? Jest XXI wiek, środek Europy, wiem, czym jest serce i jaka jest jego funkcja w organizmie człowieka. Wiem też, co się dzieje, kiedy serce milknie, to jest przestaje bić.

Pod koniec wstępu zorientowałem się, że czytanie książki Lairda w taki sposób nie ma wielkiego sensu, a może i żadnego. Odłożyłem ją na kilkanaście dni, a ponowną lekturę rozpocząłem ze świadomością sugestii, którą otrzymałem dawno temu w specyficznych i niezwiązanych z czytelnictwem warunkach: szukaj podobieństw, a nie różnic. Szukając podobieństw i porozumienia, nie koncentrując się na tym, co mi się nie podoba, z czym się nie zgadzam, co mi nie pasuje, mogłem kontynuować poznawanie przekonań prezentowanych przez Martina Lairda. Wtedy dopiero zacząłem znajdować naprawdę wartościowe rzeczy.

„W centrum uwagi znajdą się zwłaszcza praktyczne problemy, z jakimi wielu z nas się zmaga, kiedy próbuje zachować ciszę. Mowa tu o wewnętrznym chaosie kłębiącym się w naszych głowach niczym podczas szalonego przyjęcia, którego okazujemy się zakłopotanymi gospodarzami”[2].

Dokładnie tak! Od dawna zdaję sobie sprawę, że do udanej medytacji albo kontemplacji niezbędna jest także dyscyplina emocjonalna i duchowa. Umysł (Laird pewnie nazwałby to sercem) opanowany lękami, wyrzutami sumienia, urazami, lękami, strachem przed konsekwencjami niedawnych postaw i zachowań, złością, planami na bliższą i dalszą przyszłość, poczuciem krzywdy, niepewnością, wstydem, żalem po stratach, czyli tym wszystkim, co często przepełnia nam głowę, może okazać się kompletnie niezdolny do medytacji. Czemu także? Bo niezbędna jest – według mnie – dyscyplina języka i uszu.

„W krainie ciszy” znajdowałem perełki. Choćby to:
„Jedność z Bogiem nie jest czymś, co należy zdobyć, ale czymś, z czego trzeba zdać sobie sprawę. Rzeczywistość, na którą wskazuje termin »jedność« (z mnóstwem innych metafor), już istnieje” [3].

Przypominam sobie, jak wiele wysiłku kosztowało mnie kiedyś podobne odkrycie, a tu proszę – jest gotowe zdanie, wystarczyło poczekać, kupić książkę i przeczytać. Odrobinę w tym momencie żartuję. Wiem przecież, że gdybym wcześniej nie rozważał tej kwestii, to teraz, podczas lektury, wcale nie musiałbym jej zrozumieć ani nawet zauważyć. To z kolei rodzi podejrzenie, że rozważania ojca Lairda mogą okazać się momentami trudne dla niewyrobionego czytelnika, stykającego się z tematem medytacji i kontemplacji po raz pierwszy.

W pewnym momencie autor opisuje trzy elementy kontemplacji, to jest postawę, słowo modlitwy i oddech. Uważam modlitwę za element rozpraszający, ale pojedyncze słowo…  to zmienia postać rzeczy albo zmieniać może. Bo jednak fraza zbudowana z kilku słów, całe zdanie… nie, chyba jednak nie.

„Diadoch zdaje sobie sprawę z tego, że umysł nie potrafi pozostać bezczynny. Zatem należy mu dać coś do zrobienia: niech w ciszy powtarza krótką frazę” [4].

Także zdaję sobie z tego sprawę, o taką właśnie niezdolność do pełnego wyłączenia umysłu, potknąłem się na początku, przy pierwszych już próbach. Dałem wówczas mojemu umysłowi kamień, zwyczajny kamień, nieciekawy, nawet nie ładny, nie dało się nim ekscytować.

Wspomniałem na początku o specyficznych problemach, jak gdyby oporze w odbieraniu przekonań autora, a zwłaszcza identyfikowaniu się z nimi. Owszem, uległy one z czasem znacznemu złagodzeniu, ale nie zniknęły całkowicie. Ich charakter najtrafniej zapewne oddają słowa innego księdza zawarte w innej książce: „Dopiero gdy pozbędziemy się pewności właścicieli prawdy, gdy uświadomimy sobie, że jesteśmy w drodze, a nie u celu…” [5].

„W krainę ciszy” – książka zdecydowanie warta przestudiowania, choć momentami trudna.

 

 

--
1. Martin Laird OSA, „W krainę ciszy. Przewodnik po chrześcijańskiej praktyce kontemplacji”, przekład Tomasz Mucha, wyd. WAM, 2014, s. 13.
2. Tamże, s. 18.
3. Tamże, s. 27.
4. Tamże, s. 92.
5. Tomáš Halík, „Hurra, nie jestem Bogiem!”, wyd. Agora SA, 2013, przekład Tomasz Dostatni OP, s. 81.

niedziela, 7 grudnia 2014

Jack Reacher, dywany, kobiety

„Siła perswazji” – Lee Child

Jack Reacher, były żandarm wojskowy, człowiek niesamowicie sprawny, doświadczony i ponadprzeciętnie inteligentny, udaremnia porwanie chłopaka z uczelnianego kampusu w Nowej Anglii. Zabija przy tym wszystkich (albo prawie) porywaczy, ale też – w wyniku tragicznej pomyłki – policjanta. Ucieka wtedy z miejsca zdarzenia, zabierając ze sobą młodego studenta, którego odwozi do domu.

Czytelnikom innych powieści tegoż autora z Reacherem w roli głównej od razu powinna rzucić się w oczy sztuczność całej tej sytuacji, jakiś wyraźny fałsz. I bardzo słusznie, bo już w drugim rozdziale okazuje się, że cała ta akcja została zainscenizowana po to tylko, by dotrzeć do ojca chłopca, a poprzez niego do Francisa Xaviera Quinna, najbardziej wrednego typa, jakiego Jackowi zdarzyło się w życiu spotkać. Problem w tym, że Ouinn od dawna powinien nie żyć… 

Jack Reacher walczy dzielnie ze złymi facetami i demonami własnej przeszłości, przeżywa miły romans i zostawia ten świat nieco bezpieczniejszym niż dotąd. 

Literatura sensacyjna z zacięciem przygodowym; lekka, ale przyjemna. Jakim cudem oryginalny tytuł „Persuader” przeistoczył się w „Siłę perswazji” odgadnąć nie potrafię (persuader to broń, rodzaj strzelby, która pojawia się w książce i odgrywa tam znaczącą rolę).

środa, 26 listopada 2014

Uroki kopulacji z goblinami

„Śmierć o północy” – Laurell K. Hamilton

Czwarta, z liczącego jak dotąd  dziewięć tomów, część cyklu o Meredith NicEssus (Merry Gentry).

W kopcu faerie, w czasie konferencji prasowej, w niewytłumaczalny sposób ginie jedna istota magiczna oraz człowiek, fotoreporter. Księżniczka Meredith postanawia wezwać na pomoc policję, co jest swego rodzaju ewenementem i szokiem dla sidhe.

Policja prowadzi śledztwo, sidhe knują i spiskują, walka o władzę nad dworem Unseelie między zwolennikami księcia Cela i Meredith staje się coraz bardziej zacięta i krwawa, mnożą się zamachy. Księżniczka z niepokojem szykuje się do oficjalnej wizyty na dworze Seelie.
Merry nadal usilnie stara się zajść w ciążę i w tym celu kopuluje namiętnie i ochoczo z kolejnymi strażnikami, ale nie zapomina też o ulubionym seksie oralnym, który powoduje, że kolejni faerie odzyskują siły… może nie tyle magiczne, bo te mieli przecież od wieków, ale wręcz boskie.

Odnoszę wrażenie, że z każdym kolejnym tomem spółkowania przybywa, coraz więcej jest też seksu oralnego i grupowego, nieomalże na granicy pornografii, a może i poza nią…

środa, 19 listopada 2014

O praktykowaniu duchowości

„O duchowości z krwi i kości” – Dariusz Piórkowski SJ

Może to tani sentymentalizm, ale ma dla mnie znaczenie fakt, że Dariusz Piórkowski urodził się na Opolszczyźnie i przez pewien czas był duszpasterzem akademickim w Opolu. Dawno, dawno temu jezuici użyczyli miejsca w Xaverianum (Jezuicki Ośrodek Formacji i Kultury w Opolu) grupie „Kwiaty na betonie”, zresztą… nadal czasem tam bywam. Kolejny sentyment mam do „Czarodziejskiej góry” Manna, bo to dzięki tej lekturze narodziło się moje… swego rodzaju uznanie dla gruntownie wykształconych, inteligentnych ojców jezuitów.

