czwartek, 25 września 2008

O krwawym Jakubie

„Wieszać każdy może” – Andrzej Pilipiuk


Siedem opowiadań normalnego formatu i jedno bardzo, bardzo długie. Razem sprawia to wrażenie książki zmontowanej „na siłę” i bez wyraźnej koncepcji. Kiedy na sensowne wydanie, objętość była nadal zbyt mała, ostatni tekst Pilipiuk rozciągnął zdaje się w czasie i przestrzeni do absurdu. O ile jednak absurd – obecny i w poprzednich tomach o Wędrowyczu – wcześniej zachwycał lekkością i polotem, tu sprawia wrażenie czegoś ciężkawego i siermiężnego. Zamiast przedniej zabawy – niekończąca się seria brutalnych morderstw, już nawet nie zabawna, a raczej niesmaczna.
Są w książce momenty bardzo dobre, ale już niewiele. Reszta… no, cóż… to już wyraźnie nie to…



piątek, 19 września 2008

Optymizm jest wadą!

Czy należy wstydzić się pesymizmu i chwalić optymizmem?

Kiedy pewna znajoma, z uroczym uśmiechem oznajmiła przy jakiejś tam okazji, że jest „niepoprawną optymistką”, miałem ochotę spytać ją, czy faktycznie rozumie to, co mówi i czy w to wierzy? A przede wszystkim, czy uważa to za powód do dumy? Zwykle niezbyt często spotyka się ludzi, aż tak skorych do ujawniania swoich wad charakteru. Bo optymizm jest wadą, niebezpieczną wadą.

Zwykle optymizm przeciwstawia się pesymizmowi. Nie ulega wątpliwości, że pesymizm jest wadą, więc przy takiej konfrontacji pozornie wychodziłoby na to, że optymizm to zaleta. W takim rozumowaniu, co chyba oczywiste, tkwi poważny błąd. Taki sam, jak w przypadku sadyzmu i masochizmu. Jeżeli sadyzm jest wadą, co chyba nie ulega wątpliwości, to przecież nadal nie oznacza, że masochizm jest zaletą.

Jeśli pesymista uważa, że na pewno się nie uda, to optymista jest przekonany, że na pewno się uda. Są to po prostu dwa przeciwstawne bieguny wady, na którą składają się takie podstawowe elementy jak: kompletnie nierealna ocena rzeczywistości, naiwność oraz zwyczajny brak roztropności.

Czy pesymizm jest niebezpieczny dla rodziny, przyjaciół i znajomych pesymisty? Nie. Na pewno nie jest przyjemny, a kontakt z kimś takim obniża nastrój, zniechęca, odbiera chęć do życia i działania; pesymista to przecież według powszechnego przekonania ktoś smutny. Ale niebezpieczny nie jest. Pesymista będąc przekonany, że na pewno się nie uda, ma przygotowane trzy plany awaryjne na taką okoliczność. Przynajmniej trzy. I co najwyżej będzie mocno zawiedziony, że nie miał okazji zastosować któregoś z nich, bo udało się, i to za pierwszym razem.

Optymista będąc przekonany, że uda się na pewno, żadnych planów czy rozwiązań alternatywnych nie tworzy, bo i po co mu one – przecież wiadomo, że się uda! Kiedy optymiście czasem się jednak coś nie powiedzie, to oczywiście jest to wielka tragedia, i muszą tu być jacyś winni – przecież plan optymisty był tak genialny, że musiał „wypalić”. Taki stan (szukanie winnych) rzecz jasna u optymisty nie trwa wiecznie, bo bardzo szybko ma on gotowy, równie genialny i znów całkowicie nierealny pomysł, który… na pewno się uda.

Obcowanie z optymistą na gruncie towarzyskim jest przyjemnym doświadczeniem i miłym przeżyciem. Jednak dla rodziny lub w firmie ktoś taki jest niebezpieczny. Ocenia sytuację, oraz swoje możliwości, zupełnie nierealnie, zakładając z góry, że każdy jego plan, decyzja, pomysł, rozwiązanie, są dobre no i niewątpliwie prowadzą do sukcesu. Krótko mówiąc optymista to ktoś taki, kto po skreśleniu kilku liczb, stojąc z kuponem w kolejce do kolektury Lotto, już dzwoni do dealera Mercedesa i zamawia najnowszy model tego auta.

Dość często spotykam się z przekonaniem, jakoby optymizm był pożądaną zaletą. Nieporozumienie to może wynikać z dwóch powodów:

1. Optymista myli nam się z kimś radosnym, pogodnym i wesołym, czasem wiążemy z optymizmem takie pojęcie, jak „pogoda ducha”. To faktycznie często bywa prawdą, ale jednak nie zawsze. Problem bowiem polega na czymś innym - o ile pesymizm cechuje brak racjonalnych podstaw do przewidywania klęski lub porażki, to optymizm cechuje taki sam brak racjonalnych podstaw do prognozowania sukcesu lub wygranej. Skutki oraz konsekwencje optymizmu rzadko bywają przyjemne, zwłaszcza dla rodziny optymisty.

