piątek, 12 września 2008

014 Moje złego początki

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 014.


Zaczynałem od paczki Sportów zwędzonych matce. Były to najtańsze papierosy w tych czasach. Latami, bez zmian kosztowały 3,50 złotych (później nagle ich cena wzrosła do 6,00). Bez filtra, w białym opakowaniu, nie przeładowanym elementami dekoracyjnymi – delikatnie rzecz ujmując. Wydzielały paskudny dosyć swąd lub czad. Goście z Niemiec przyjeżdżający w odwiedziny do krewnych własnymi samochodami prosili, żeby nie używać ich w aucie - podobno po powrocie na "zgniły Zachód" jedyne, co można było zrobić dla pozbycia się okropnego odoru, była wymiana tapicerki i lakieru.


Fajki i szlugi, czyli... papierosy

Nauczyłem się palić na tych matki Sportach, ale bardzo szybko przerzuciłem się na Extra Mocne na zmianę z Caro lub Carmenami – w zależności od stanu kieszeni. Te pierwsze, zwane też "emersonami" lub "schabowymi" (jeśli z filtrem to "schabowy z kością", a jak bez filtra to "schabowy bez kości"), to były papierosy prawdziwych mężczyzn. Nieprzygotowanych zwalały z nóg lub/i wywoływały odruchy wymiotne. Kosztowały 6,40.

• Caro – opakowanie niebieskie z wielką białą literą „C”. Sporo droższe, jeśli dobrze pamiętam kosztowały 11,00 złotych, ale jednocześnie faktycznie dużo lepsze. Aromatyzowane.

• Carmen – najwyższej jakości produkt Monopolu Wyrobów Tytoniowych. Czerwone pudełko, biały napis, dodatkowo informacja, że wyprodukowano z tytoni importowanych. Dłuższe od innych, jako pierwsze pakowano w folię. Sam extra szyk i elegancja. Chodziły słuchy, że są opiumowane. Od Sportów prawie czterokrotnie droższe.

• W tamtych czasach ludzie palili swoje ulubione marki latami, a do zmiany mogły ich zmusić jedynie ważne czynniki zewnętrzne. Takim zewnętrznym czynnikiem był kryzys lat 80-tych. Wobec braku "moich" papierosów paliłem takie wynalazki (zresztą nie tylko ja) jak albańskie Arberie czy wietnamskie 476 (zwane "napalmami"). Dość obrzydliwe, delikatnie mówiąc, ale mimo wszystko chyba jednak lepsze od Sportów. Poza tym Klubowe, Yugo, Radomskie, Popularne.
Kiedy nastały czasy kupowania papierosów na wagę w połamanych odcinkach rozmaitej długości, kartek na papierosy, kilometrowych kolejek do kiosków, itd. wybrzydzanie na niezupełnie zgodny z oczekiwaniami aromat generalnie się skończyło.


Napoje wyskokowe, czyli... alkohol

Podczas prywatek (opisanych w "Życiu towarzyskim") zwykle pierwszy raz w życiu próbowaliśmy alkoholu. Najczęściej było to wino marki Wino – na prymitywnej etykiecie nabazgrolono napis "Wino", podano informację o zawartości alkoholu oraz siarki i to w zasadzie wszystko. Nazywano tą wysoce podejrzaną ciecz rozmaicie: "patykiem pisane", "alpaga", "kwach", "bełt".

Równie popularne choć często trudniejsze do kupienia w handlu detalicznym było piwo. Za moich czasów Browar Opole już nie działał (mimo, że sam budynek stał jeszcze długo - na jego miejscu straszy obecnie Copernicus Center w budowie), piliśmy więc "namysłów" (Browar w Namysłowie), a od wielkiego dzwonu, jak udało się zdobyć "fulajta" (Full z Żywca).

W dalszej kolejności, choć nie zawsze we właściwym czasie, sięgaliśmy po napoje wysokoprocentowe:

• Wódka Czysta – zwana "z czerwoną kartką" – od koloru etykiety lub "czyściochą" – od nazwy. Najtańsza, ale... nie najgorsza. Okresowo w handlu występowały mikstury bardziej niebezpieczne.

• Wódka Stołowa (też czysta) – na etykiecie stylizowany stół biesiadny otoczony krzesłami, w kole nazwa trunku. Szczebelek wyżej od "czyściochy". Najczęściej chyba kupowana i stawiana na stołach podczas licznych wtedy imprez i spotkań towarzyskich. "Czyściochą" delektowano się raczej na melinach, w bramach, piwnicach i śmietnikach, wprost z gwinta, ewentualnie z musztardówki (szklany słoik po musztardzie; miał w dolnej części rowki znakomicie ułatwiające dokładne odmierzanie niezwykle cennego płynu).

• Vistula – trucizna. Fakt, że śmierdziała fuzlem to głupstwo, ale na jej powierzchni wyraźnie dawały się zauważyć tłuste oka nafty lub benzyny. Autentycznie często wywoływała zatrucia. Na szczęście szybko znikła z rynku. Jej ledwie maskowanymi odmianami był Jazz i w pewnych okresach Bałtycka.

• Żytnia – nazywana "z kłoskiem" (na etykiecie kłos żyta) lub zdrobniale i z prawdziwym uczuciem - "żytkiem". W tamtych czasach uważana za wódkę bardzo dobrą, a w związku z tym trudno dostępna. Oczywiście zawsze można ją było kupić w Pewexie (sklep, w którym płaciło się dolarami, markami, funtami i innymi walutami wymienialnymi), w cenie 1$. Będąc na wczasach w Bieszczadach napotkałem tam niezwykłą ciekawostkę, której nie widziałem nigdy więcej i nigdzie indziej - wódkę Żytnią Mazowiecką. Nie była taka zła, ale do prawdziwej się niestety nie umywała.

