niedziela, 31 stycznia 2010

Wallander - obudźże się!

„Zapora” – Henning Mankell


Kolejna znakomita książka z Wallanderem w roli głównej. Powtarzam – znakomita, żeby nie było żadnych wątpliwości w związku z tym, co napiszę dalej.

Dwie nastolatki napadają na taksówkarza, który na skutek odniesionych obrażeń wkrótce umiera. Dziewczynom po prostu potrzebne były pieniądze. Przynajmniej tak twierdzą.
Podczas wieczornego spaceru i korzystania przy tym z bankomatu, Falk, specjalista komputerowy, nagle umiera. Lekarz stwierdza zawał.
Banalne sprawy szybko okazują się nie aż tak banalne, a przede wszystkim, łączą się ze sobą w sposób zupełnie nieprawdopodobny, wręcz diaboliczny.
Wallander, oskarżony o pobicie oskarżonej i w związku z tym obrażony na przełożonych, rusza do wali ze złem.

Książki Mankella to – poza „Psami z Rygi”, które były wyjątkowo słabe – znakomita literatura sensacyjna. Także ciekawe doświadczenie. Pisarze i reżyserzy przyzwyczaili nas, że policja jest organizacją paramilitarną. Tak też zresztą jest i w Polsce. Wojsko, policja, zawodowa straż pożarna, straż miejska, włoscy karabinierzy – to wszystko są organizacje paramilitarne. Wallander i jego współpracownicy są urzędnikami państwowymi. Dokładnie takimi samymi, jak w Polsce na przykład pracownicy biura dowodów osobistych. I różnica ta jest widoczna w ich zachowaniu, postępowaniu, sposobie bycia itd.

Książki o Wallanderze są znakomicie zorientowane czasowo. We wszystkich chronologia jest jasna, oczywista, nie budzi wątpliwości. W tym tomie żył jeszcze Rydberg, w tamtym zginał Svedberg, w kolejnym umarł ojciec Wallandera, w innym Wallander poznał Bajbę. Myślę, że to ogromna zaleta dla kogoś, kto ma możliwość czytania ich w kolejności chronologicznej. Ale i pewien dyskomfort dla tych, którzy czytają „nie po kolei”. Bo odniesienia do wydarzeń, które miały miejsce wcześniej i opisane zostały we wcześniejszym tomie, są dość częste i istotne.

W powieściach Mankella wszystko zmienia się w czasie tak ja należy, jednak z dwoma wyjątkami. Pierwszy dotyczy pory roku. Może głowy za to sobie uciąć nie dam, a i sprawdzać też mi się nie chce, ale odnoszę wrażenie, że w Skanii (część Szwecji, gdzie zwykle dzieje się akcja) wiecznie jest jesień. Tam stale pada deszcz, albo marznąca mżawka, wiecznie jest zimno, szaro, paskudnie, smutno, przygnębiająco.
Drugim elementem niezmiennym jest… Wallander. Oczywiście, w kolejnych tomach ten człowiek ma inny wiek, ale to są tylko cyferki. Ludzie wokół niego się zmieniają – on nie.
Długo zastanawiałem się, jakiego słowa użyłbym, gdybym musiał Wallandera określić tylko jednym. Wyszło mi ostatecznie, że chyba najwłaściwszym byłoby: niedołęga. Gdybym do dyspozycji miał dwa słowa, to: irytujący niedołęga.
Lata mijają, Wallander ma około pięćdziesiątki, ale nadal jest niewyrobiony towarzysko, nieśmiały i zakompleksiony, jak nastolatek. Pomimo wielokrotnych upomnień, a nawet poważnych problemów z tym związanych, nie jest w stanie nauczyć się włączać swój telefon komórkowy, który z niepojętych zwykle powodów stale wyłącza. Całkowicie przekracza jego zdolność rozumienia to, że powinien zaopatrzyć się w jakiś notes i długopis – on wiecznie pożycza ołówki od przesłuchiwanych osób, a ważne notatki zapisuje na jakichś przypadkowych świstkach, na przykład wyżebranym od kogoś skrawku gazety. Wallander jest ustawicznie niewyspany, przemęczony, często zaziębiony. Strzelają do niego, ale nie wpadnie mu do głowy, w związku z tym, nosić przy sobie pistolet. Jeździ starym gratem, który często się psuje, a wtedy chodzi po zimnej, jesiennej Szwecji pieszo, w dziurawych butach i kurtce nieodpowiedniej do pogody. Kiedy słyszy, że ktoś ma znakomity refleks i sprawność fizyczną, bo trenuje wschodnie sztuki walki, pyta naiwnie, czy chodzi może o rozbijanie cegieł pięścią. Niedołęga, po prostu.

