Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 021
Moja ostatnia pasja to yerba mate. Podobno niezbyt dobrze wpływa ona na pamięć długotrwałą, ale jak dotąd żadnych efektów ujemnych u siebie nie zauważyłem. A poza tym… Czasem wydaje mi się, że pamięć to ja mam może nawet zbyt dobrą. Pamiętam wydarzenia, sytuacje, ludzi, a niektóre z tych wspomnień ani nie są mi już do niczego potrzebne, ani nie uszczęśliwiają mnie w żaden sposób. Pewnie nawet wprost przeciwnie. Tak czy owak większość z nich, to co najwyżej ciekawostki.
Kiedy byłem małym dzieckiem, większość drzwi w tym kraju zamykana była na proste zamki ryglowe. Klucze do nich były duże, ciężkie, z języczkiem o mniej lub bardziej wymyślnym kształcie. Dopiero w nowych mieszkaniach montowane były zamki bębenkowe zwane „yale” od nazwiska wynalazcy (Linus Yale), albo „Łucznik” od nazwy radomskiej fabryki, która je produkowała. Nazywano je też zamkami patentowymi – być może dlatego, że syn Linusa Yale, także Linus, w 1861 roku opatentował wynalazek ojca. W tej chwili są to chyba najpopularniejsze i najtańsze typy zamków. Wówczas tanie nie były.
Dorobienie takiego klucza – dzieci gubiły je ustawicznie – też nie było sprawą tak prostą, jak obecnie. Nie trwało to dwie minuty i często ślusarz musiał dorobiony klucz kilka razy poprawiać, żeby pasował. Jeśli nie dla wszystkich domowników starczało kluczy, to dla tej osoby, która wychodząc z domu klucza ze sobą nie zabierała, zostawiano go pod wycieraczką. Było to rozwiązanie stosowane powszechnie i to nie tylko w naszym domu. Setki razy, w swoim bloku i w innych, widziałem ludzi, którzy wyjmują klucz spod wycieraczki i otwierają nim drzwi.
Często klucze dorabiane były dopiero wtedy, kiedy w domu został już tylko jeden.
Płataliśmy z kolegami najrozmaitsze figle. Pamiętam, że raz nawet podpaliliśmy sąsiadce piwnicę – był to efekt potajemnych eksperymentów z papierosami – ale jakoś nigdy nie przyszło nam do głowy, żeby sięgnąć pod wycieraczkę po czyjś klucz i wejść do cudzego mieszkania. Coś takiego nie pojawiało się w najbardziej nawet szalonych planach, czy pomysłach.
Wydaje mi się, że sytuacją typu „klucz pod wycieraczką” dorośli też nie przejmowali się aż tak bardzo. Zanim dorobiono brakujące klucze często mijały miesiące. Taka sytuacja w chwili obecnej wydaje się zupełnie nieprawdopodobna – zwłaszcza, że wtedy bramy domów nie były zamykane, domofony nie były znane i na klatkę schodową mógł wejść dokładnie każdy. Podobnie było z piwnicami. Poszczególne piwnice lokatorzy zamykali na proste kłódki, ale samo wejście do piwnic stało otworem dla każdego. Dziwne wydaje się również i to, że wtedy poczucie bezpieczeństwa osobistego mieliśmy zdecydowanie większe niż obecnie, na początku XXI wieku. Nie było też wtedy setek firm ochroniarskich, ani Straży Miejskiej. Ale to inna historia…
Oczywiście, powszechne teraz w miastach domofony, są zabezpieczeniem pozornym, a nawet zupełnie iluzorycznym, bo wystarczy (sam sprawdzałem!) zadzwonić jednocześnie do kilku mieszkań i, albo ktoś otworzy zupełnie bez pytania, albo hasło: „poczta”, czy „reklama”, powoduje, że drzwi otwierane są już bez dalszej zwłoki.
Innym, słabo rozpowszechnionym wynalazkiem, był… telefon. W połowie XX wieku budki telefoniczne stały na ulicach, telefony były w urzędach i instytucjach, ale w mieszkaniach prywatnych – rzadko. Nie mając nawyku korzystania z telefonu, nie odczuwaliśmy też jakoś specjalnie jego braku. Bo i z kim niby mielibyśmy przez ten telefon rozmawiać, jak nikt z rodziny również go nie posiadał? W związku z tym, nieco inna była organizacja życia towarzyskiego: zdecydowanie częściej odwiedzaliśmy zarówno członków dalszej rodziny jak i znajomych. Poza okazjami i znajomościami oficjalnymi, nie wymagało to zwykle żadnych wcześniejszych uzgodnień. Nie było za bardzo co robić w domu, więc ktoś rzucał propozycję: „to może wpadniemy do Kazi?” i tyle tylko trzeba było, żeby kogoś odwiedzić.