2. Optymista jest najczęściej wysoko ceniony w towarzystwie. Nic dziwnego, przecież lubimy czuć się pogodnie i przyjemnie podczas spotkania ze znajomymi. Lubimy tak bardzo, że pewnie z tego powodu chętnie wtrynilibyśmy tą cechę każdemu z naszych znajomych. We własnym domu chyba jednak kogoś takiego wolelibyśmy uniknąć. To trochę tak, jak z paniami pewnego autoramentu. Wielu panom bardzo się podoba, że tak chętnie i bez oporów „dają”, ale co do obecności takiej pani w ich domu, w roli żony oraz matki, pewnie mieliby sprzeciwy i opory.



Na koniec jeszcze jedno, dość często dające się słyszeć określenie – nieuzasadniony optymizm. Trochę przypomina to typowy błąd logiczny idem per idem, albo „masło maślane”, bo optymizm z natury jest właśnie nieuzasadniony. Gdyby opinia, pomysł, decyzja, itp., były uzasadnione, to wynikałyby przecież z jakichś realnych przesłanek. Na przykład wieloletnich doświadczeń. No, ale to już nie jest optymizm, tylko realizm.

Na koniec kilka cytatów:
"Optymizm - karykatura nadziei" - Gilbert Cesbron
"Optymizm jest ślepy, pesymizm gorzki" - Jean Cocteau
"Pesymista: optymista z praktyką życiową" - Julian Tuwim
"Optymizm jest zawsze wynikiem niedostatecznych informacji" - Jacques Tati
"Optymizm to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam się źle dzieje" – Wolter
"Pesymizm, podobnie zresztą jak optymizm, jest znakiem umysłowej nierównowagi" - Emil Cioran
"Nie ma żałośniejszego widoku niż młody pesymista, z wyjątkiem starego optymisty" - Mark Twain
"Ubogich duchem stać jedynie na tani optymizm; kosztuje wprawdzie drogo, ale innych" – St. J. Lec



czwartek, 18 września 2008

Trzech wspaniałych

„Trzech wspaniałych” - Zbigniew Pitera


Tytułowych trzech wspaniałych to: Henry Fonda, John Wayne i Humphrey Bogart – wybitni aktorzy kina amerykańskiego, głównie pierwszej połowy XX wieku. Autor opisuje ich kariery artystyczne, ewolucję warsztatu aktorskiego, dobre i złe filmy, lepsze i gorsze role. Robi to dokładnie, rzetelnie, beznamiętnie i… nudno.



wtorek, 16 września 2008

Pitaval i propaganda

„Pitawal filmowy” – Czesław Michalski


Pitaval – prekursorem gatunku był adwokat, Francois Gayot de Pitaval, który w roku 1734 wydał „Słynne i ciekawe procesy z wyrokami w nich zapadłymi”. Pitavale współczesne opisują zwykle zbrodnie, sensacje, afery i skandale na jakimś terenie (np. „Pitaval Krakowski” „Pitaval warszawski” „Praski pitaval”), ale także w określonych ramach czasowych. Czasem pitavale dotyczą określonych środowisk lub grup zawodowych.
Dwutomowy „Pitaval filmowy”, opisujący autentyczne dramaty i sensacje w świecie X Muzy, należy do tych ostatnich.

Czesław Michalski (nie dożył wydania swojego dzieła, ostatecznej redakcji „Pitavalu filmowego” podjęło się wydawnictwo – Krajowa Agencja Wydawnicza) w pierwszym tomiku zawarł opowieści o początkach filmu, głównie w Ameryce, koncentrując się szczególnie na latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku. Tom drugi obejmuje lata następne, do końca lat sześćdziesiątych i zamyka się zbrodnią „rodziny Mansona”, dokonanej w domu znanego reżysera Romana Polańskiego.

Poza tą ostatnią historią, całej reszcie przyświecał zdaje się jeden cel nadrzędny: pokazać wyraźnie degrengoladę systemu kapitalistycznego, a zwłaszcza szczególny upadek moralny, wręcz zgniliznę, Hollywood. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie.

Kryminalnych historii jest w pitavalu Michalskiego nie tak znowu wiele. Wyraźnie unika on jakichkolwiek drastycznych opisów i koncentruje raczej na nagannych postawach etycznych bohaterów swoich relacji. Na przykład sprawa Igo Syma – niemieckiego konfidenta w Warszawie w czasie II Wojny Światowej, sprawa wątpliwej moralnie postawy Kazimierza Junoszy-Stępowskiego, który w czasie okupacji za spore pieniądze występował w produkcjach niemieckich (miał na utrzymaniu żonę narkomankę).

W zasadzie można się było tego spodziewać, zważywszy na czas i miejsce wydania książek – PRL lata 1980-81, ale to w istotny sposób obniża ich merytoryczną i dokumentalną wartość.