Tego zabiegu pisarskiego nie potrafię zrozumieć. Wszyscy bohaterowie książek Mankella w sposób normalny i naturalny ewoluują z czasem, tylko Wallander jest… niereformowalny. A to, na dłuższą metę, jest irytujące. Natomiast zupełnie nie rzuca się w oczy podczas lektury jednej-dwóch, może nawet trzech książek Mankella. Albo w sytuacji, gdy pomiędzy lekturą jednej, a drugiej, mija dużo czasu.
Co też czytelnikom radzę. :-)



czwartek, 28 stycznia 2010

021 Klucz pod wycieraczką

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 021


Moja ostatnia pasja to yerba mate. Podobno niezbyt dobrze wpływa ona na pamięć długotrwałą, ale jak dotąd żadnych efektów ujemnych u siebie nie zauważyłem. A poza tym… Czasem wydaje mi się, że pamięć to ja mam może nawet zbyt dobrą. Pamiętam wydarzenia, sytuacje, ludzi, a niektóre z tych wspomnień ani nie są mi już do niczego potrzebne, ani nie uszczęśliwiają mnie w żaden sposób. Pewnie nawet wprost przeciwnie. Tak czy owak większość z nich, to co najwyżej ciekawostki.

Kiedy byłem małym dzieckiem, większość drzwi w tym kraju zamykana była na proste zamki ryglowe. Klucze do nich były duże, ciężkie, z języczkiem o mniej lub bardziej wymyślnym kształcie. Dopiero w nowych mieszkaniach montowane były zamki bębenkowe zwane „yale” od nazwiska wynalazcy (Linus Yale), albo „Łucznik” od nazwy radomskiej fabryki, która je produkowała. Nazywano je też zamkami patentowymi – być może dlatego, że syn Linusa Yale, także Linus, w 1861 roku opatentował wynalazek ojca. W tej chwili są to chyba najpopularniejsze i najtańsze typy zamków. Wówczas tanie nie były.
Dorobienie takiego klucza – dzieci gubiły je ustawicznie – też nie było sprawą tak prostą, jak obecnie. Nie trwało to dwie minuty i często ślusarz musiał dorobiony klucz kilka razy poprawiać, żeby pasował. Jeśli nie dla wszystkich domowników starczało kluczy, to dla tej osoby, która wychodząc z domu klucza ze sobą nie zabierała, zostawiano go pod wycieraczką. Było to rozwiązanie stosowane powszechnie i to nie tylko w naszym domu. Setki razy, w swoim bloku i w innych, widziałem ludzi, którzy wyjmują klucz spod wycieraczki i otwierają nim drzwi.
Często klucze dorabiane były dopiero wtedy, kiedy w domu został już tylko jeden.

Płataliśmy z kolegami najrozmaitsze figle. Pamiętam, że raz nawet podpaliliśmy sąsiadce piwnicę – był to efekt potajemnych eksperymentów z papierosami – ale jakoś nigdy nie przyszło nam do głowy, żeby sięgnąć pod wycieraczkę po czyjś klucz i wejść do cudzego mieszkania. Coś takiego nie pojawiało się w najbardziej nawet szalonych planach, czy pomysłach.
Wydaje mi się, że sytuacją typu „klucz pod wycieraczką” dorośli też nie przejmowali się aż tak bardzo. Zanim dorobiono brakujące klucze często mijały miesiące. Taka sytuacja w chwili obecnej wydaje się zupełnie nieprawdopodobna – zwłaszcza, że wtedy bramy domów nie były zamykane, domofony nie były znane i na klatkę schodową mógł wejść dokładnie każdy. Podobnie było z piwnicami. Poszczególne piwnice lokatorzy zamykali na proste kłódki, ale samo wejście do piwnic stało otworem dla każdego. Dziwne wydaje się również i to, że wtedy poczucie bezpieczeństwa osobistego mieliśmy zdecydowanie większe niż obecnie, na początku XXI wieku. Nie było też wtedy setek firm ochroniarskich, ani Straży Miejskiej. Ale to inna historia…
Oczywiście, powszechne teraz w miastach domofony, są zabezpieczeniem pozornym, a nawet zupełnie iluzorycznym, bo wystarczy (sam sprawdzałem!) zadzwonić jednocześnie do kilku mieszkań i, albo ktoś otworzy zupełnie bez pytania, albo hasło: „poczta”, czy „reklama”, powoduje, że drzwi otwierane są już bez dalszej zwłoki.