Od kilku lat z pasją wyszukuję i ze sporym zainteresowaniem czytam rozmaite publikacje dotyczące duchowości, która – w moim przekonaniu i praktykowaniu – jest zwyczajna, powszednia i codzienna, i (jak sądzę) niewiele ma wspólnego z bombastycznym, egzaltowanym mistycyzmem. Przyznaję od razu, że nie jest to łatwe w kraju, w którym ponad dziewięćdziesiąt procent obywateli deklaruje się jako katolicy, choć wielu z nich objawia wyraźne, choć niezupełnie zrozumiałe przeze mnie, objawy jak gdyby alergii na katolicyzm. Ale… mniejsza z tym.

Oddając głos autorowi: „…duchowość z krwi i kości to nic innego jak żywa wiara w to, że Boga »można widzieć i spotkać w praniu, smutku i jagodach«, jak pewnego dnia ujęła to grupa opolskich studentów, parafrazując wiersz ks. Jana Twardowskiego. To kochać Boga w stworzeniach, a stworzenia w Bogu – jak powtarzał św. Ignacy Loyola. W tej książce będzie więc mowa o duchowości, która nie polega na ucieczce od świata czy mistycznych doświadczeniach oderwanych od zwykłości codziennego życia”*.

Do kogo adresowana jest książka Piórkowskiego? Na pewno do wszystkich zainteresowanych praktycznym podejściem do duchowości, w tym przypadku katolickiej i jezuickiej – ważne wydaje się zwłaszcza to drugie. Czy jej lektura jest dobrym pomysłem dla początkujących? Wydaje mi się, że nie, że chyba jednak lepiej by było, gdyby była to druga albo nawet trzecia książka dla kogoś, kto zainteresował się praktykowaniem duchowości. Oczywiście mogę się mylić. Czemu tak uważam? Wydaje mi się, że przydatna być tu może pewna praktyka, podjęte już określone działania. Podam może przykład, dzięki któremu łatwiej będzie zrozumieć, czemu upieram się przy określeniu „praktyka” i dlaczego nie ma ona tak wiele wspólnego z chadzaniem po kościołach, jak mogłoby się to wydawać.

Wśród moich znajomych i przyjaciół (płci obojga) wielu jest takich, którzy prowadzą regularnie tak zwany „dzienniczek wdzięczności”; sam koncentruję się (oczywiście nie tylko) na wdzięcznościach podczas codziennej wieczornej modlitwy i obrachunku moralnego. Dariusz Piórkowski napisał: „Dobrą szkoła nieustannej modlitwy jest ignacjański rachunek sumienia, który zmierza do wyrobienia w sobie wrażliwości na zauważalne działania Boga pośrodku codziennego życia. Fundamentem tej modlitwy jest wdzięczność, która wyrabia w człowieku pozytywne podejście do rzeczywistości. Niektórzy nazywają tę postawę »wdzięczną czujnością«, ponieważ z jej pomocą staramy się przyjrzeć mijającemu dniowi, wierząc że był w nim obecny Bóg, który mówił i działał w najróżniejszych wydarzeniach”**.

Dodałbym tylko, że duchowe praktykowanie wdzięczności, znakomicie zabezpiecza przed ciągotami do odgrywania roli ofiary i użalania się nad sobą.

Istotnych i poruszających tematów jest w książce Piórkowskiego wiele, choćby zwrócenie uwagi na obecność we własnym życiu wyrażającą się w uważności, przytomności, a nawet czujności; jest w niej mowa o gniewie, jako rzeczy ludzkiej, o zniechęceniu, o własnej tożsamości, o granicach ludzkiej wolności, o ludziach przegranych (a czy są tacy?), o różnicy między pielgrzymką a włóczęgą i wiele innych. Nie zawsze z Piórkowskim się zgadzam, zawsze jednak jego wersja, postawa, przekonanie, skłaniają do zastanowienia, rozważenia.

Na koniec jeden jeszcze cytat, który wywarł na mnie spore wrażenie, być może dlatego, że pojawił się przed moimi oczami w bardzo odpowiednim czasie. „Tak to już chyba z nami jest, że póki żyjemy, nie unikniemy napięcia między pragnieniem zadomowienia a odzywającym się ciągle niespełnieniem. Zadomowienie jest potrzebne, ale zawsze musi być ono względne, tymczasowe. Nigdy absolutne i wieczne”***.
 

 

 

 

 

--
* Dariusz Piórkowski SJ, „O duchowości z krwi i kości”, Wydawnictwo WAM, 2011, s. 8-9.
** Tamże, s.18.
*** Tamże, s. 40.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Walka o królestwo Unseelie

„Dotknięcie mroku” – Laurell K. Hamilton

Księżniczka Meredith NicEssus (córka Essusa), znana w Los Angeles jako detektyw Merry Gentry, toczy bezpardonową walkę o tron dworu Unseelie z księciem Celem, który nawet uwięziony i torturowany przez własną matkę za próbę zabicia Meredith, nadal okazuje się śmiertelnym zagrożeniem.  

Władzę i tron Unseelie Merry zdobędzie jeśli zajdzie w ciążę wcześniej, niż Cel stanie się ojcem. Królowa Andais, notabene ciotka Meredith, obdarowała ją kilkoma ze swoich Kruków, to jest ochroniarzy i kochanków. Merry spółkuje z nimi namiętnie, ale zaczyna mieć wątpliwości, czy ją kochają – ten, który ją zapłodni, zostanie królem. Poza tym seks uprawiany tylko dla zapłodnienia przestaje ją ekscytować; pragnie poczuć w ustach męski penis, najlepiej wraz z jądrami, a w gardle strugę nasienia. Przegrywa więc pewien zakład i zdobywa to, o co chodziło, a nawet więcej bo podwójną penetrację i ejakulację. Okazuje się, że w ten sposób jej magiczne moce rosną i Merry przywraca boskość kolejnym kochankom/strażnikom.
Wszystko to mogłoby być nawet mocno podniecające, ale trzeba pamiętać, że – choć niesamowicie przystojni, męscy i seksualnie sprawni – faerie jednak nie są ludźmi.

Oferując ciało i… hm… płyny ustrojowe goblinom Kuraga, Krwawym Motylom oraz innym takim, Meredith nawiązuje sojusze, dzięki którym udaje się udaremnić próbę przejęcia władzy w królestwie. Przez chwilę królowa Andais i jej siostrzenica grają w jednej drużynie, ale nie ma się co łudzić – matka nadal pragnie tronu dla swojego syna.

Oczywiście ciąg dalszy nastąpi.

czwartek, 13 listopada 2014

Tragedia Ryszarda Riedla

„Rysiek” – Jan Skaradziński
 
Książka Skaradzińskiego jest biografią Ryszarda Riedla, autora tekstów oraz wokalisty zespołu Dżem, w pewnym sensie zapewne socjopaty*. Niewątpliwie miał talent – głównie wokalny, ale też i pewną charyzmę, która porywała słuchaczy, uczestników koncertów; ładnie rysował, grał na organkach. Choć występy Dżemu oraz innych kapel, z którymi występował, nie trafiły w mój gust muzyczny (może z drobnymi wyjątkami), to jednak nie mam wątpliwości, że dla polskiej muzyki rozrywkowej i w swoich czasach był kimś wybitnym, porównywalnym może nawet do Czesława Niemena.

Jako człowiek… no, cóż… kompletnie niezdolny do podporządkowania się jakimkolwiek zasadom życia w społeczeństwie. Nie skończył nawet szkoły podstawowej (w dostępnym na YouTube, dokumentalnym filmie „Się macie ludzie” z 2004 roku, matka Ryszarda Riedla mówi, że to cud, że w ogóle nauczył się czytać i pisać). Zafascynowany Indianami, miłośnik westernów. Jeśli, na żądanie ojca, podejmował jakąś pracę, to liczyć ją można było raczej w dniach i godzinach niż miesiącach. Lekceważący podstawowe zasady higieny (jego trampki kładziono na parapecie, ale mieszkanie, które odwiedzał, i tak przenikał smród – to już z książki Skaradzińskiego), w przepoconych ciuchach, z koszmarnie popsutymi zębami, co widoczne jest na paru filmach nagranych podczas koncertów (zęby Rysiek wyremontował sobie dopiero pod koniec życia).

W pewnym okresie życia zarabiał dużo, zdarzało się, że przynosił do domu kwoty, będące wielokrotnością pensji górniczej. Jego żonie czasem udawało się coś z tego przeznaczyć na czynsz.