Właściwa konfrontacja dokonana została dopiero w tekście Janickiego, który porównuje „zgniły Zachód” z… : „Zupełnie inna sytuacja panowała w Związku Radzieckim, pierwszym kraju, w którym film uznany został oficjalnie za sztukę, i to jedną z najważniejszych. Nadrzędnym prawem nie był tu zysk. Filmowi przypisano ważną i szeroko pojętą rolę kulturotwórczą, wychowawczą. Film służył poznawaniu rzeczywistości i jej zmianie, obok tego pełnił oczywiście i funkcje rozrywkowe. Kinematografia została upaństwowiona, co zwolniło twórców od przemożnego na Zachodzie dyktatu pieniądza, owego Box-office, «zewu kasy»”*.



* Stanisław Janicki, posłowie do drugiego tomu „Pitavalu filmowego” Czesława Michalskiego, Krajowa Agencja Wydawnicza, 1981, strona 170.



poniedziałek, 15 września 2008

015 Całkiem inne miasto

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 015.


Kiedy miałem 7-21 lat mieszkaliśmy przy ulicy 1-go Maja. W tym okresie Opole miało ok. 60-70 tysięcy mieszkańców, a 2,5 kilometrowa ulica 1-go Maja była jedną z dłuższych w mieście. Mieszkaliśmy na końcu tej ulicy, a więc nieomalże na krańcu miasta. Dalej nie było już nic. Och, oczywiście nie w sensie dosłownym; był tam stadion żużlowy, na który w niedziele ściągały setki widzów, było wzniesienie, zwane „Śląskimi Górkami”, potem długo, długo nic i wreszcie wieś o nazwie Nowa Wieś Królewska. W Nowej Wsi Królewskiej było kino „Bolko”, knajpa, kościół i, za kościołem, jeziorko. A nawet dwa.

Jako dziecko na „Śląskie Górki” chodziłem z sankami, kilka razy byłem w kinie „Bolko”, ze dwa razy w życiu poszedłem na zawody żużlowe. A kiedy dostałem pierwszy rower, otworzyła się dla mnie możliwość organizowania wypraw nad jeziorka. Jeździliśmy tam z kolegą kąpać się. Zbyszek próbował mnie także wciągnąć w tajniki i arkana sportu wędkarskiego, ale właściwie nigdy mu się to nie udało.
Pewnego razu, zimą, na „Śląskie Górki” uciekłem z domu. Zabrałem ze sobą 3-4 letniego brata, kawałek chleba z kiełbasą, sanki... Napędziliśmy Matce sporo strachu, mimo że wróciliśmy po czterech czy pięciu godzinach.
Od kilkunastu lat mieszkam w centrum, dwieście metrów od Ratusza. W Nowej Wsi Królewskiej nie byłem jeszcze dłużej... Wybrałem się więc tam jakiś czas temu na rowerze. Ot, taka podróż sentymentalna do krainy dzieciństwa. Było to doświadczenie koszmarne. To nic, że zamiast „Śląskich Górek” jest obecnie parking. To nic, że nie ma już kina „Bolko” (z wypiekami na policzkach oglądałem tam film „Inwazja potworów”), ani sklepu spożywczego, w którym kupowaliśmy oranżadę w proszku lub galaretkę owocową – ją też jedliśmy na sucho. To głupstwo, że nie potrafiłem znaleźć drogi prowadzącej do jeziorka; prawdą jest też, ze aż tak strasznie to się znowu nie upierałem i nie starałem...

Nowa Wieś Królewska to już od dziesięcioleci dzielnica Opola. Ale jeżdżąc jej ulicami miałem wrażenie, jakby od tamtych lat zostawiono ją całkowicie samej sobie – porzucono ją, zapomniano o niej. Właściwie nie ma tam żadnych nowych obiektów czy budynków, a stare... Chaotyczna zabudowa, „hektary” odpadających tynków i łuszczącej się farby, zaniedbane, zaśmiecone podwórka, szare od kurzu wystawy kiepsko zaopatrzonych sklepów, krzywe i pełne wybojów chodniki, śmieci na ulicach i kipiące z przepełnionych koszy.
A przede wszystkim atmosfera marazmu i kompletnej beznadziei. Ludzie, nawet nie aż tak znowu starzy, siedzący przed domami na zdezelowanych ławkach i wzrokiem bez wyrazu wpatrujący się w pustkę. Brudne dzieci bawiące się nie bardzo wiadomo czym...
Ja wiem, że to stara dzielnica. Stara w sensie wieku zamieszkujących ją ludzi- starych, a więc zwykle niezamożnych lub biednych po prostu. Brutalne i przygnębiające jest to, że nikt nawet nie ukrywa, że tam nie warto inwestować, stawiać sklepów, zakładów, lokować firm. Nie warto dbać, sprzątać, robić ładnych wystaw... Nic już nie warto...
To inne miasto. Inne niż to, w którym ja żyję. Smutne i przygnębiające. Byś może było tam tak samo, kiedy byłem dzieckiem. Ale wtedy tego nie widziałem.