Oczywiście, czasem gospodarza nie było w domu, ale to przecież normalne, jeśli wybieraliśmy się bez wcześniejszego uzgodnienia. W takiej sytuacji dość często, zamiast wracać do domu, decydowaliśmy się odwiedzić kogoś innego, kto mieszkał gdzieś w pobliżu – jak już w tej dzielnicy jesteśmy…
W jaki sposób rozpoznawaliśmy, kto puka, lub dzwoni do naszych drzwi? Ano, najprostszy z możliwych – otwierając drzwi. Czasem, gdy ktoś był nieubrany, albo w innych szczególnych sytuacjach, zza drzwi padało pytanie „kto tam?”. Bywało i tak, że odpowiedź „swój” całkowicie zadowalała pytającego.
Nieco później w drzwiach pojawiły się wizjery, zwane też „judaszami”. Już sama nazwa, bez dwóch zdań pejoratywna, mówiła o nastawieniu do tych urządzeń. Niewątpliwie były wygodne i bardzo szybko stały się powszechne, ale podglądanie ukradkiem kogoś stojącego pod drzwiami, kogoś, kto nie mógł widzieć nas, wydawało się jakby mało eleganckie. Szybko się z tym jednak oswoiliśmy. I, co było do przewidzenia, zaczęły zdarzać się sytuacje, że gospodarze udawali, że nie ma ich w domu, gdy przez wizjer rozpoznali kogoś, na czyje towarzystwo nie mieli ochoty. Cena postępu po prostu…
Kiedy nie należało się do nikogo wybierać z wizytą? Wyłączony z życia towarzyskiego był zdecydowanie pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Wigilię można było spędzić w rodzinnym gronie, co zresztą latami praktykowaliśmy, w drugi dzień Świąt można było odwiedzać znajomych, ale pierwszy dzień Świąt należało spędzić u siebie.
Nie wypadało, bez wyraźnego uzgodnienia i zaproszenia, odwiedzać nikogo w czwartkowe wieczory. W telewizji, gdy stała się już nieco bardziej powszechna, nadawano w ten dzień Teatr Sensacji, albo jakiś inny kryminał, a coś takiego zdecydowana większość Polaków chciała obejrzeć w spokoju. Z podobnych względów (Kino Nocne), zaproszenia wymagały sobotnie wieczory. Inna sprawa, że tak późno – emisja zaczynała się około godziny dwudziestej drugiej – w ogóle nie wypadało się już do nikogo wybierać.
To były w ogóle dziwaczne czasy. Wiem, że teraz trudno będzie w coś takiego uwierzyć, a nawet sobie wyobrazić, ale wówczas przyjaciele, krewni, znajomi, dość często zapraszali się na obiad – nie, nie do baru, czy restauracji – do domu, do swojego mieszkania. To fakt!
Kiedy byłem małym dzieckiem, większość drzwi w tym kraju zamykana była na proste zamki ryglowe. Klucze do nich były duże, ciężkie, z języczkiem o mniej lub bardziej wymyślnym kształcie. Dopiero w nowych mieszkaniach montowane były zamki bębenkowe zwane „yale” od nazwiska wynalazcy (Linus Yale), albo „Łucznik” od nazwy radomskiej fabryki, która je produkowała. Nazywano je też zamkami patentowymi – być może dlatego, że syn Linusa Yale, także Linus, w 1861 roku opatentował wynalazek ojca. W tej chwili są to chyba najpopularniejsze i najtańsze typy zamków. Wówczas tanie nie były.
Dorobienie takiego klucza – dzieci gubiły je ustawicznie – też nie było sprawą tak prostą, jak obecnie. Nie trwało to dwie minuty i często ślusarz musiał dorobiony klucz kilka razy poprawiać, żeby pasował. Jeśli nie dla wszystkich domowników starczało kluczy, to dla tej osoby, która wychodząc z domu klucza ze sobą nie zabierała, zostawiano go pod wycieraczką. Było to rozwiązanie stosowane powszechnie i to nie tylko w naszym domu. Setki razy, w swoim bloku i w innych, widziałem ludzi, którzy wyjmują klucz spod wycieraczki i otwierają nim drzwi.
Często klucze dorabiane były dopiero wtedy, kiedy w domu został już tylko jeden.
Płataliśmy z kolegami najrozmaitsze figle. Pamiętam, że raz nawet podpaliliśmy sąsiadce piwnicę – był to efekt potajemnych eksperymentów z papierosami – ale jakoś nigdy nie przyszło nam do głowy, żeby sięgnąć pod wycieraczkę po czyjś klucz i wejść do cudzego mieszkania. Coś takiego nie pojawiało się w najbardziej nawet szalonych planach, czy pomysłach.