Ryszard Riedel często spóźniał się albo w ogóle nie zjawiał na swoich koncertach (na oba swoje śluby też się spóźnił) – cóż… narkoman, pewnie ze czterdzieści razy na odwykach i detoksach. Namawiał (skutecznie) do ćpania swoją żonę.
Zmarł nie będąc już właściwie członkiem zespołu Dżem – grupa zawiesiła współpracę ze swoim frontmanem z powodu jego postępującego uzależnienia oraz kompletniej nieprzewidywalności i nieodpowiedzialności. Polska, przed zmianami i po nich, nie była odpowiednim miejscem do praktykowania niefrasobliwego, hippisowskiego romantyzmu, ale czy gdziekolwiek i kiedykolwiek istniało albo istnieje takie miejsce?

Książka nie kończy się wraz ze śmiercią Ryszarda Riedla – ciąg dalszy to dociekania, kto przyniósł mu do szpitala narkotyki kilka dni przed śmiercią, historia prawniczych przepychanek żony Riedla z zespołem Dżem, relacja z cmentarza: z grobu Riedla często usuwać trzeba było ślady alkoholowych albo narkomańskich libacji, wreszcie dorobek artystyczny – płyty, koncerty, występy z innymi niż Dżem kapelami.

Książkę Jana Skaradzińskiego oceniłbym jako ciekawą, zwłaszcza dla fanów Ryśka, jeśli takowi jeszcze żyją, ale jednak literacko przeciętną i momentami niepełną. Jest to raczej opowieść o człowieku, składająca się często z luźnych wspomnień osób z jego kręgu, rodziny, a nie jego kompletna, wyczerpująca biografia. I bardzo, bardzo smutna…

--
* Socjopatia (zgodnie ze Słownikiem Języka Polskiego PWN: http://sjp.pwn.pl/sjp/socjopatia;2575740.html ) to zaburzenie osobowości polegające na nieprzystosowaniu się jednostki do życia w społeczeństwie. 

piątek, 31 października 2014

Jack Reacher i porywacze

„Bez litości” – Lee Child

Jack Reacher, były oficer żandarmerii, sprawny, inteligentny, silny, bezwzględny, wędrując po kraju właściwie bez celu, staje się przypadkowym świadkiem zdarzenia, które – jak to się później okazało – było elementem akcji przekazywania części okupu za porwaną matkę i córkę.
Żonę i dziecko, ośmioletnią dziewczynkę, porwano Edwardowi Lane, pozbawionemu skrupułów dowódcy oddziału najemników. Pomimo wypłacenia przez niego ogromnego okupu, w sumie dziesięć i pół miliona dolarów, Kate i Jade nie zostały uwolnione, nie wróciły do domu.
Reacher postanawia pomóc (choć nie za darmo) Edwardowi Lane odnaleźć porywaczy i – jak sądzi – zabójców, jednak z czasem dowiaduje się coraz więcej o swoim zleceniodawcy. W związku z tym sytuacja coraz bardziej się komplikuje, a jej finał okazuje się wyjątkowo zaskakujący, chociaż… Pewne poszlaki, wskazówki, tropy, autor jednak czytelnikowi pozostawił.

poniedziałek, 29 września 2014

Warto umrzeć, by nie zginąć

„Spadać w górę. Duchowość na obie połowy życia” – Richard Rohr

Ta książka ma moc… uwalniającą – to pierwsze określenie, które przychodzi mi do głowy natychmiast i intuicyjnie, choć bez najmniejszego problemu potrafiłbym wymienić kilka innych niewątpliwych jej zalet.

„Nie chodzi o to, że cierpienie lub niepowodzenie mogą się zdarzyć, że przydarzą ci się, jeśli będziesz zły (a tak często myślą ludzie pobożni), albo dopadną pechowców, kogoś zupełnie innego i gdzieś indziej; nie w tym rzecz, czy można tych wydarzeń uniknąć dzięki inteligencji lub prawości. Otóż nie, one przydarzą się również tobie! Płynące z tych doświadczeń utrata, porażka, upadek, grzech i cierpienie są niezbędne, stanowią ważną część życiowej drogi człowieka. Jak ujęła to moja ulubiona mistyczka Juliana z Norwich: »Grzech jest konieczny!« (»Sin is behovely!«). Tak czy inaczej, nie da się uniknąć grzechu ani błędu (Rz 5, 12). Jeśli mimo to będziemy zbyt żarliwie próbować, możemy się doprowadzić do jeszcze poważniejszych problemów”1.

Ale… od początku. „Spadać w górę” to przede wszystkim książka o duchowości; takiej, która niekoniecznie musi być związana z religijnością, choć, co chyba oczywiste, w przypadku autora franciszkanina, zakonnika (urodzonego w 1943 roku w Kansas, USA), związek z duchowością chrześcijańską pojawia się stosunkowo często. W każdym razie Rohr odwołuje się zarówno do Biblii, jak i do Tory, pism Junga, starożytnych Greków, analiz Miguela de Unamuno, fizyki kwantowej, Scotta Pecka, baśni braci Grimm, Programu Anonimowych Alkoholików…

„Następnie bohater lub bohaterka powracają do miejsca, z którego wyruszyli i, jak ujął to T.S. Eliot, są »świadomi go po raz pierwszy«; powracają z darem lub »błogosławieństwem« dla jego ludu lub jej wioski. Zgodnie z ostatnim krokiem w programie Anonimowych Alkoholików człowiek musi przekazać innym lekcję, której się nauczył – w przeciwnym razie prawdziwego daru nie było. Podróż bohatera jest zawsze doświadczeniem nadmiaru życia, nadwyżki energii, z której mnóstwo zostaje dla innych. Bohater lub bohaterka odnajduje erosa, energię życia, której jest aż nadto, by odwrócić skutki działania thanatosa, energii śmierci”2.

Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, zakres zainteresowań, erudycja, oczytanie, inteligencja Richarda Rohra, swoboda, z jaką wykorzystuje dzieła tak wydawałoby się różne i odnajduje paralele między nimi, są oszałamiające. W każdym razie ja jestem zachwycony, a „Spadać w górę” lokuję w pierwszej piątce mojego prywatnego rankingu książek traktujących o rozwoju osobistym, wzrastaniu duchowym.

Główną ideą, myślą przewodnią jest tu przekonanie autora, że życie wielu ludzi, niestety, nie wszystkich, dzieli się jak gdyby na dwie części, jednak w tym przypadku nie chodzi o podział chronologiczny – druga połowa życia to nie jest plus/minus czterdziestka. Czterdzieste urodziny mogły sobie być połową życia, punktem zwrotnym dla serialowego bohatera, Rohr natomiast podchodzi do tego podziału zupełnie inaczej.

„Mówiąc, że czytelnik wkroczy w drugą połowę życia, nie myślę o poruszaniu się w sensie ściśle chronologicznym. Ludzie młodzi, zwłaszcza ci, którzy przedwcześnie doświadczyli cierpienia, już tam dotarli, podczas gdy wiele starszych osób wciąż pozostaje na etapie dzieciństwa”3.

Zła wiadomość jest taka, że w duchowość drugiej połowy życia nie wkraczamy na mocy decyzji czy postanowienia, a także, że odbywa się to właściwie tylko poprzez cierpienie. Choć właściwie nic w tym dziwnego; nie spotkałem jeszcze człowieka, który – doświadczając dobrostanu we wszystkich sferach życia – pragnąłby ten stan zmienić. Gotowość na zmiany, na wyruszenie w podróż, jest zawsze wymuszona przez cierpienie, na przykład śmierć kogoś bardzo bliskiego, upokorzenie, utratę pracy, reputacji, domu, zdrowia…

Choć podtytuł książki mówi o duchowości na obie połowy życia, to jednak „Spadać w górę” jest – moim skromnym zdaniem – przede wszystkim zaproszeniem do wyprawy w tę drugą połowę; zaproszeniem i zachętą. Przyznaję, że mnie Richard Rohr przekonuje skutecznie.


--
1. Richard Rohr, „Spadać w górę. Duchowość na obie połowy życia”, przekł. Beata Majczyna, wyd. WAM, 2013, s. 21-22.
2. Tamże, s. 57-58.
3. Tamże, s. 16.

czwartek, 25 września 2014

Reguła Koziołka w Boliwii

„Stamtąd wszystko widzi się lepiej” – Kasper Mariusz Koproń OFM

Stamtąd, czyli z Boliwii. Franciszkanin, misjonarz, publicysta, spędza w Boliwii pewien czas na pracy, misji duszpasterskiej, a efektem dodatkowym, jakby ubocznym, jest książka, składająca się z dwóch części: listów do przyjaciół w Polsce oraz felietonów, zawierających obserwacje, przemyślenia, refleksje, rozważania, wnioski itp.