Jaka szkoda, że tak krótki jest czas między okresami, gdy jest się za młodym a gdy jest się za starym... Anonim



piątek, 12 września 2008

014 Moje złego początki

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 014.


Zaczynałem od paczki Sportów zwędzonych matce. Były to najtańsze papierosy w tych czasach. Latami, bez zmian kosztowały 3,50 złotych (później nagle ich cena wzrosła do 6,00). Bez filtra, w białym opakowaniu, nie przeładowanym elementami dekoracyjnymi – delikatnie rzecz ujmując. Wydzielały paskudny dosyć swąd lub czad. Goście z Niemiec przyjeżdżający w odwiedziny do krewnych własnymi samochodami prosili, żeby nie używać ich w aucie - podobno po powrocie na "zgniły Zachód" jedyne, co można było zrobić dla pozbycia się okropnego odoru, była wymiana tapicerki i lakieru.


Fajki i szlugi, czyli... papierosy

Nauczyłem się palić na tych matki Sportach, ale bardzo szybko przerzuciłem się na Extra Mocne na zmianę z Caro lub Carmenami – w zależności od stanu kieszeni. Te pierwsze, zwane też "emersonami" lub "schabowymi" (jeśli z filtrem to "schabowy z kością", a jak bez filtra to "schabowy bez kości"), to były papierosy prawdziwych mężczyzn. Nieprzygotowanych zwalały z nóg lub/i wywoływały odruchy wymiotne. Kosztowały 6,40.

• Caro – opakowanie niebieskie z wielką białą literą „C”. Sporo droższe, jeśli dobrze pamiętam kosztowały 11,00 złotych, ale jednocześnie faktycznie dużo lepsze. Aromatyzowane.

• Carmen – najwyższej jakości produkt Monopolu Wyrobów Tytoniowych. Czerwone pudełko, biały napis, dodatkowo informacja, że wyprodukowano z tytoni importowanych. Dłuższe od innych, jako pierwsze pakowano w folię. Sam extra szyk i elegancja. Chodziły słuchy, że są opiumowane. Od Sportów prawie czterokrotnie droższe.

• W tamtych czasach ludzie palili swoje ulubione marki latami, a do zmiany mogły ich zmusić jedynie ważne czynniki zewnętrzne. Takim zewnętrznym czynnikiem był kryzys lat 80-tych. Wobec braku "moich" papierosów paliłem takie wynalazki (zresztą nie tylko ja) jak albańskie Arberie czy wietnamskie 476 (zwane "napalmami"). Dość obrzydliwe, delikatnie mówiąc, ale mimo wszystko chyba jednak lepsze od Sportów. Poza tym Klubowe, Yugo, Radomskie, Popularne.
Kiedy nastały czasy kupowania papierosów na wagę w połamanych odcinkach rozmaitej długości, kartek na papierosy, kilometrowych kolejek do kiosków, itd. wybrzydzanie na niezupełnie zgodny z oczekiwaniami aromat generalnie się skończyło.


Napoje wyskokowe, czyli... alkohol

Podczas prywatek (opisanych w "Życiu towarzyskim") zwykle pierwszy raz w życiu próbowaliśmy alkoholu. Najczęściej było to wino marki Wino – na prymitywnej etykiecie nabazgrolono napis "Wino", podano informację o zawartości alkoholu oraz siarki i to w zasadzie wszystko. Nazywano tą wysoce podejrzaną ciecz rozmaicie: "patykiem pisane", "alpaga", "kwach", "bełt".

Równie popularne choć często trudniejsze do kupienia w handlu detalicznym było piwo. Za moich czasów Browar Opole już nie działał (mimo, że sam budynek stał jeszcze długo - na jego miejscu straszy obecnie Copernicus Center w budowie), piliśmy więc "namysłów" (Browar w Namysłowie), a od wielkiego dzwonu, jak udało się zdobyć "fulajta" (Full z Żywca).

W dalszej kolejności, choć nie zawsze we właściwym czasie, sięgaliśmy po napoje wysokoprocentowe:

• Wódka Czysta – zwana "z czerwoną kartką" – od koloru etykiety lub "czyściochą" – od nazwy. Najtańsza, ale... nie najgorsza. Okresowo w handlu występowały mikstury bardziej niebezpieczne.

• Wódka Stołowa (też czysta) – na etykiecie stylizowany stół biesiadny otoczony krzesłami, w kole nazwa trunku. Szczebelek wyżej od "czyściochy". Najczęściej chyba kupowana i stawiana na stołach podczas licznych wtedy imprez i spotkań towarzyskich. "Czyściochą" delektowano się raczej na melinach, w bramach, piwnicach i śmietnikach, wprost z gwinta, ewentualnie z musztardówki (szklany słoik po musztardzie; miał w dolnej części rowki znakomicie ułatwiające dokładne odmierzanie niezwykle cennego płynu).