Innym, słabo rozpowszechnionym wynalazkiem, był… telefon. W połowie XX wieku budki telefoniczne stały na ulicach, telefony były w urzędach i instytucjach, ale w mieszkaniach prywatnych – rzadko. Nie mając nawyku korzystania z telefonu, nie odczuwaliśmy też jakoś specjalnie jego braku. Bo i z kim niby mielibyśmy przez ten telefon rozmawiać, jak nikt z rodziny również go nie posiadał? W związku z tym, nieco inna była organizacja życia towarzyskiego: zdecydowanie częściej odwiedzaliśmy zarówno członków dalszej rodziny jak i znajomych. Poza okazjami i znajomościami oficjalnymi, nie wymagało to zwykle żadnych wcześniejszych uzgodnień. Nie było za bardzo co robić w domu, więc ktoś rzucał propozycję: „to może wpadniemy do Kazi?” i tyle tylko trzeba było, żeby kogoś odwiedzić.
Oczywiście, czasem gospodarza nie było w domu, ale to przecież normalne, jeśli wybieraliśmy się bez wcześniejszego uzgodnienia. W takiej sytuacji dość często, zamiast wracać do domu, decydowaliśmy się odwiedzić kogoś innego, kto mieszkał gdzieś w pobliżu – jak już w tej dzielnicy jesteśmy…

W jaki sposób rozpoznawaliśmy, kto puka, lub dzwoni do naszych drzwi? Ano, najprostszy z możliwych – otwierając drzwi. Czasem, gdy ktoś był nieubrany, albo w innych szczególnych sytuacjach, zza drzwi padało pytanie „kto tam?”. Bywało i tak, że odpowiedź „swój” całkowicie zadowalała pytającego.
Nieco później w drzwiach pojawiły się wizjery, zwane też „judaszami”. Już sama nazwa, bez dwóch zdań pejoratywna, mówiła o nastawieniu do tych urządzeń. Niewątpliwie były wygodne i bardzo szybko stały się powszechne, ale podglądanie ukradkiem kogoś stojącego pod drzwiami, kogoś, kto nie mógł widzieć nas, wydawało się jakby mało eleganckie. Szybko się z tym jednak oswoiliśmy. I, co było do przewidzenia, zaczęły zdarzać się sytuacje, że gospodarze udawali, że nie ma ich w domu, gdy przez wizjer rozpoznali kogoś, na czyje towarzystwo nie mieli ochoty. Cena postępu po prostu…

Kiedy nie należało się do nikogo wybierać z wizytą? Wyłączony z życia towarzyskiego był zdecydowanie pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Wigilię można było spędzić w rodzinnym gronie, co zresztą latami praktykowaliśmy, w drugi dzień Świąt można było odwiedzać znajomych, ale pierwszy dzień Świąt należało spędzić u siebie.
Nie wypadało, bez wyraźnego uzgodnienia i zaproszenia, odwiedzać nikogo w czwartkowe wieczory. W telewizji, gdy stała się już nieco bardziej powszechna, nadawano w ten dzień Teatr Sensacji, albo jakiś inny kryminał, a coś takiego zdecydowana większość Polaków chciała obejrzeć w spokoju. Z podobnych względów (Kino Nocne), zaproszenia wymagały sobotnie wieczory. Inna sprawa, że tak późno – emisja zaczynała się około godziny dwudziestej drugiej – w ogóle nie wypadało się już do nikogo wybierać.

To były w ogóle dziwaczne czasy. Wiem, że teraz trudno będzie w coś takiego uwierzyć, a nawet sobie wyobrazić, ale wówczas przyjaciele, krewni, znajomi, dość często zapraszali się na obiad – nie, nie do baru, czy restauracji – do domu, do swojego mieszkania. To fakt!



środa, 27 stycznia 2010

Żydzi, masoni, cykliści itd.