Nie jest to książka podróżnicza ani przygodowa, a egzotyka najbiedniejszego kraju Ameryki Łacińskiej jest tu widoczna, ale nie eksponowana – to tylko tło, na którym lepiej, wyraźniej widać Kościół katolicki w… nie, nie w Boliwii – w Polsce. Widocznie zasada albo reguła Koziołka Matołka (widać musiał biedaczysko po szerokim szukać świecie tego, co jest bardzo blisko) działa nie tylko w życiu autora „Krok za Krokiem”.

niedziela, 21 września 2014

Szczęściarz Luciano i mafia

„Ojciec chrzestny Lucky Luciano i tajemnice amerykańskiej mafii” – Paul Sherman

Jak sam tytuł wskazuje, jest to biografia gangstera i mafiosa znanego jako Charles „Lucky” (szczęściarz) Luciano, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Salvatore Lucania.
Gdy miał lat dziesięć, wraz z rodziną przeniósł się z Sycylii do USA, gdzie bardzo szybko popadł w konflikt z prawem. Dzięki wygraniu wojny Castellammarese i po zniesieniu stanowiska bossa nad bossami (Capo di tutti capi), stał się najpotężniejszym gangsterem w Ameryce. Uważany jest za twórcę nowoczesnej przestępczości zorganizowanej w Stanach Zjednoczonych. Plotka głosi, że na tej postaci wzorował się Mario Puzo, pisząc swojego „Ojca chrzestnego”.

Biografia niewątpliwie ciekawa – dla miłośników gatunku i czytelników zainteresowanych mafią sycylijską i amerykańską, a także historią Wielkiego Kryzysu – choć literacko przeciętnej jakości, wzbogacona kilkoma zdjęciami (szkoda, że nie więcej) oraz… przepisami kulinarnymi i ciekawostkami na temat historii, produkcji, sposobów serwowania niektórych alkoholi.

środa, 10 września 2014

O Bogu, wierze, wiernych i...

„Wiara z lewej, prawej i Bożej strony” – bp Grzegorz Ryś

Powoli zbliża się miesiąc, w którym tradycyjnie, od lat, wśród znajomych i przyjaciół często rozmawiamy o modlitwie, medytacji i doskonaleniu świadomej więzi z Bogiem. Jakby w formie przygotowania, wprowadzenia, trafiło w moje ręce ostatnio kilka książek traktujących o religii i duchowości chrześcijańskiej, na przykład „12 Kroków i ćwiczenia duchowe” (Jim Harbaugh SJ), „Tajemnica Jezusa” (Jean Vanier), „Wiara z lewej, prawej i Bożej strony” (biskup Grzegorz Ryś), „Spadać w górę” (Richard Rohr) i parę innych. Kupiłem tylko jedną z nich, a w takim razie pojawienie się pozostałych w moim domu powinienem zapewne uznać za przypadek, gdybym w przypadki i zbiegi okoliczności wierzył. Ale jakoś nie wierzę.

Wszystko to są książki, które czytam dwa razy. Co najmniej dwa, bo czasem więcej. Raz wtedy, kiedy je dostaję/kupuję. Czytam wtedy zachłannie, szybko, chcę w krótkim czasie dowiedzieć się, o co chodzi, zorientować, czy w konkretnym przypadku wskazany, pożądany i możliwy będzie powrót do lektury i nieśpieszne jej studiowanie, które w przypadku takiej właśnie tematyki, może trwać całymi miesiącami. Do „Wiary z lewej, prawej i Bożej strony”, podobnie jak do „12 Kroków i ćwiczeń duchowych” Jima Harbaugha SJ, planuję sięgać przez rok… może dłużej – kiedy wiem już, co będzie dalej, nadchodzi czas na refleksje, rozważania i medytacje.

Tytuł wydaje się nieco zagadkowy, bez zaglądania do środka trudno jest precyzyjnie określić, o co w książce może chodzić. „Wiara z lewej, prawej i Bożej strony” zawiera kilkadziesiąt rozdziałów zebranych w sześć bloków tematycznych:
Powołanie w Kościele,
Radość spotkania – Maryja i Elżbieta,
Marta, Maria i Judasz,
Skarby Kościoła,
Misja wspólnoty,
Grzech w objęciach miłosierdzia.
Każdy z rozdziałów składa się z fragmentu Biblii, zwykle Ewangelii, ale nie tylko, oraz komentarza, podpowiedzi, wyjaśnienia biskupa Rysia, dzięki którym chrześcijanin, katolik, łatwiej pojmie określone kwestie dotyczące wiary, Kościoła, wspólnoty wiernych, czy po prostu konkretnych wydarzeń opisanych w Piśmie Świętym.

Polecam.

sobota, 6 września 2014

Rok z Ignacym L. i Billem W.

„12 Kroków i ćwiczenia duchowe” – Jim Harbaugh

Kim jest Jim Harbaugh? Jezuitą, alkoholikiem (skoro w swojej książce używa formy „my alkoholicy”, problem najwyraźniej dotyczy i jego), zajmuje się też terapią uzależnień – taka informacja widnieje na okładce książki – cokolwiek to znaczy, bo brak informacji o jego konkretnych kwalifikacjach (psychologia, psychoterapia, psychiatria) w tej dziedzinie. Jim Harbaugh, „zajmując się terapią uzależnień, wiele lat prowadził zajęcia w grupach Anonimowych Alkoholików”*. Tak, zdaję sobie sprawę, że brzmi to zupełnie nieprawdopodobnie i wiarygodność książki podaje w wątpliwość, ale jest pewna szansa, a przynajmniej taką mam nadzieję, że jej autor pod tym dziwacznym stwierdzeniem nie podpisałby się. W końcu cytuje w swojej książce Preambułę AA, a przynajmniej jej fragmenty.

Jim Harbaugh eksponuje paralele życia, zmiany przekonań, osobistego rozwoju Billa Wilsona oraz Ignacego Loyoli i z założenia, że takowe istnieją, wynika swoista „filozofia” oraz cała struktura książki, na którą składają się pięćdziesiąt dwie medytacje (na każdy tydzień roku), rozpoczynające się zwykle od tekstu ćwiczeń duchownych św. Ignacego, przekładanych następnie na język Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików.

Znalezienie odpowiedzi na pytanie, czy książka Billa Wilsona „12 Kroków i 12 Tradycji” jest – jak to określa Jim Harbaugh – „talmudycznym komentarzem do Wielkiej Księgi”**, podobnie jak weryfikację kilku innych jego przekonań na temat Billa W., Wspólnoty AA i jej historii oraz roli, jaką odegrał w niej jezuita Eddie Dowling, pozostawiam osobom, które znają pisma współzałożyciela AA i historię tej Wspólnoty znacznie lepiej ode mnie, ale też nie to wydaje się w tym przypadku najważniejsze.

Trudno mi ocenić realną wartość tej książki – w zasadzie wypadałoby to zrobić dopiero po roku praktykowania zawartych w niej medytacji, które (stosownie do sugestii autora) dobrze byłoby realizować pod okiem kierownika duchowego, znającego zarówno ćwiczenia duchowne św. Ignacego, jak i Program 12 Kroków AA.

Zakładam, że może się ona okazać wartościowym narzędziem i inspiracją dla osób uzależnionych (od alkoholu, narkotyków czy czegokolwiek), które już wyrwały się ze szponów nałogu i pragną rozwijać się nadal w ściśle określonym kierunku, wyznaczanym przez duchowość ignacjańską. W każdym razie polecam.

 

--
* Jim Harbaugh, „12 Kroków i ćwiczenia duchowe”, przeł. Marek Chojnacki, wyd. WAM, 2014; tekst z okładki.
** Tamże, s. 17.

wtorek, 2 września 2014

Ewangelia według J. Vaniera

„Tajemnica Jezusa. Czytanie Ewangelii według św. Jana” – Jean Vanier

Jean Vanier, urodzony w Szwajcarii syn gubernatora Kanady, służył w marynarce wojennej tego kraju; obecnie działacz społeczny, doktor filozofii, pisarz i filantrop; znany jest jednak przede wszystkim jako założyciel wspólnot „Arka” (także „Wiara i Światło”), w których opieką nad niepełnosprawnymi intelektualnie, często także fizycznie, zajmują się osoby pełnosprawne, dzielące z nimi codzienne życie, w Polsce zwane asystentami.

Ewangelia wg św. Jana jest ewangelią chronologicznie najpóźniejszą z czterech ewangelii Nowego Testamentu, prawdopodobnie powstała pod koniec pierwszego wieku, i wyraźnie różni się od pozostałych ewangelii zwanych synoptycznymi (według św. Mateusza, według św. Marka, według św. Łukasza).

Problem, a może właśnie urok i bogactwo, to też przecież zależy od punktu widzenia, z Biblią w ogóle, a Nowym Testamentem w szczególności, dotyczy nieskończonej – najprawdopodobniej – liczby możliwych interpretacji. Jean Vanier w „Tajemnicy Jezusa”, którą to pozycję sam autor określa jako prozę medytacyjną, prezentuje swoje osobiste rozumienie ewangelii wg św. Jana. Jak wygląda to w praktyce? Jeden prosty przykład.