• Vistula – trucizna. Fakt, że śmierdziała fuzlem to głupstwo, ale na jej powierzchni wyraźnie dawały się zauważyć tłuste oka nafty lub benzyny. Autentycznie często wywoływała zatrucia. Na szczęście szybko znikła z rynku. Jej ledwie maskowanymi odmianami był Jazz i w pewnych okresach Bałtycka.

• Żytnia – nazywana "z kłoskiem" (na etykiecie kłos żyta) lub zdrobniale i z prawdziwym uczuciem - "żytkiem". W tamtych czasach uważana za wódkę bardzo dobrą, a w związku z tym trudno dostępna. Oczywiście zawsze można ją było kupić w Pewexie (sklep, w którym płaciło się dolarami, markami, funtami i innymi walutami wymienialnymi), w cenie 1$. Będąc na wczasach w Bieszczadach napotkałem tam niezwykłą ciekawostkę, której nie widziałem nigdy więcej i nigdzie indziej - wódkę Żytnią Mazowiecką. Nie była taka zła, ale do prawdziwej się niestety nie umywała.

• Koszerna – wódka bardzo wysokiej klasy. Początkowo dostępna tylko w Pewexach. Podobno jedyna wódka w Polsce bez karbidu i innych szkodliwych ingrediencji. Czystość receptury gwarantował główny Rabin Polski (podpis i specjalny certyfikat zamieszczony na etykiecie). Kiedy pojawiła się w normalnym handlu, pomimo wysokiej ceny wykupywana była skrzynkami. W związku z tym bardzo szybko sklepy dotowarowano kilkunastoma co najmniej gatunkami wódek koszernych, zaopatrzonych w podpisy wszelakiej maści, żyjących lub nie, Rabinów.

• Samogon czyli bimber, a także krzakówka lub księżycówka, bo produkowana w ukryciu, w lesie, często nocą, to po prostu wysokoprocentowy alkohol własnej produkcji. Do dziś (i może właśnie dlatego) pamiętam datę bitwy pod Grunwaldem, czyli rok 1410... 1 kilogram cukru, 4 litry wody, 10 deko drożdży... Z obawy przed oskarżeniem o namawianie do przestępstwa dalszy opis procesu technologicznego sobie daruję. Samogon można było uczynić bardziej znośnym w smaku za pomocą palonego cukru.
W pewnym okresie wśród ludzi, których bez problemu stać było na dobry alkohol, zapanowała moda na samogon. Pamiętam jak kilka dni przed imprezą w wódce Żytniej moczyłem ziarenka kawy, palony cukier i rodzynki, zdrapywałem etykiety, korki zastępowałem zwitkami z gazety. Wszyscy chwalili bimber, który udało mi się zorganizować.


Napoje bezalkoholowe

W słowniku potocznej polszczyzny drugiej połowy ubiegłego wieku napój do popijania wódki to popitka. Analogicznie produkt stały do zjedzenia bezpośrednio po przełknięciu alkoholu to zakąsywka (zagrycha).

• Oranżada – 1,80 złotych w handlu państwowym i 1,60 w sklepie prywatnym. Przez wiele lat jedyny napój gazowany. Na etykietce kieliszek od szampana z zawartością tryskającą bąbelkami. Sprzedawana w butelkach zwrotnych (na kaucję) z bardzo charakterystycznym zamknięciem w postaci ceramicznego korka z gumowym uszczelnieniem, poruszającego się na grubym drucie. W małoletnim wieku butelkę taką należało umieć otwierać ciosem karate (uderzeniem kantem dłoni).
Oranżada występowała też w postaci suchej, w proszku. Zawartość opakowania należało rozpuścić w szklance wody. Niestety nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zastosował się do tego przepisu. Oranżadę w proszku jako dziecko jadałem wyłącznie na sucho, maczając pośliniony palec w torebce z tym specyfikiem.

• Woda sodowa – zwykła woda z kranu tyle, że gazowana. Oczywiście nieco tańsza od wody mineralnej, która nie dość, że gazowana, to jeszcze z bliżej nie zidentyfikowanymi minerałami. Słyszałem, że na etykiecie którejś z wód mineralnych ktoś znalazł napis: „Pobudza, wzmaga apetyt, przeczyszcza nie przerywając snu”, ale myślę, że to złośliwość i zwykłe malkontenctwo. Wody mineralne niegazowane nie były wtedy znane.

Z wodą sodową związane jest arcyciekawe urządzenie o nazwie syfon. Szklane, ciężkie naczynie z bardzo grubego szkła z dziobkiem i specjalnym mechanizmem spustowym. Syfony kupowało się zwykle w sklepach owocowo-warzywnych. Kaucja za syfon była horrendalna - 45 złotych, ale wymiana pustego na pełny faktycznie nie kosztowała wiele. W Opolu, na Zaodrzu istniał wtedy jeden jedyny punkt, w którym można było zażyczyć sobie "nabicia" syfonu wodą gazowaną z sokiem.