„Ludzie z cienia” – John Lawrence Reynolds


Popularnonaukowa (chyba jednak bardziej popularna niż naukowa) pozycja traktująca o tajnych stowarzyszeniach. Autor stara się zachować obiektywizm w sądach i nie stawać zbyt wyraźnie po żadnej ze stron, tym niemniej dobór faktów, które konfrontuje z popularnymi, a nawet powszechnymi przekonaniami, pozwala odgadnąć, co sądzi na temat masonerii, templariuszy, iluminatów, różokrzyżowców, kabalistów, druidów, mafii, assasynów, yakuzy i innych tajnych przedsięwzięć o charakterze religijnym, przestępczym, lub innym.

Poruszane w książce tematy i zagadnienia są okazją do rozprawienia się z absurdalnymi często „prawdami” podsuwanymi czytelnikowi w „Protokołach Mędrców Syjonu” („fałszywka” zmajstrowana genialnie przez carską Ochranę), w książkach „Święty Graal, święta krew”, „Kod Leonarda da Vinci”, czy działach Alesteira Crowleya, członka Zakonu Złotego Świtu.

„Ludzie z cienia” to także zbiór fantastycznych ciekawostek, hipotez i pomysłów, jak choćby ten, na temat Szekspira:

„Niewielka, ale niezwykle uparta grupa uczonych twierdzi, że Szekspir nie mógł stworzyć wszystkich przypisanych mu dzieł bez pomocy jakiegoś współpracownika - bardziej płodnego, bardziej utalentowanego literacko i lepiej wykształconego. Mieszkaniec Stratford-upon-Avon nie mógł zdobyć takiej wiedzy o kulturze, jaką wykorzystywał Szekspir w swoich dramatach. Jego rodzice byli niepiśmienni, a on sam nie przejawiał większych talentów do nauki. Kiedy poznał utwory w języku francuskim, włoskim, hiszpańskim i duńskim, nie mówiąc już o językach starożytnych, łacinie i grece - pytają sceptycy, zauważając, że zdaniem współczesnego mu dramaturga Bena Jonsona, Szekspir znał ledwo trochę łaciny, a jeszcze mniej greki. Nieliczne zachowane świadectwa jego charakteru pisma, wszystko wyłącznie podpisy, potwierdzają, że człowiek, który je złożył, nie był nawykły do posługiwania się piórem - albo skopiował podpis, albo ktoś prowadził jego rękę”.

Książka Reynoldsa okazała się całkiem niezłą rozrywką, choć przyznam, że spodziewałem się działa bardziej ambitnego; przy okazji dość przekonująco wyjaśnia ludzką potrzebę poszukiwania spiskowej teorii dziejów w każdym wydarzeniu, którego nie rozumiemy.



czwartek, 21 stycznia 2010

Bez sensu, bez przyszłości

„Wykluczeni” – Elfriede Jelinek


Koniec lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Wiedeń. Wojna była koszmarem, z jakim trudno się zmierzyć. Lepiej więc, wygodniej, udawać, że jej nie było, zapomnieć, nie zwracać uwagi, nie pamiętać. Ale nie ma też powrotu do ideałów i wartości burżuazyjnego społeczeństwa sprzed wojny. Cóż więc pozostaje? Pustka. I złość. I gniew. I frustracja. A stąd już bardzo blisko do pozornie bezsensownej przemocy.

Młodzi ludzie, Anna, Sophie, Rainer i Hans, kompletnie zagubieni, rozczarowani sfrustrowani, szukają sensu życia w brutalnych napadach.

Ojciec dwojga z nich, dawny oficer SS i inwalida wojenny (erotoman fotograf i sadysta), jest wyraźnym symbolem tego, do czego nikt nie chce wracać, a nawet więcej – odciąć się za wszelką cenę, uciec. Tylko… dokąd. W świecie, w którym nie ma miłości, jedynym wyjściem wydaje się eskalacja okrucieństwa. Zresztą… co innego mogłoby połączyć dziewczynę z dobrego, a przynajmniej bogatego domu, niesamowicie inteligentne rodzeństwo i zwykłego robotnika?

Opowieść jest szara, ponura, przygnębiająca i beznadziejna. Źle się zaczyna, a później jest już tylko coraz gorzej. Jeśli nawet nie wiadomo, jak, to właściwie od samego początku można się spodziewać, że to się wszystko źle skończy.