W ewangelii wg św. Jana (Biblia Tysiąclecia, J 4,6-8): Jezus zmęczony drogą siedział sobie przy studni. Było to około szóstej godziny.  Nadeszła [tam] kobieta z Samarii, aby zaczerpnąć wody. Jezus rzekł do niej: «Daj Mi pić!»  Jego uczniowie bowiem udali się przedtem do miasta dla zakupienia żywności.

W „Tajemnicy Jezusa” Vanier twierdzi, że Jezus w rozmowie z Samarytanką… żebrze o wodę*.

W ewangelii nie został opisany ton głosu i intencje Jezusa, choć pewną wskazówką mógłby być wykrzyknik, a więc ostatecznie nie wiadomo, czy „Daj Mi pić!” to polecenie, prośba, rozkaz, czy błaganie. Warto pamiętać podczas lektury, że wersja Vaniera, choć niewątpliwie pociągająca i bardzo pomocna w zrozumieniu tekstu, zgodna (zapewne) z oficjalną interpretacją Kk, jest jednak jedną z wielu możliwych.

Pozycja warta poznania i niewątpliwie inspirująca dla wszystkich, którzy nie boją się myśleć i wiary swej wystawiać na próbę, a poza tym... może chcieliby dokładniej wiedzieć, w co wierzą.


--
* Jean Vanier, „Tajemnica Jezusa. Czytanie Ewangelii według św. Jana”, przekład Aleksandra Frej, Wydawnictwo Księży Marianów MIC, 2008, s. 113 oraz 123.

środa, 27 sierpnia 2014

Szu - stary i zmęczony wielce

„Doktor Szu” – Jan Purzycki i Przemysław Słowiński

Kupiłem. Przeczytałem. Przecież nie mogłem tego nie zrobić. „Wielki Szu” (najpierw film, później książka napisana na podstawie scenariusza) może nie był dla mnie aż tak ważny jak Winnetou, Sherlock Holmes, Janek Kos albo Huck Finn, ale jednak ważny, a więc przeczytałem – z sentymentu.

Dawny Wielki Szu (obecnie doktor Szuster) jest teraz siedemdziesięcioletnim specjalistą od kręgosłupów i właścicielem luksusowego hotelu-spa w Lutyniu. Kiedy w wypadku samochodowym ginie jego żona i pasierb (Borys), Doktor Szu postanawia odnaleźć kierowcę. Pragnienie zemsty przyświeca też biologicznemu ojcu Borysa, byłemu agentowi Specnazu, Wołodii. Na scenie pojawiają się też: kasyno (bo i gdzieżby Szu miał demonstrować swój talent?), banki, wielki biznes,  stary mafioso, skorumpowani urzędnicy, piękne i zdradzieckie kobiety, pijani Rosjanie.

„Wielki Szu” był mocno osadzony w realiach Polski lat siedemdziesiątych. „Doktor Szu” wydaje się raczej powieścią s-f, która – prawie do samego końca – sprawia wrażenie jakby powoli rozkręcającej się, i z finałem bardziej bankowo-formalno-prawnym niż karcianym.

Może trzeba było poczekać? Może i w tym przypadku lepiej sprawdziłaby się kolejność: najpierw film, a dopiero później książka napisana według filmowego scenariusza? Nie wiem. Nie potrafię też ocenić „Doktora Szu” w oderwaniu od „Wielkiego Szu”, a w takiej konfiguracji „Doktor” wypada zdecydowanie słabiej, choć nie jest to zła książka.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Alkoholizm - pułapka kobiet

„Alkoholiczka” – Mika Dunin


Brudne ubrania, przykra woń dawno niemytych ciał, zmierzwione włosy… – wzrok dziki, suknia plugawa, chciałoby się przywołać słowa wieszcza – osiedlowi pijacy, może alkoholicy, ale niekoniecznie; niekoniecznie też bezdomni. W przeważającej większości mężczyźni, najczęściej w średnim wieku. Kobiety? Bardzo, bardzo rzadko, wyjątkowo, sporadycznie. Zapewne właśnie dlatego „alkoholik” to w naszej wyobraźni zawsze mężczyzna. Poza tym, jak to? Kobieta pracująca, matka dzieciom, katoliczka, Matka Polka – alkoholiczką?! Przecież to się w głowie nie mieści! Nie mieści się w głowach wszystkich obłudnie zniesmaczonych wyznawców narodowych przekonań, wizji i mitów, powtarzających bzdurne teorie, że grzeczne dziewczynki z dobrych domów to nie… że porządne kobiety to by nigdy… Tak zaczyna się piekło kobiet i pułapka, bo powstrzymać się od picia już nie potrafią (uzależnienie oznacza TAKŻE bezsilność wobec alkoholu – choć to akurat wierzchołek góry lodowej, objaw niewątpliwie spektakularny, lecz chyba jednak nie najważniejszy), a poprosić o pomoc, zgłosić się na leczenie do poradni odwykowej albo do Wspólnoty Anonimowych Alkoholików nie pozwala im wstyd, ale przede wszystkim piętno społeczne, stygmat: alkoholiczka = kobieta upadła… Swoją drogą od wielu lat zastanawiam się, cóż by to miało znaczyć i dlaczego takie bzdury?

Po wsiach powiadają, że lepiej jest być znanym pijakiem niż anonimowym alkoholikiem, ale to też kobiet nie dotyczy, a przynajmniej nie bezpośrednio, bo niby jaka z niej anonimowa alkoholiczka? Przecież to Ziuta od Iksińskich, cała wieś ją zna! Nie mówiąc już o tym, że prawie każdy ją miał, bo przecież wiadomo: baba pijana – d… sprzedana (kolejna polska mądrość ludowa).

Historia opowiedziana przez Mikę Dunin jest wyjątkowo bolesna i przyznaję, że kilka razy łzy ciekły mi po policzkach (np. wyścigi w napychaniu się soloną cebulą, kiedy dzieci już nic innego nie miały w domu do zjedzenia), bo tak nie powinny żyć i być traktowane dzieci, ale i później nie była to relacja wesoła, choć jej bohaterka już dorosła i – wydawałoby się – sama decydowała o swoim życiu. Bo możliwość podejmowania rozmaitych decyzji nie oznacza jeszcze automatycznie poukładanego, szczęśliwego, satysfakcjonującego, spełnionego życia ani realnej zdolności do zbudowania takowego – w przypadku tytułowej alkoholiczki było wręcz przeciwnie: chaos, zagubienie, brak realnego kontaktu z rzeczywistością (alkoholicy żyją w swoim własnym świecie wyobrażeń, przekonań i pozorów, i to nie tylko wtedy, kiedy są pod wpływem), negowanie oczywistych faktów i związków między nimi, bezradność wobec banalnych problemów, nieudane najczęściej próby zgadywania, jak ma być, jak się zachować, jak postąpić, co wybrać…


Bardzo ważne wydaje mi się uświadomienie sobie i zrozumienie, a to w książce Miki Dunin pokazane jest bardzo wyraźnie, że głównym problemem alkoholiczki/alkoholika nie jest alkohol – że, jak mawiają członkowie Wspólnoty Anonimowych Alkoholików, alkoholizm to choroba duszy, ciała i umysłu, a więc zdecydowanie bardziej psychiczna niż gastryczna, choć element uzależnienia fizycznego też w niej występuje. W konsekwencji oznacza to, że alkoholiczka (oczywiście także alkoholik) może przestać pić, ale choroba trwa nadal, życie w dalszym ciągu w żaden sposób nie poddaje się kierowaniu. To stan, w którym… chciałam dobrze – wyszło jak zwykle. Mika Dunin takie właśnie życie też opisuje: wprawdzie od pewnego momentu alkoholu i upijania się nie było już w nim zupełnie, ale nadal wszystko rozłaziło się w szwach, szło zupełnie nie tak (a jak miało/powinno być? – to też zgadywanka), a do tego jeszcze nie bardzo wiadomo, dlaczego. Alkoholik – płci dowolnej – może nie pić, jednak często dzieje się w jego/jej życiu tak, jak to autorka opisała w rozdziale pod znaczącym tytułem „Suchy impas”: Tamte lata mogłabym nazwać małą stabilizacją. Chciałabym je tak nazwać. Udawałam, że tym właśnie są. Robiłam wszystko, by były. Ciułałam, składałam, zbierałam, ustawiałam się. Pozamykałam większość niezamkniętych spraw z przeszłości. Zalegalizowane i wyjaśnione rozstania, odebrane dyplomy, zakończone sprawy urzędowe, pospłacane długi. Zmieniałam prace, mieszkania, próbowałam ułożyć życie osobiste, co nieodmiennie doprowadzało mnie do rozpaczy, ponieważ raz za razem kończyło się w jedyny znany i, jak już zaczęłam podejrzewać, jedyny dostępny mi sposób – porażką*.