Po latach pojawiły się węgierskie metalowe syfony do samodzielnego "nabijania". Urządzenie napełniało się wodą z kranu i mocno zakręcało. Następnie należało w stosownym miejscu umieścić metalowy nabój z gazem (sprzedawane w warzywniakach, też na kaucję, w pudełkach po 10 sztuk) i wkręcając go doprowadzić do przebicia czubka naboju przez specjalną iglicę. W wersji optymistycznej gaz wydostawał się do wnętrza syfonu, a kilkakrotne potrząśnięcie urządzeniem mieszało go z wodą. Udawało się to rzadko.

• Polococta – taka Coca-Cola w rodzimym wydaniu. Napój gazowany, jak i oryginał, ale na tym podobieństwa niestety się kończyły.

• QickCola – jak wyżej tylko jeszcze gorsza. O ile to możliwe...

• Cytroneta – napój gazowany o smaku cytrynowym. Znośny.

• Mandarynka – jak wyżej tyle, że o smaku pomarańczowym. Podobno z dodatkiem prawdziwych soków z owoców cytrusowych. Cena: 3,20 złotych.

• Mirinda – pojawiła się już w czasach Coca-Coli. Bardzo mocno gazowana i całkiem niezła po schłodzeniu.

• Herbawit (nie jestem pewien czy nie Herbavit), Rosavit, Złota rosa – podróbki oranżady. Słodkie, gazowane, o bliżej nie zidentyfikowanym smaku czasem przypominającym landrynki, innym razem cukierki na kaszel.

• Serwowit – tego nigdy nie próbowałem, na dnie mętnawej cieczy zawsze coś się osadzało. Brr...



Miasto i fotografia...

„Opole 150 lat fotografii” – Urszula Zajączkowska


Kiedy miałem jedenaście czy dwanaście lat, dostałem w prezencie od ciotki – choć podejrzewam, że był to wspólny wysiłek finansowy kilku krewnych – pierwszy aparat fotograficzny: niemiecki Certo SL 100. Nie miałem wtedy radia, magnetofonu, piłki czy roweru, w moim domu nie było pralki automatycznej ani odkurzacza, ale na aparacie fotograficznym bardzo mi zależało, więc w końcu jakoś go wybłagałem.

O fotografowaniu wiedziałem właściwie tylko tyle, ile wyczytałem z instrukcji obsługi mojego aparatu. Filmy początkowo zanosiłem do obróbki (wywołanie negatywu + wykonanie odbitek) do jednego z najstarszych w mieście zakładów fotograficznych.
Knociłem oczywiście niesamowicie i często dostawałem resztę z dwudziestozłotowej zaliczki, bo z całej rolki udanym miałem zaledwie kilka zdjęć.
Widząc moją desperację i wysiłek, który wyraźnie szedł na marne, właściciel zakładu udzielił mi kilku rad i wskazówek na temat fotografowania, czułości filmów, manipulowania głębią ostrości, czasów, itp. i już nigdy więcej nie musiał mi zwracać części zaliczki.

Bez względu na to, czy potrafiłem to nazwać czy nie, a na początku rzecz jasna nie potrafiłem, zawsze chodziło o dwie sprawy: możliwość tworzenia sztuki przez kogoś, kto nie potrafi malować lub rysować oraz o sposób na zatrzymanie czasu. Zatrzymanie kawałka czasu i przeniesienie go w jakiś inny czas, o zachowanie go na później, albo dla kogoś.
Wokół mnie zmieniało się miasto i ludzie, widziałem rzeczy, których nie widzieli inni, a przynajmniej nie tak, jak oni. Zdawałem sobie sprawę, że nie jestem wieczny, a nie chciałem, żeby to wszystko zniknęło wraz ze mną, rozpłynęło się jak… jak łzy w deszczu.

„Opole 150 lat fotografii” to bardzo szczególne wydanie albumowe. Jest opowieścią o historii fotografii, o mieście, o jego fotografach – artystach, rzemieślnikach i amatorach, i o mieszkańcach Opola – tych prominentnych i tych zwyczajnych, z ulicy – na przestrzeni ostatnich stu pięćdziesięciu lat. Najstarsze zdjęcie z albumu pochodzi z 1864 roku, a choć najnowsze wykonano w 2005, to w gruncie rzeczy i przede wszystkim książka opowiada o świecie, którego już nie ma…

Rewelacja dla kogoś, kto się interesuje fotografią, jej historią i Opolem.



środa, 10 września 2008

Cud alko-przemiany

„Cud przemiany” – Włodzimierz Braniecki (z pomocą przyjaciół)


Podtytuł: „Z 30-lecia ruchu Anonimowych Alkoholików w Polsce” określa tematykę wystarczająco.