• Koszerna – wódka bardzo wysokiej klasy. Początkowo dostępna tylko w Pewexach. Podobno jedyna wódka w Polsce bez karbidu i innych szkodliwych ingrediencji. Czystość receptury gwarantował główny Rabin Polski (podpis i specjalny certyfikat zamieszczony na etykiecie). Kiedy pojawiła się w normalnym handlu, pomimo wysokiej ceny wykupywana była skrzynkami. W związku z tym bardzo szybko sklepy dotowarowano kilkunastoma co najmniej gatunkami wódek koszernych, zaopatrzonych w podpisy wszelakiej maści, żyjących lub nie, Rabinów.

• Samogon czyli bimber, a także krzakówka lub księżycówka, bo produkowana w ukryciu, w lesie, często nocą, to po prostu wysokoprocentowy alkohol własnej produkcji. Do dziś (i może właśnie dlatego) pamiętam datę bitwy pod Grunwaldem, czyli rok 1410... 1 kilogram cukru, 4 litry wody, 10 deko drożdży... Z obawy przed oskarżeniem o namawianie do przestępstwa dalszy opis procesu technologicznego sobie daruję. Samogon można było uczynić bardziej znośnym w smaku za pomocą palonego cukru.
W pewnym okresie wśród ludzi, których bez problemu stać było na dobry alkohol, zapanowała moda na samogon. Pamiętam jak kilka dni przed imprezą w wódce Żytniej moczyłem ziarenka kawy, palony cukier i rodzynki, zdrapywałem etykiety, korki zastępowałem zwitkami z gazety. Wszyscy chwalili bimber, który udało mi się zorganizować.


Napoje bezalkoholowe

W słowniku potocznej polszczyzny drugiej połowy ubiegłego wieku napój do popijania wódki to popitka. Analogicznie produkt stały do zjedzenia bezpośrednio po przełknięciu alkoholu to zakąsywka (zagrycha).

• Oranżada – 1,80 złotych w handlu państwowym i 1,60 w sklepie prywatnym. Przez wiele lat jedyny napój gazowany. Na etykietce kieliszek od szampana z zawartością tryskającą bąbelkami. Sprzedawana w butelkach zwrotnych (na kaucję) z bardzo charakterystycznym zamknięciem w postaci ceramicznego korka z gumowym uszczelnieniem, poruszającego się na grubym drucie. W małoletnim wieku butelkę taką należało umieć otwierać ciosem karate (uderzeniem kantem dłoni).
Oranżada występowała też w postaci suchej, w proszku. Zawartość opakowania należało rozpuścić w szklance wody. Niestety nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zastosował się do tego przepisu. Oranżadę w proszku jako dziecko jadałem wyłącznie na sucho, maczając pośliniony palec w torebce z tym specyfikiem.

• Woda sodowa – zwykła woda z kranu tyle, że gazowana. Oczywiście nieco tańsza od wody mineralnej, która nie dość, że gazowana, to jeszcze z bliżej nie zidentyfikowanymi minerałami. Słyszałem, że na etykiecie którejś z wód mineralnych ktoś znalazł napis: „Pobudza, wzmaga apetyt, przeczyszcza nie przerywając snu”, ale myślę, że to złośliwość i zwykłe malkontenctwo. Wody mineralne niegazowane nie były wtedy znane.

Z wodą sodową związane jest arcyciekawe urządzenie o nazwie syfon. Szklane, ciężkie naczynie z bardzo grubego szkła z dziobkiem i specjalnym mechanizmem spustowym. Syfony kupowało się zwykle w sklepach owocowo-warzywnych. Kaucja za syfon była horrendalna - 45 złotych, ale wymiana pustego na pełny faktycznie nie kosztowała wiele. W Opolu, na Zaodrzu istniał wtedy jeden jedyny punkt, w którym można było zażyczyć sobie "nabicia" syfonu wodą gazowaną z sokiem.

Po latach pojawiły się węgierskie metalowe syfony do samodzielnego "nabijania". Urządzenie napełniało się wodą z kranu i mocno zakręcało. Następnie należało w stosownym miejscu umieścić metalowy nabój z gazem (sprzedawane w warzywniakach, też na kaucję, w pudełkach po 10 sztuk) i wkręcając go doprowadzić do przebicia czubka naboju przez specjalną iglicę. W wersji optymistycznej gaz wydostawał się do wnętrza syfonu, a kilkakrotne potrząśnięcie urządzeniem mieszało go z wodą. Udawało się to rzadko.

• Polococta – taka Coca-Cola w rodzimym wydaniu. Napój gazowany, jak i oryginał, ale na tym podobieństwa niestety się kończyły.

• QickCola – jak wyżej tylko jeszcze gorsza. O ile to możliwe...

• Cytroneta – napój gazowany o smaku cytrynowym. Znośny.

• Mandarynka – jak wyżej tyle, że o smaku pomarańczowym. Podobno z dodatkiem prawdziwych soków z owoców cytrusowych. Cena: 3,20 złotych.

• Mirinda – pojawiła się już w czasach Coca-Coli. Bardzo mocno gazowana i całkiem niezła po schłodzeniu.

• Herbawit (nie jestem pewien czy nie Herbavit), Rosavit, Złota rosa – podróbki oranżady. Słodkie, gazowane, o bliżej nie zidentyfikowanym smaku czasem przypominającym landrynki, innym razem cukierki na kaszel.

• Serwowit – tego nigdy nie próbowałem, na dnie mętnawej cieczy zawsze coś się osadzało. Brr...