„Alkoholiczka” jest przejmującą i wciągającą (jak bardzo dobry kryminał albo romans) opowieścią o budzeniu się i rozwijaniu świadomości w sferze umysłowej/psychicznej, duchowej i emocjonalnej. Dzięki niej łatwiej zrozumieć określenie, które usłyszeć można często w środowisku anonimowych alkoholików: skazani na rozwój. Bo jeśli nawet wydaje się to niesprawiedliwe i trudne, rodzi bunt i opór, a w świecie ludzi zdrowych jest kompletnie niezrozumiałe i nie do pojęcia, prawdziwi alkoholicy każdego dnia muszą wkładać wiele pracy i wysiłku w… normalność, w zwyczajne życie. I nieustannie muszą się rozwijać. Bo umrą.

Nie sądzę, żeby to właśnie Wydawnictwo, tak bardzo szanowane, z półtorawiekową tradycją, przez jakiś przypadek wydało „Alkoholiczkę” i „Alkoholika” – koncepcja, przesłanie, idea, pomysł wydają mi się czytelne i zrozumiałe: charakterystyczna, a nawet typowa dla mężczyzn zwięzła relacja, opisy konkretnych, „twardych” faktów, sytuacji i zdarzeń, dzięki „Alkoholiczce” zostają uzupełnione, dopełnione i – ponad wszelką wątpliwość – fantastycznie wzbogacone światem przeżyć i emocji nieco bardziej delikatnych, ulotnych, choć nie mniej tragicznych i bolesnych. W każdym razie, powtórzę raz jeszcze, poza cudownym przeżyciem literackim i fascynującą autobiografią, jest „Alkoholiczka” w literaturze polskiej kolejną okazją i szansą na zrozumienie, że tak naprawdę fundamentalnym, podstawowym, głównym i zasadniczym problemem alkoholików, kobiet i mężczyzn, nie jest konsumpcja etanolu w ilościach hurtowych (a co jest? – odpowiedź uważny czytelnik znajdzie w książce Miki Dunin), choć to, rzecz jasna, najbardziej rzuca się w oczy.

W ostatnich latach wiele razy zarzucano Kościołowi katolickiemu w Polsce obłudę i zakłamanie, a od wieków skostnienie, niezdolność do zmian. Katolickie Wydawnictwo WAM, wypuszczając na rynek książkę alkoholiczki, w której opisała ona… hm… szczególną relację ze sługą bożym, pokazuje, że zarzuty nie muszą być prawdziwe i niekoniecznie dotyczą całego Kościoła. Bo trzeba odwagi, by taką książkę wydać; odwagi i otwartości, i szczerości, i… gotowości na zmiany.
Ksiądz Mateusz był młody, przystojny i uroczy. Miał cudownie kojący głos, był fantastycznie dowcipny i złośliwy w ten przyjemny, podniecający sposób, który uwielbiałam. I był wyraźnie mną zainteresowany**.

Na koniec, po uważnej lekturze „Alkoholiczki”, jedna tylko uwaga, właściwie dygresja:
Wszyscy jesteśmy, byliśmy albo w określonych warunkach bywamy złodziejami, oszustami i kłamcami, wielu cudzołożnikami, ale trzeźwe alkoholiczki i alkoholicy nie udają przynajmniej świętoszkowato, że to nieprawda, że oni nigdy nie… Może właśnie dlatego bardziej sobie cenię opowieści uzależnionych, ale niepijących już autorów od historii ludzi pozornie przyzwoitych, na użytek sąsiadów i dalszych krewnych porządnych i bogobojnych, a jednak do samego gruntu fałszywych. Mika Dunin w „Alkoholiczce” jest prawdziwa. Prawdziwa tak bardzo, że to momentami boli…



--
* Mika Dunin, „Alkoholiczka”, wyd. WAM, 2014, s. 218.
** Tamże, s. 203.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Alkoholizm mocno egzotyczny

„Gobelin” – Barbara Kosmowska

Gobelin utkany przez Annę, za który zbiera pochwały i nagrody, jest, jak chyba wszystkie jej dzieła, czarno-biały. Obraz przedstawiony w opowieści Kosmowskiej jest zdecydowanie wielobarwny, czasem może nawet aż za bardzo, wręcz pstrokato. Anna Molty, osiągając kolejne stadia uzależnienia, budzi cała paletę emocji – zarówno wśród swoich bliskich, przyjaciół i znajomych, jak i u czytelnika.
Odrobinę naiwna wydała mi się koncepcja małżeństwa, w którym on to nudny, solidny, mieszczański do szpiku kości pan sędzia, a ona – barwna i wolna jak egzotyczny ptak artystka. W takich warunkach oczywiste jest, które z nich, nie wytrzymując szarzyzny codzienności, szukać będzie pociechy na dnie kieliszka.
Anna, Jerzy, Zuzanna, Konstancja, Michał… tak, scena rozstania z Michałem opisana jest znakomicie, choć nieco melodramatycznie – wielobarwna mozaika ludzkich losów, postaw, zachowań.

Książka na pewno warta przeczytania, nawet jeśli wizerunek alkoholizmu w niej prezentowany, niezbyt wiele wspólnego ma z rzeczywistością, ale… może rzeczywiście tyle jest alkoholizmów, co ludzkich wyobrażeń o nim?

środa, 6 sierpnia 2014

Alkoholizm waginododatnich

„Piekło nie ma dna” – Bożena Snella-Mrozik

„Pomysł tych rozmów wziął się z mojego przekonania, że alkoholizm kobiet jest specyficzny, bo kobiety są bardziej związane z rodziną, rodzą dzieci, inaczej przeżywają samotność. Są inne”*.

Tej informacji nie znalazłem na okładce książki – na szczęście, bo zapewne bym po nią nie sięgnął, a nie sięgnąłbym, bo straciłaby dla mnie wszelką wiarygodność. Po lekturze dziesiątków książek na temat uzależnień, mam na ten temat inne zdanie.

Książka składa się z dziewięciu rozmów z niepijącymi alkoholiczkami oraz wywiadu z psychiatrą, doktor Lubomirą Szawdyn. Historie alkoholiczek, choć ciekawe, są mroczne, ponure, jakoś brak w nich nadziei – mimo, że nie piją (kilka poddano psychoterapii odwykowej, inne przestały pić w zasadzie nie bardzo wiadomo w jaki sposób), czasem nawet kilka lat, czegoś w ich relacjach brakuje… może radości życia?
Konwencja, którą przyjęła autorka pytań i inicjatorka rozmów (też alkoholiczka) polega na pokazaniu destrukcji osoby uzależnionej z marginalnym potraktowaniem rozwiązań problemu alkoholizmu.

Ciekawe, choć w kilku przypadkach kontrowersyjne, są wypowiedzi profesjonalistki, dr Szawdyn, choćby takie:

„Kobiety wchodzą w uzależnienie powoli”**.

„…my kobiety mamy niewolniczą naturę i jesteśmy wykorzystywane w różny sposób”***.

„Uzależnienie alkoholowe, jeśli nie leczone, jest w stu procentach chorobą śmiertelną”****.

 

 

--
* Bożena Snella-Mrozik, „Piekło nie ma dna”, wyd. Media Rodzina, s. 93.
** tamże, s. 227.
*** tamże, s. 228.
**** tamże, s. 231.

piątek, 1 sierpnia 2014

Edgar Allan Poe i jacyś tam inni

„W cieniu mistrza” – red. Michael Connelly

Pamiętam z dawnych czasów prezent, ciężką i grubą (ponad czterysta stron) książkę Edgara Allana Poe „Opowieści niesamowite”, w twardej oprawie z beżowego plastiku. Pamiętam fascynację fabułą jego utworów i pewien problem z językiem, trudnym dla młodszego nastolatka.
Poe i jego mroczny świat wrócili do mnie po półwieczu. Inne wydanie, inne tłumaczenie, inna okazja i wrażenie podobne do tego, jakie towarzyszy nam, gdy odwiedzamy miejsca ważne w dzieciństwie, które opuściliśmy dawno, dawno temu, ale… może nie do końca.

„W cieniu mistrza” to zbiór pod redakcją Michaela Connelly’ego, przygotowany przez stowarzyszenie Mystery Writers of America z okazji dwusetlecia urodzin Poego,  zawierający szesnaście najbardziej chyba znanych opowiadań i wierszy Edgara Allana Poe, oraz eseje bardziej współczesnych amerykańskich autorów powieści sensacyjnych, kryminalnych i horrorów takich jak: Stephen King, Michael Connelly, Nelson DeMille, Jeffery Deaver, Peter Robinson, Sue Grafton, Lisa Scottoline, Tess Gerritsen i innych.