Książka jest zbiorem materiałów różnego typu. W większości są to wywiady Branieckiego z rozmaitymi ludźmi, ale także wypowiedzi lekarzy, psychologów, alkoholików, artykuły z gazet i czasopism i inne. Znaleźć tu można nawet takie „perełki” jak tekst wygłoszony na mityngu żałobnym po śmierci alkoholika Rajmunda, albo opowieść doktora Bohdana Woronowicza, który w 1994 roku od uczestników V Kongresu AA uzyskał zgodę na przedstawianie się jako Dorosłe Dziecko Anonimowych Alkoholików.

Na początku Braniecki wyjaśnia genezę swojego zainteresowania tematyką ruchów trzeźwościowych, a AA w szczególności, opowiada też, jak pastor Robert Gamble (właściciel wydawnictwa Media Rodzina), nakłonił go do napisania książki o historii Wspólnoty AA w Polsce.

Chronologiczny (mniej więcej) układ zawartych w książce materiałów, pozwala prześledzić historię AA w Polsce jako swego rodzaju proces o wyraźnie zaznaczonych kamieniach milowych. Najpierw grupy pracujące pod nadzorem psychologa (terapia pomieszana z Programem 12 Kroków AA), wychodzenie terapeutów z grup, rozdział pomiędzy grupami AA, a klubami abstynenckimi, powstanie Biura Służby Krajowej, kolejne Kongresy, itd.

„Cud przemiany” ma niewątpliwie charakter dokumentalny i historiograficzny, jednak ze względu na różnorodność zawartych treści, uznać go można za prawdziwy kalejdoskop pasjonujących opowieści. Sporo tu też anegdot i ciekawostek. Ot, choćby to:
W Grójcu pod Warszawą powstała grupa AA. Jej członkowie spotykali się przy kościele, ale kiedy w Grójcu powstała druga grupa AA „Grójeccy aowcy, którzy spotykali się w kościelnej salce katechetycznej, zgłosili się do miejscowego Komitetu PZPR z zapytaniem, czy „dla równowagi” nie można znaleźć miejsca na spotkania grupy AA poza kościołem. Władza ludowa nie chciała być gorsza i bardzo szybko udostępniła pomieszczenie na terenie komitetu partii”*.

Moje zainteresowanie tematyką tego typu sięga roku 1995-6, kiedy wpadła mi w ręce książka Wiktora Osiatyńskiego „Grzech czy choroba”. I mniej więcej od tego czasu czytam na temat uzależnienia od alkoholu, Wspólnoty AA i innych, właściwie wszystko, co uda mi się zdobyć.

Jako, że w temacie jestem, można powiedzieć, na bieżąco, dostrzegam też inny wymiar tytułu książki Branieckiego. „Cud przemiany” to także zapis pewnej ewolucji. Wspólnota Anonimowych Alkoholików w Polsce, w której nie ma żadnej władzy, w której nikt nikomu nic nie może nakazać czy polecić, sama jakby wyraźnie ewoluuje. Uderzyło mnie na przykład, jak czasem rozmówcy Branieckiego chwalą się i cieszą osiągnięciami organizacyjnymi, które obecnie uznane zostałyby pewnie za rażące naruszenie zasad i tradycji światowej Wspólnoty AA.
Czyżby i w tym zakresie Polska starała się (nareszcie!) przestać odstawać od całej reszty świata, a przynajmniej od państw i narodów cywilizowanych? A co ze sławetnym „Polak potrafi!” i naszymi własnymi, rewelacyjnymi (choć dziwnie mało skutecznymi w praktyce) sposobami na… właściwie na wszystko?
Może my, Polacy powinniśmy podpatrywać alkoholików, bo u nich to jakoś działa i skutecznie działa i dostosowuje się do aktualnej rzeczywistości jakoś tak… bezboleśnie?


* Włodzimierz Braniecki (z pomocą przyjaciół), „Cud przemiany Z 30-lecia ruchu Anonimowych Alkoholików w Polsce”, wyd. Media Rodzina, 2004 rok, strona 140.



piątek, 5 września 2008

Lód oraz jego Dukaj

„Lód” – Jacek Dukaj


Recepta na literacki sukces: napisać opowiadanie, 50-100 stron. Krasnoludy, smoki, magiczne miecze już się dość mocno przejadły, a więc powinno być na temat obecnie bardzo modny, czyli alternatywna przeszłość. Każdy element tego opowiadania, nawet najdrobniejszy, rozbudować (nadmuchać) do granic wytrzymałości. Mamy już 300 stron. Z trzystustronicowego opowiadania każdy drobiazg, detal, rozbudować i uzupełnić czym się tylko da.

Jak się to robi? Ależ prosto!
W książce stustronicowej: w piątek.
W książce trzystustronicowej: zorganizowano to w nocy z piątku na sobotę.
W książce tysiącstronicowej: „Nie nazajutrz i nie dnia zaraz po nim następnego, lecz dopiero w piątek, piątkowym wieczorem, a raczej nocą już piątkową, to jest z piątku na sobotę się przetaczającą, w przednoc balu gubernatorskiego, wonczas to wreszcie tak wszystko się zorganizowało…”.