Specyficzny, trudny w odbiorze język.



Jak to na wojence ładnie

„Batalion marszowy” – Sven Hassel


Jedna z wielu wspomnieniowych książek Svena Hassela, Duńczyka, byłego żołnierza karnej kompanii Wermachtu, pokazująca ludzi i wydarzenia z czasów drugiej wojny światowej, ale od tej drugiej, to jest niemieckiej strony.
Stali bohaterowie opowiadań Hassela – Stary, Porta, Legionista, Mały, Barcelona i sam Sven – tym razem biją się na froncie wschodnim i w Rumunii. Pewien czas spędzają też w więzieniu wojskowym Torgau, gdzie wykorzystywani są do pilnowania więźniów oraz wykonywania wyroków śmierci.

„Batalion marszowy” czyta się znakomicie, zresztą… trzeba nie lada talentu, żeby opisać psychopatycznych niemieckich morderców tak, by sympatia czytelnika była nieustająco po ich stronie.



niedziela, 17 stycznia 2010

Mój czas nieutracony

„W stronę Swanna” – Marcel Proust


W jednym z najlepszych filmów na świecie („Dawno temu w Ameryce”) jest taki moment, w którym Klucha wraca do Nowego Jorku po kilkudziesięciu latach ukrywania się. Gruby Moe pyta go, co robił przez cały ten czas i Klucha odpowiada, że kładł się wcześnie spać. No, cóż… związek z pierwszym tomem „W poszukiwaniu straconego czasu” jest oczywisty i nie budzi wątpliwości.

O czym jest książka? O tym, że każdy czas miniony jest tak naprawdę czasem straconym. Czy wypełnią go bezsenne godziny i obserwacja cieni przesuwających się w szparze drzwi, czy miłość Odety, to w sumie… Czas jest też głównym bohaterem powieści, w której jedynym stałym elementem jest zmiana.

Nie, nie będę czytał kolejnych tomów. Może po prostu z lenistwa, bo jednak Proust wymaga ode mnie pewnego wysiłku, ale przede wszystkim chyba jednak z obawy, że zechcę wrócić pod Łuk Triumfalny, na Pola Elizejskie, a zwłaszcza do Combray. Z niepokoju, że zacznę tęsknić do Odety i Gilberty, a może nawet trochę Swanna. A na tak bezsensowne tracenie czasu jednak pozwalać sobie nie chcę. Bo tego świata tak naprawdę nie ma. I chyba nigdy nie było…

Zauroczył mnie też język Prousta. Te jego oszczędne, lapidarne zdania… Oto zresztą jedno z nich:

„Pokoje zimowe, gdzie, leżąc w łóżku, wtula się głowę w gniazdko uwite z najrozmaitszych rzeczy: z rogu poduszki, z kapy, z kawałka szala i z numeru »Dẻbats roses«, przy czym spaja się wszystko razem, techniką ptaków, ugniatając to sobą bez końca; gdzie w mroźny czas miło jest czuć się bezpiecznym niby jaskółka morska w swoim ciepłym gniazdku pod ziemią i gdzie opodal ognia płonącego całą noc w kominku śpi się w płaszczu ciepłego i dymnego powietrza, przeszywanego blaskami rozpalających się kolejno polan, niby w bezściennej alkowie, w gorącej jaskini wyżłobionej w łonie samego pokoju, w upalnej i ruchomej w swych kręgach cieplnych strefie, wietrzonej podmuchami, które nam chłodzą twarz, a płyną z kątów, z okolic okna lub z miejsc oddalonych od ognia i już ochłodzonych; pokoje letnie, gdzie miło jest czuć się zespolonym z ciepłą nocą, gdzie blask księżyca, wsparty na uchylonych okiennicach, rzuca aż do stóp łóżka swoją zaczarowaną drabinę; gdzie śpi się prawie na wolnym powietrzu, niby sikora kołysana wiatrem na czubku promienia; czasami pokój Louis XVI, tak wesoły, że nawet pierwszego wieczora nie czułem się w nim zbyt nieszczęśliwy; gdzie kolumienki lekko podtrzymujące sufit rozchylały się z takim wdziękiem, aby wskazywać i chronić miejsce łóżka; czasami, przeciwnie, ów pokój mały, a tak wysoki, wznoszący się stożkowato na wysokość dwóch pięter i częściowo wyłożony mahoniem, gdzie od pierwszej sekundy czułem się moralnie zatruty nieznanym zapachem bagna przeciw molom, przekonany o wrogości fioletowych firanek i o bezczelnej obojętności zegara skrzeczącego głośno, tak jakby mnie tam nie było; gdzie dziwaczne i bezlitosne lustro o czworograniastych nogach, zagradzając ukośnie jeden kąt pokoju, żłobiło sobie nieprzewidziane miejsce w błogiej pełni mego zwykłego pola widzenia; gdzie myśl, siląc się przez godziny całe zmienić miejsce, naciągnąć się wzwyż, aby przybrać ściśle kształt pokoju i wypełnić go wreszcie aż do szczytu olbrzymiego leja, wycierpiała tam wiele ciężkich nocy, gdy leżałem wyciągnięty w łóżku, z podniesionymi oczami, z czujnym uchem, z opornymi nozdrzami, z bijącym sercem, dopóki wreszcie przyzwyczajenie nie zmieniło koloru firanek, nie kazało zmilczeć zegarowi, nie nauczyło litości skośnego i okrutnego lustra, nie stłumiło, o ile nie wygnało zupełnie, zapachu bagna i nie zmniejszyło znacznie pozornej wysokości sufitu”.