Teksty Poego – poza może wierszami („Kruk”, „Dzwon”), bo tych nie specjalnie lubię – znakomite i lepsze nawet niż za pierwszym razem. Eseje współczesnych… bardzo zróżnicowane jakościowo. Z tego powodu mam poważny problem z oceną tej antologii jako całości.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Dakota, mróz i Jack Reacher

„61 godzin” – Lee Child

Jack Reacher, były żandarm, wędrując po Stanach właściwie bez celu, trafia na autokar wycieczkowy z emerytami i – po dobiciu targu z kierowcą – postanawia przejechać z nimi kawałek drogi jako autostopowicz. W Dakocie Południowej autokar wpada w poślizg i ląduje w rowie, autostrada okazuje się nieprzejezdna z powodu śnieżycy i ostatecznie wszyscy trafiają do miasteczka Bolton, gdzie gościnnie przyjęci i rozlokowani po domach tubylców, muszą czekać na przysłanie innego autokaru.

W Bolton sprawy okazują się ze wszech miar skomplikowane i trudne, policjanci z miejscowego komisariatu strzegą emerytowanej bibliotekarki, Janet Salter, która jest jedynym świadkiem w poważnej sprawie o handel narkotykami. Dochodzi do tego dziwaczna umowa między lokalną policją a miejscowym więzieniem, motocyklowy gang, siarczysty mróz i międzynarodowe organizacje przestępcze.


Niezła rozrywka, choć czytałem lepsze książki z serii przygód Jacka Reachera.
 

czwartek, 17 lipca 2014

Autobusem z piekła do nieba

„Podział ostateczny” – Clive Staples Lewis

William Blake jest napisał „Małżeństwo Nieba i Piekła” ewentualnie „Zaślubiny Nieba i Piekła”, jak wolą niektórzy tłumacze. Lewis z wizją Blake’a nie zgadza się o tyle, że uważa, iż realne połączenie nieba i piekła nie nastąpi nigdy, wręcz przeciwnie, raczej należy spodziewać się ostatecznego ich rozwodu; swoją drogą powód przetłumaczenia tytułu opowiadania z 1945 roku „The Great Divorce”, jako „Podział ostateczny” nie jest dla mnie zrozumiały, ale… mniejsza z tym.

Opowiadanie Lewisa zbudowane jest na pomyśle autobusowej podróży z piekła do nieba, ale w rzeczywistości traktuje o naturze człowieka, która w wielu, zbyt wielu przypadkach kompletnie uniemożliwia mu zdobycie, osiągnięcie nieba, a nawet jego rozpoznanie oraz o decyzjach i wyborach, których dokonujemy każdego dnia.

Piekło jest stanem umysłu. Nie mógłbyś powiedzieć nic bardziej zgodnego z prawdą. Każdy stan umysłu pozostawiony sam sobie, każde zamknięcie się stworzenia w lochach własnego umysłu zmienia się w końcu w Piekło. Ale Niebo nie jest stanem umysłu. Niebo jest samą rzeczywistością. Wszystko, co naprawdę realne, ma swoje miejsce w Niebie. Clive Staples Lewis – „Podział ostateczny”.

piątek, 11 lipca 2014

By język nasz był poprawny

„Wszystko zależy od przyimka” – Jerzy Sosnowski, Jerzy Bralczyk, Andrzej Markowski, Jan Miodek

Profesor Tadeusz Kotarbiński, filozof, logik, twórca etyki niezależnej, wymyślił kiedyś słowo „spolegliwy”, bo do czegoś tam było mu ono potrzebne. Choć – jak widać, słychać i czuć – oznacza ono człowieka godnego zaufania, takiego, na którym można polegać, nieomalże natychmiast zaczęło być używane niepoprawnie i oznaczać kogoś uległego. Ten żenujący błąd był tak częsty i nagminny, że obecnie, w nowszych słownikach, termin „spolegliwy” – na zasadzie uzusu – przyjmuje już oba te znaczenia.
To historyjka, której w książce nie ma. Są za to setki podobnych gawęd o języku, gdyż zawiera ona zapis rozmowy, wywiadu Jerzego Sosnowskiego z trzema wybitnymi językoznawcami:  Andrzejem Markowskim, Janem Miodkiem i Jerzym Bralczykiem.
Panowie poruszają tematy odmiany nazwisk, wulgaryzmów, reklamowego bełkotu, gender, regionalizmów, językowej mody i wiele, wiele innych, a wszystko to okraszone anegdotami i ciekawostkami ze sporą dawką humoru.

wtorek, 1 lipca 2014

Stoicyzm dnia codziennego

„O stawaniu się stoikiem” – Tomasz Mazur

Stoicyzm to kierunek filozoficzny zapoczątkowany w Atenach przez Zenona z Kition, sprowadzony do Rzymu przez greckiego niewolnika Epikteta. Najbardziej znanymi i popularnymi stoikami byli zapewne  Lucjusz Anneusz Seneka i cesarz Marek Aureliusz.
Stoicy upatrywali szczęścia w wewnętrznej dyscyplinie moralnej i dystansowaniu uczuć i emocji od spraw i zdarzeń, na które nie mamy wpływu (Firma splajtowała i w związku z tym stałeś się bezdomny? Nic to! Do wieczności ma się to nijak, więc po co się takim głupstwem przejmować?).

Całe szczęście, że kupując książkę Tomasza Mazura, nie zwróciłem uwagi na jej podtytuł: „Czy jesteście gotowi na sukces?” – poradników życiowego sukcesu oraz książek typu „jak stać się młodym, pięknym i bogatym w dwa tygodnie”, nie czytam z założenia i dla zasady. „O stawaniu się stoikiem” kupiłem i przeczytałem, bo polecił mi tę książkę ktoś, komu ufam, przyjaciel, z którego opinią się liczę. I nie żałuję. Choć w formie momentami naiwna (Eryk, Ignacy, Sebastian, ich rodziny, znajomi, przyjaciele i rozliczne perypetie życiowe) książka Mazura przybliża etykę stoicką, bo raczej nie całą filozofię, i proponuje kilka ćwiczeń i praktycznych zastosowań. Ważne, choćby jako potwierdzenie własnych przemyśleń, wydają się rozważania na temat życiowych priorytetów i hierarchii ich ważności – w tym zakresie znalazłem u Mazura kilka perełek, na przykład: Jeśli nasz obraz rzeczywistości jest zniekształcony, to jak możemy racjonalnie działać? Podobnie z naszą hierarchią wartości. Czy zawsze dążymy do tego, co jest dla nas najważniejsze? Czy w ogóle wiemy, co jest dla nas najważniejsze? Nieprzemyślana hierarchia wartości, pełna ukrytych sprzeczności, oraz bez jasno sprecyzowanych priorytetów, to poważne źródło zakłóceń w naszym życiu.

środa, 25 czerwca 2014

Alkoholizm i psychoterapia

„Jak być niezniszczalną” – Ilona Felicjańska

Książka w pełni zasługująca na miano… hm… eklektycznej. Jest w niej o genezie alkoholizmu, o mechanizmach wypierania, o powodach, dla których sięgamy po alkohol, o istocie uzależnienia, o rodzinnych uwikłaniach, o strachu i przemocy (warte uwagi), o Programie 12 Kroków AA, o fazach uzależnienia, o czynnikach sprzyjających zapadaniu na chorobę alkoholową, o mitach na ten temat alkoholu i picia, i wiele, wiele innych. Sporą część książki zajmują wypowiedzi różnej maści profesjonalistów, listy od czytelników bloga itp. Zdarzają się też osobiste komentarze, relacje, doświadczenia i przykłady autorki, ilustrujące prezentowane teorie psychoterapeutyczne.

Książka pokazuje problem alkoholizmu dość powierzchownie, wiele tematów jest ledwie zarysowanych, ale też zapewne nie każdy czytelnik potrzebuje opracowania bardziej wnikliwego. Owszem, spodziewałem się nieco innych proporcji, to znaczy więcej spraw i zdarzeń osobistych, a mniej teorii wyniesionych z psychoterapii odwykowej, ale przecież moje oczekiwania, to tylko mój problem, nieprawdaż? Taka postawa wydaje się też zrozumiała w związku ze stosunkowo krótką abstynencją autorki. 

Po lekturze naprawdę wielu książek na temat alkoholizmu, z jednym stwierdzeniem Ilony Felicjańskiej niezupełnie się zgadzam: „Trzeźwienie polega na niepiciu”*. Wydaje mi się, że jednak na czymś więcej, ale… racji mieć nie muszę.