Wydaje mi się, że sytuacją typu „klucz pod wycieraczką” dorośli też nie przejmowali się aż tak bardzo. Zanim dorobiono brakujące klucze często mijały miesiące. Taka sytuacja w chwili obecnej wydaje się zupełnie nieprawdopodobna – zwłaszcza, że wtedy bramy domów nie były zamykane, domofony nie były znane i na klatkę schodową mógł wejść dokładnie każdy. Podobnie było z piwnicami. Poszczególne piwnice lokatorzy zamykali na proste kłódki, ale samo wejście do piwnic stało otworem dla każdego. Dziwne wydaje się również i to, że wtedy poczucie bezpieczeństwa osobistego mieliśmy zdecydowanie większe niż obecnie, na początku XXI wieku. Nie było też wtedy setek firm ochroniarskich, ani Straży Miejskiej. Ale to inna historia…
Oczywiście, powszechne teraz w miastach domofony, są zabezpieczeniem pozornym, a nawet zupełnie iluzorycznym, bo wystarczy (sam sprawdzałem!) zadzwonić jednocześnie do kilku mieszkań i, albo ktoś otworzy zupełnie bez pytania, albo hasło: „poczta”, czy „reklama”, powoduje, że drzwi otwierane są już bez dalszej zwłoki.
Innym, słabo rozpowszechnionym wynalazkiem, był… telefon. W połowie XX wieku budki telefoniczne stały na ulicach, telefony były w urzędach i instytucjach, ale w mieszkaniach prywatnych – rzadko. Nie mając nawyku korzystania z telefonu, nie odczuwaliśmy też jakoś specjalnie jego braku. Bo i z kim niby mielibyśmy przez ten telefon rozmawiać, jak nikt z rodziny również go nie posiadał? W związku z tym, nieco inna była organizacja życia towarzyskiego: zdecydowanie częściej odwiedzaliśmy zarówno członków dalszej rodziny jak i znajomych. Poza okazjami i znajomościami oficjalnymi, nie wymagało to zwykle żadnych wcześniejszych uzgodnień. Nie było za bardzo co robić w domu, więc ktoś rzucał propozycję: „to może wpadniemy do Kazi?” i tyle tylko trzeba było, żeby kogoś odwiedzić.
Oczywiście, czasem gospodarza nie było w domu, ale to przecież normalne, jeśli wybieraliśmy się bez wcześniejszego uzgodnienia. W takiej sytuacji dość często, zamiast wracać do domu, decydowaliśmy się odwiedzić kogoś innego, kto mieszkał gdzieś w pobliżu – jak już w tej dzielnicy jesteśmy…
W jaki sposób rozpoznawaliśmy, kto puka, lub dzwoni do naszych drzwi? Ano, najprostszy z możliwych – otwierając drzwi. Czasem, gdy ktoś był nieubrany, albo w innych szczególnych sytuacjach, zza drzwi padało pytanie „kto tam?”. Bywało i tak, że odpowiedź „swój” całkowicie zadowalała pytającego.
Nieco później w drzwiach pojawiły się wizjery, zwane też „judaszami”. Już sama nazwa, bez dwóch zdań pejoratywna, mówiła o nastawieniu do tych urządzeń. Niewątpliwie były wygodne i bardzo szybko stały się powszechne, ale podglądanie ukradkiem kogoś stojącego pod drzwiami, kogoś, kto nie mógł widzieć nas, wydawało się jakby mało eleganckie. Szybko się z tym jednak oswoiliśmy. I, co było do przewidzenia, zaczęły zdarzać się sytuacje, że gospodarze udawali, że nie ma ich w domu, gdy przez wizjer rozpoznali kogoś, na czyje towarzystwo nie mieli ochoty. Cena postępu po prostu…
Kiedy nie należało się do nikogo wybierać z wizytą? Wyłączony z życia towarzyskiego był zdecydowanie pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Wigilię można było spędzić w rodzinnym gronie, co zresztą latami praktykowaliśmy, w drugi dzień Świąt można było odwiedzać znajomych, ale pierwszy dzień Świąt należało spędzić u siebie.
Nie wypadało, bez wyraźnego uzgodnienia i zaproszenia, odwiedzać nikogo w czwartkowe wieczory. W telewizji, gdy stała się już nieco bardziej powszechna, nadawano w ten dzień Teatr Sensacji, albo jakiś inny kryminał, a coś takiego zdecydowana większość Polaków chciała obejrzeć w spokoju. Z podobnych względów (Kino Nocne), zaproszenia wymagały sobotnie wieczory. Inna sprawa, że tak późno – emisja zaczynała się około godziny dwudziestej drugiej – w ogóle nie wypadało się już do nikogo wybierać.
To były w ogóle dziwaczne czasy. Wiem, że teraz trudno będzie w coś takiego uwierzyć, a nawet sobie wyobrazić, ale wówczas przyjaciele, krewni, znajomi, dość często zapraszali się na obiad – nie, nie do baru, czy restauracji – do domu, do swojego mieszkania. To fakt!