Rozsypane fotografie

„Tango raz jeszcze” – Julio Cortazar


Dziesięć króciutkich utworów, przypominających stare fotografie, które przypadkiem wysypały się z pudełka. Właściwie nie tyle chodzi o same fotografie, co związane z nimi uczucia i wspomnienia. To trochę tak, jakby właściciel obrazków starał się w kilkudziesięciu zdaniach opowiedzieć o nich przypadkowemu obserwatorowi.
Utwory ulotne i zwiewne sąsiadują tu z mrocznymi i przygnębiającymi. Ma to pewien urok, ale… Do arcydzieł tej książki jednak bym nie zaliczył.



Japończycy o miłości...

„Chrestomatia współczesnych opowiadań japońskich”


Tytuł niewątpliwie robi wrażenie (bo taki… ambitny), ale nie jest do końca ścisły, bo chrestomatia, to zwykle wybór fragmentów utworów – w odróżnieniu od określenia miscellanea, które oznacza zbiór różnych utworów, różnych autorów. W każdym razie w zbiorku, o którym mowa, zawarte są opowiadania i nowele w całości, a nie ich fragmenty.

Era Meji, która rozpoczęła się w Japonii w 1868 roku, przyniosła zmiany, które porównać można do rewolucji kulturalnej w Chinach. Polityka izolacjonizmu i pogardliwego odrzucania wszystkiego, co nie japońskie, uległa odwróceniu o 180 stopni. Japończycy zaczęli otwierać się na Zachód, a nawet z determinacją i zapałem godnym niewątpliwie lepszej i słuszniejszej sprawy, bałwochwalczo go naśladować.
W tym właśnie czasie zniszczono, lub wyrzucono, co na jedno wychodzi, mnóstwo przedmiotów, które zaliczyć można do wyrobów rzemiosła artystycznego, ale nawet dzieł sztuki. Na śmietniku lądowały cudowne, dwustuletnie jedwabne kimona, bo szczytem marzeń okazał się nagle garnitur z taniego amerykańskiego domu towarowego.

Przewrót nastąpił też w literaturze i sztuce, a japońscy pisarze naśladować zaczęli romantyczne powieści europejskie. Wynikało z tego wiele problemów, pojawiła się potrzeba stworzenia japońskich odpowiedników pojęć, które wcześniej w tym kraju nie istniały, na przykład „miłość” czy „czystość” (w znaczeniu dziewictwa, lub wstrzemięźliwości płciowej).

„Chrestomatia współczesnych opowiadań japońskich”, to zbiorek dziesięciu utworów o miłości. O miłości takiej, jak ją rozumieli, czy próbowali zrozumieć, z różnym zresztą skutkiem i efektem, japońscy pisarze w erze Meji i następującej po niej erze Taishŏ, czyli na przełomie XIX i XX wieku.