--
* „Jak być niezniszczalną”, Ilona Felicjańska, Burda Publishing Polska, 2014, s. 32.

środa, 18 czerwca 2014

Odpowiedzialność i jej brak

Najpierw link do artykułu: Dlaczego lekarze powinni bronić...

Moje zdanie na ten temat? Jest dokładnie takie, jak w przypadku sędziego, który chce nieustająco pobierać swoją pensję, ale odmawia wydawania wyroków, bo w Biblii napisano „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”, rzeźnika, który nadal chce brać wypłatę, ale odmawia dotykania wieprzowiny, bo jest muzułmaninem, księdza, który chce czerpać profity z powołania, ale nie zgadza się z celibatem i zakazem uprawiania seksu z nieletnimi itd. itp.

Uważam, że każdy ma prawo, ale też i obowiązek, ponosić konsekwencje swoich działań, zachowań, postaw, decyzji i wyborów życiowych. Lekarz, który odmawia aborcji w przypadku ciąży z gwałtu, może to zrobić, oczywiście, ale pod warunkiem, że on to dziecko wychowa sam i za swoje pieniądze. Podejmowanie decyzji, których konsekwencje ma ponosić ktoś inny, jest atrybutem aroganckiego sobiepaństwa, jest też bardzo wygodne i bardzo, bardzo... niemoralne.

Jeśli jakaś praca/zawód/zajęcie koliduje z moimi zasadami moralnymi, to jej nie podejmuję. Jeśli brzydzę się przemocą i moje zasady wykluczają używanie broni, a nawet dotykanie jej, nie staram się zostać zawodowym żołnierzem.
No, chyba, że rzecz cała dzieje się w Polsce…

Kosztowne przewidywania


Najpierw oczywistość: np. w Niemczech przesyłka nadana do południa doręczana jest następnego dnia (wyjątek mogą, choć nie muszą, stanowić wyspy).  Usługa świadczona jest tak szybko, jak to tylko możliwe, w końcu klient za to płaci, a więc przesyłki priorytetowe nie są znane.

Polska rzeczywistość A.D. 2014, wiosna:
a) wysyłam list ze zwrotnym potwierdzeniem odbioru – jest to usługa opłacana z góry i dość kosztowna; list – niepodjęty przez adresata – wraca do mnie, jednak okazuje się, że za jego odzyskanie muszę dodatkowo słono zapłacić.
b) trzy listy (z miasta wojewódzkiego do miasta wojewódzkiego oraz stolicy), opłacone dodatkowo (i dość drogo) jako priorytetowe, docierają do adresatów po 5-7 dniach roboczych. Reklamacji mi nie uznano, gdyż według Poczty Polskiej „priorytet to usługa przewidywana, a nie gwarantowana”. Tak więc ja zapłacić muszę z góry (a nie tylko przewidywać, że zapłacę, jeśli jakość usługi będzie satysfakcjonująca), natomiast zastanawiam się, za co konkretnie, bo wychodzi mi, że za wróżby i przepowiednie.

Jakość usług świadczonych (realnie!) przez Pocztę Polską jest gorsza niż za czasów Królestwa Kongresowego i Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Jednak największy problem polega na palącym i dotkliwym braku „komuny” (skończyła się ponad ćwierć wieku temu), na którą można byłoby przerzucić odpowiedzialność za ten stan rzeczy...

niedziela, 1 czerwca 2014

Misski robiły loda najlepiej

„Masa o kobietach polskiej mafii” – Artur Górski

Artur Górski, dziennikarz i felietonista, specjalizujący się w tematyce kryminalnej, na kartach książki rozmawia z Jarosławem Sokołowskim ps. Masa, przestępcą związanym z gangsterskimi grupami z Pruszkowa.

Tytuł jest ważny, albowiem nie jest to książka o mafii w Polsce (przy założeniu, że „mafia” to jakakolwiek przestępczość zorganizowana), ale o kobietach: matkach, żonach, kochankach i innych, związanych jakoś z polskimi przestępcami, głównie z Pruszkowa, choć nie tylko.
O matkach jest najmniej i w tonacji raczej smutnej, żony (za wyjątkiem żony samego Masy) przedstawiane są zwykle jako harpie o mentalności bazarowych handlarek, kochanki (niewiele) są eleganckie, szykowne i olśniewające, jednak najwięcej jest tych innych – po prostu obiektów seksualnych liczonych na setki, ale raczej tysiące. Zaliczały się do nich na przykład pracownice dyskotek albo klubów go-go oraz wszystkie misski, to jest laureatki konkursów piękności. Według Masy polscy przestępcy rządzili wszystkimi takimi konkursami (łącznie z Miss Polonia w USA) i żadna dziewczyna nie przechodziła eliminacji, jeśli wcześniej nie zaspokoiła seksualnie w wymyślny sposób  kilku „panów prezesów”.
Masa uważa, że wszystkim kobietom kręcącym się koło „prószkowskich” bardzo się to (to, czyli na przykład „karmienie pizzą i spermą”) podobało i bardzo opłacało.

Może się to wydać dziwne, ale po lekturze zastanowiło mnie tylko jedno: jak po wydaniu tej książki czują się kobiety, które kiedyś startowały w wyborach, ich dzieci, rodzice, mężowie…

poniedziałek, 26 maja 2014

O lekarstwie na alkoholizm

„Spowiedź z butelki” – Olivier Ameisen

W sierpniu 1997 roku francusko-amerykański kardiolog Olivier Ameisen trafił do New York Hospital z powodu serii ciężkich napadów drgawkowych, jakie wystąpiły u niego w związku z nagłym odstawieniem alkoholu. Jako, że w tym szpitalu pracowali podwładni i studenci doktora Ameisena, udawanie, że nie jest alkoholikiem skończyło się. W takim momencie – koniec racjonalizacji i świadomość bezsilności wobec alkoholu – alkoholik staje przed wyborem jednej z dwóch postaw:
a) jestem alkoholikiem i dlatego piję i będę pił,
b) jestem alkoholikiem, więc zrobię wszystko, żeby nie pić.

Wydawałoby się, że Ameisen wybrał opcję drugą, bo to i rozmaite leki psychotropowe i różne ośrodki odwykowe, ale podczas lektury cały czas miałem wrażenie, że to pozory, że te wszystkie działania mają właściwie jeden tylko główny cel – usprawiedliwić opcję pierwszą. Przekaz (dla siebie? dla innych?) brzmi: popatrzcie jak bardzo się staram, przecież robię wszystko co proponujecie, ale to zupełnie nie działa, więc po prostu muszę pić, to przecież nie moja wina. Ale… może to moje subiektywne odczucie.

Doktor Ameisen, jako alkoholik odpowiedzialny, zawiesił praktykę lekarską, bo nie chciał przyjmować pacjentów po pijanemu albo na kacu. Wrócił do Francji, a właściwie podróżował po całym świecie pomieszkując tu i ówdzie, poszukując leku na alkoholizm. W taki sposób trafił na Baklofen, lek zmniejszający napięcie mięśni szkieletowych, stosowany np. w leczeniu stwardnienia rozsianego i w chorobach rdzenia kręgowego.

Co niewątpliwie warte jest uwagi, Ameisen miał swoją teorię dotyczącą etiologii alkoholizmu i wiązał uzależnienie od alkoholu ze stanami lękowymi, ale też z niekontrolowanymi skurczami mięśni, a nawet drgawkami. Podobno zaobserwował to zjawisko u alkoholików biorących udział w spotkaniach AA, bo i rozwiązań oferowanych przez Anonimowych Alkoholików doktor Ameisen próbował, oczywiście też bez żadnego efektu. Wyznawał teorię, że w przypadku alkoholizmu (i nie tylko) „objawy choroby są chorobą”, a więc ich likwidacja powinna rozwiązać problem, uzdrowić chorego. Baklofen – w jego mniemaniu – pozwala alkoholikom wrócić do zwykłego picia towarzyskiego.

Książka, wzbogacona o entuzjastyczne wypowiedzi lekarzy i pacjentów, sprawia na mnie wrażenie tekstu sponsorowanego (zdarzają się takie w czasopismach), choć oczywiście mogę się mylić i jest możliwe, że jej autor działał w dobrej wierze. „Spowiedź z butelki” jest umiarkowanie ciekawie opisaną historią człowieka niewątpliwie nadmiernie pijącego, rozpaczliwie szukającego rozwiązań, które, we własnej ocenie, znalazł, czyli co najwyżej medycznie niepotwierdzoną ciekawostką.

Doktor Olivier Ameisen zmarł 18 lipca 2013 w Paryżu na zawał mięśnia sercowego. Czy lek zwiotczający mięśnie miał coś wspólnego z jego przedwczesną śmiercią? Tego się już pewnie nigdy nie dowiemy…