W momentach, w których nie starcza już własnej wyobraźni, korzystać – w sensie twórczej inspiracji oczywiście – ze „Zbrodni i kary”, „Logiki praktycznej”, „Morderstwa w Orient Expresie”, może nawet Wittgensteina, itd. Wszędzie tam, gdzie wystarczyłyby cztery zdania, napisać sześćdziesiąt. Jeśli tylko uda nam się przekroczyć magiczne 1000 stron (z wydawcą dodatkowo uzgodnimy dość gruby papier, dzięki czemu tomiszcze będzie się bardziej rzucać w oczy), to sukces murowany.

Książki tej objętości wydawane są w dwóch-trzech tomach. Z oczywistych względów. Ale tu… Marketing przede wszystkim – klient ma zwrócić uwagę na towar, a to, że mu później ręce mdleją, bo taką „cegłę” ciężko jest po prostu utrzymać (nigdy w życiu – poza albumami – nie miałem w ręce książki tak niewygodnej w „obsłudze”), to bez znaczenia, bo odkrycie to odbywa się już po odejściu od kasy.

Czy jest jakiś sens w udziwnionej konstrukcji zdań typu: się odwróciło się, się pożegnało się, się wysikało się? Pozornie żadnego, ale zaraz, zaraz… Przecież to kolejne słowa i spacje więcej, a objętość rośnie.

A o czym jest to wiekopomne dzieło?
Rok 1924. I Wojny Światowej nie było i Polską wciąż rządzi car imperator Rosji. Panuje coś w rodzaju epoki lodowcowej – wszędzie jest lód i nawet w środku lata burze śnieżne są na porządku dziennym. Bliżej nie zidentyfikowane stwory, lute, zamrażają wszystko, co znajdzie się w ich otoczeniu. A jak wszystko, to wszystko – także koty i furmanki, prawdę, idee, postęp, wolną myśl…
Młody matematyk (ten właśnie od się umyło się) wysłany zostaje z misją specjalną na Syberię. Ma tam odnaleźć swojego ojca, który ponoć potrafi porozumiewać się z lutymi.
Misja w pewnym sensie kończy się powodzeniem, lód puszcza, ale wtedy okazuje się, że chyba niezupełnie o to chodziło. Przynajmniej nie wszystkim.
To oczywiście w telegraficznym skrócie, bo rozmaitych wątków pobocznych, różnych dygresji i dygresji do dygresji, w „Lodzie” dostatek jest wielki (Matko Boska! Zaczynam pleść jak Gierosławski!).

Niezłe jest połączenie wierzeń Jakutów z czarną fizyką Tesli. Zabawny, przez chwilę, jest też Piłsudzki mówiący językiem bohaterów Wiecheckiego.

I tak mamy kolejną książkę, która MUSI się podobać (presja jest tu niesamowita!) i NALEŻY mówiąc o niej mlaskać z zachwytu, i to im głośniej tym lepiej (głośniej zwłaszcza wtedy, kiedy nie dobrnęło się do końca), bo jakakolwiek krytyka naraża na ostracyzm, wykluczenie z grupy i pogardę.

Bardzo wysoka średnia ocena 140 czytelników Biblionetki i trzy zaledwie recenzje, w sugestywny i smutny sposób mówią same za siebie.

Jedyne, co chyba można zrobić stosunkowo bezpiecznie, to stwierdzić, że książka jest bardzo dobra, rewelacyjna wręcz, ale mnie się ona nie podoba, ale to na pewno moja wina – niewyrobiony literacko widać jestem i w ogóle nie zrozumiałem genialnego przesłania arcydzieła, które jako żywo, przypomina mi dmuchany ryż. Ciekawe czemu?

Zastanawiam się tylko, czy arcydzieło byłoby arcydziełem, gdyby miało 348 stron, a nie ponad tysiąc i normalną grubość rzędu 2 centymetrów zamiast 7 centymetrów.

Ale za to jak ciekawie prezentuje się na półce…



czwartek, 4 września 2008

Witajcie w małpiarni

„Witajcie w małpiarni” – Kurt Vonnegut


Zbiór, jeśli dobrze policzyłem to dwudziestu pięciu, krótkich form literackich (niektóre to opowiadania) pisanych i drukowanych w latach 1950-1968 w rozmaitych czasopismach.
Część utworów, formalnie rzecz biorąc, zaliczać się powinna do fantastyki – trzeba jednak pamiętać lub znać, fantastykę połowy XX wieku, żeby to zrozumieć i nie dać się zaskoczyć czy rozczarować.

Spod kpiarskiego poczucia humoru autora przebijają problemy bardzo poważne, jak na tamte czasy, a częściowo i może i na obecne. „Zimna wojna” i marzenia o powszechnym rozbrojeniu, dramat żołnierza w niewoli, problematyka przeludnienia, samotność ludzi nieśmiałych.

Podczas lektury poszczególnych utworów można turlać się ze śmiechu. Ale bardzo często po skończeniu któregoś z opowiadań, okazuje się, że już wcale nie jest tak śmiesznie i wesoło…