Poziom utworów jest bardzo różny, ale ich ocenę pozostawiam czytelnikom. Natomiast sam zbiór jest niewątpliwie ciekawym… eksperymentem.



czwartek, 14 stycznia 2010

Zapomniana apokalipsa

„Mała apokalipsa” – Tadeusz Konwicki


Czas i miejsce akcji: Warszawa, jeden dzień w roku bliżej nieokreślonym; pewnie gdzieś pomiędzy 1979, a 1999. Mniej więcej.

Groteskowa i oniryczna nowelka o pisarzu (dawny sympatyk reżimu, dziś niby dysydent, ale właściwie człowiek zupełnie wyobcowany i zagubiony), który rano dowiaduje się od znajomych opozycjonistów, że tegoż wieczora powinien dokonać aktu samospalenia w proteście przeciwko… pomysłowi przyłączenia Polski do ZSRR. Pisarz zdaje sobie sprawę, że ofiarowana mu rola jest rolą kozła ofiarnego, ale przemierza miasto z kanistrem benzyny i zdobytymi w Peweksie zapałkami, szukając… może prawd ostatecznych, a może odrobiny sensu. Ale w tym świecie, brudnym, szarym, beznadziejnym i brzydkim, nic już chyba nie ma sensu, a ideały zdewaluowały się tak, jak większość wartości, którymi kierowali się żałośni w sumie konspiratorzy.

„Mała apokalipsa” zrobiła w latach osiemdziesiątych furorę. Konfiskowana przez bezpiekę, rozprowadzana w drugim obiegu, była pozycją, którą trzeba było mieć. Mieć, bo z czytaniem bywało już różnie. I tylko czasem zastanawiam się, jak odebrana zostałaby dzisiaj, gdyby jej pierwsze wydanie przypadło na zimę roku 2010. Ile osób by ją kupiło? Ile przeczytało.

Ale są w niej znakomite „kawałki”. Jak chociażby to:

„Po co w ogóle ich słuchałem? Jak zwykle zabrakło mi charakteru? A co to jest charakter? Przecież doskonale wiem, dawno zrozumiałem. Charakter to brak wątpliwości, charakter to uporczywość trwania przy swoim zamiarze choćby nie wiem jak bezsensownym, charakter to brak wyobraźni, charakter to wrodzona tępota, charakter to nieszczęście ludzkości.
[...]
Charakter się przeżył. W dawnych prymitywnych czasach zmagań z wszechmocną przyrodą i z biologiczną słabością człowieka charakter był pożyteczny, przynosił korzyść, popychał do przodu w koszmarnym mozole ciężki głaz niemocy ludzkiej. Nauczyliśmy się chwalić, wielbić charakter, padać przed nim plackiem, czynić z niego fetysz. A dziś nikt nie ma odwagi skompromitować charakteru, choć stał się kategorią psychologiczną najzupełniej wsteczną, po prostu reakcyjną. W dzisiejszym wieloznacznym świecie charakter to despotyzm, tyrania i totalna nietolerancja”.



wtorek, 12 stycznia 2010

O braku miłości i głupocie

„O miłości i innych demonach” – Gabriel Garcia Marquez


Jeśli opowiadanie jest o miłości, to o jakiejś chorej, wynaturzonej, kalekiej. W czasie lektury odnosiłem często wrażenie, że chodzi właśnie o brak miłości, albo o jej zastępowanie wynaturzonymi popędami. Poza tym Marquez pisze o ciemnocie, zabobonach, głupocie, obłudzie, zakłamaniu, hipokryzji, fanatyzmie katolickiego XVIII wieku, a zwłaszcza Świętej Inkwizycji.
Jest to też opowieść o dziewczynce o pięknych rudych włosach, którą ugryzł wściekły pies, uwiódł zakonnik, i która umarła z miłości, albo przez ludzką głupotę.

Autor tak pisał o jej przyjściu na świat:

„W nieoczekiwanie deszczowym dniu, pod znakiem Strzelca, urodziła się przedwcześnie i z trudem Sierva Maria de Todos los Angeles. Wyglądała jak bezbarwna kijanka, a owinięta wokół szyi pępowina omal jej nie zadusiła.
»To dziewucha - powiedziała akuszerka. - Ale nie będzie żyć«.
To właśnie wtedy Dominga de Adviento przyrzekła swym świętym, że jeśli obdarzą dziecko łaską życia, dziewczynka nie zetnie włosów aż do swej nocy poślubnej. Ledwie złożyła ślubowanie, kiedy mała uderzyła w płacz. Rozradowana Dominga de Adviento zaśpiewała: »Będzie świętą!«. Markiz, który poznał dziecko już wymyte i ubrane, był znacznie mniej jasnowidzący.
»Będzie kurwą - powiedział. - O ile Bóg obdarzy ją życiem i zdrowiem«.
Dziewczynka, córka arystokraty i plebejki, miała dzieciństwo podrzutka. Matka znienawidziła ją już z chwilą, gdy po raz pierwszy i ostatni dała jej piersi i kazała ją natychmiast od siebie odstawić w obawie, że ją zabije. Dominga de Adviento wykarmiła ją, ochrzciła w Chrystusie i poświęciła Olokun, bóstwu yoruba o nieokreślonej płci, którego twarz miała być tak straszna, iż pozwalało się widywać tylko w snach, a i to zawsze w masce. Przeniesiona na podwórzec niewolników Sierva Maria nauczyła się tańczyć, nim zaczęła mówić, nauczyła się jednocześnie trzech języków afrykańskich, picia koguciej krwi na czczo i prześlizgiwania się pomiędzy chrześcijanami niczym niematerialna istota, bo ani jej nie widzieli, ani nie czuli. Dominga de Adviento otoczyła ją radosnym dworem czarnych niewolnic, służących krwi mieszanej, posługaczek indiańskich, które kąpały ją w wodach szczęścia, oczyszczały werbeną Yemayó i pielęgnowały niczym krzew różany wartki potok włosów, które, gdy miała pięć lat, sięgały jej już do pasa. Co jakiś czas niewolnice wieszały jej kolejny naszyjnik jednego ze swych bogów, co dało w pewnym momencie liczbę szesnastu”.



niedziela, 10 stycznia 2010

Jak powstało Las Vegas?

„Bugsy” – Henry Sergg


„Bugsy” to przezwisko. Ponad wszelką wątpliwość pejoratywne. Stosunkowo łagodnym tłumaczeniem na język polski (inne są po prostu wulgarne) jest – „szajbus”. „Bugsy” w książce Sergga to Benjamin Siegel, amerykański gangster pochodzenia żydowskiego. Urodził się w 1906 roku, zastrzelono go, we własnym domu zresztą, w 1947. Znajomy i współpracownik sycylijskich mafiosów z rodziny Genovese.
Znany i sławny głównie dzięki swojej wizji, jak najbardziej urzeczywistnionej i zrealizowanej – Las Vegas, a w nim pierwszego wielkiego hotelu-kasyna Flamingo. Później dalszych.
Książka Sergga jest literacką (bardziej literacką niż dokumentalną) biografią Siegela. Średniej jakości, jeśli chodzi o warsztat autorski, ale niewątpliwie ciekawa pozycja dla miłośników klimatów mafijnych.



poniedziałek, 4 stycznia 2010

Nudnawy polski kryminał

„Numerator” – Margaret Todd


Umierają ludzie. Różni ludzie, w różny sposób, w różnych okolicznościach. Przy zwłokach znajdowane są kartki z numerami. Śledztwo prowadzi dwoje niezwykle sympatycznych policjantów oraz nieprawdopodobnie przystojny prokurator o nazwisku… a jakże, Boruta.
Inni bohaterowie noszą nazwiska takie, jak na przykład Grzegorz Grzegorczyk, czy Hubert Hutnicki.

Kiepski kryminał z ustawicznym jęczeniem i narzekaniem na upadek obyczajów.



niedziela, 3 stycznia 2010

Jak to na Ukrainie bywało

„Wilcze gniazdo” – Jacek Komuda


Powieść historyczno-przygodowa z gatunku płaszcza i… szabli. Wiek siedemnasty, kresy szlacheckiej Rzeczpospolitej, a dokładniej Ukraina. Kolejne powstanie kozackie, a w międzyczasie wielka miłość, zajazdy, pojedynki, warcholstwo, pijaństwo, arogancja, ciemnota, zabobony i sobiepaństwo, to jest polskie cechy narodowe w całej okazałości.

Tylko, czemu w bibliotece książka ta była w dziale s-f? Nie wiem do dziś… Nie jestem też do końca pewien, czy autor miał jakąś spójną, sensowną koncepcję tej opowieści zasiadając do jej pisania. Bo, że nie miał na końcu, nie ulega wątpliwości.