czwartek, 26 lipca 2018

Składanie rozsypanego życia


„Milion małych kawałków” – James Frey

Hazelden Foundation to organizacja non-profit z siedzibą w Center City w stanie Minnesota. Opracowano tam model psychoterapii odwykowej (zwany modelem Minnseota), który w tym właśnie miejscu przynosi największą na świecie skuteczność: 17% pacjentów nie wraca do nałogu przynajmniej przez rok. Jako ciekawostkę dodam, że odwykowe ośrodki w Polsce, te najlepsze, osiągają skuteczność rzędu 5-7%.

„Furia wrzeszczy. Wrzeszczy jak nigdy wcześniej. Jej wrzask jest silniejszy i potężniejszy, pełen wściekłości i żądzy, wrogości i głodu. Wrzeszczy, żebym podniósł szklankę. Podnieś pierdoloną szklankę. Muszę podjąć decyzję. To prosta decyzja. Nie ma nic wspólnego z Bogiem ani Dwunastką czegokolwiek oprócz dwunastu uderzeń mojego serca. Tak czy nie. To prosta decyzja. Tak czy nie”*.

Do pierwszego i najstarszego w USA ośrodka odwykowego, realizującego psychoterapeutyczny model Minnesota, James Frey (urodzony w 1969 roku) trafił w wieku dwudziestu trzech lat. Był poważnie pokiereszowany, miał dziurę w policzku, połamane zęby – efekt ostatniego ciągu alkoholowo-narkotykowego i bliżej nieznanych ekscesów z nim związanych. Przetrwał cały (zwykle ok. dwudziestoośmiodniowy) proces terapeutyczny, sabotując go totalnie, na odwyku spotkał Leonarda, Milesa i Lilly...  rozpoczął nowe życie.

„Milion małych kawałków”, to szokująca relacja alkoholika, narkomana i przestępcy. Byłaby zapewne bardzo wartościową lekturą, gdyby była prawdziwym pamiętnikiem. Ale, niestety, nie jest. W USA, dzięki ugodzie prawnej, czytelnicy „Miliona małych kawałków”, którzy poczuli się oszukani przez Freya, mogą domagać się zwrotu pieniędzy od wydawcy.
Oczywiście w książce nie wszystko jest zmyślone, koloryzowane, naciągane, ale jeśli czytelnik nie wie, które fragmenty są prawdziwe, to…

Dwa lata po „Milionie małych kawałków”, w 2005 roku, ukazała się jego druga książka „My Friend Leonard”. Później kolejne. Od 2009 roku James Frey prowadzi Full Fathom Five, firmę, której celem jest tworzenie komercyjnych, wysokodochodowych powieści. Z Full Fathom Five związana jest kolejna porcja kontrowersji, wątpliwości i zarzutów wobec Freya.



--
* James Frey, "Milion małych kawałków", tłum. Patryk Gołębiowski, wyd. G+J, 2006, s. 515.

niedziela, 22 lipca 2018

Pani N. przewodnik po życiu


„A ja żem jej powiedziała...” – Katarzyna Nosowska

Pamiętam z dzieciństwa powiedzenie „jeśliś został szewcem – wytrwaj w szewstwie”. Na pewno nie jest ono, i pewnie nawet być nie powinno, obowiązującą regułą, ale jako podpowiedź, sugestia, zapewne ma jakiś sens. Dlatego (choć nie tylko dlatego) nie uważam za znakomity pomysł robienia z najlepszego chirurga dyrektora szpitala albo ze znakomitego aktora dyrektora teatru. Pierwszy nie będzie miał już czasu operować, a drugi grać. Poza tym, jako menadżerowie, mogą okazać się zupełnie nieudolni.

Kontynuując myśl i tym tropem podążając sądzę, że fakt, że ktoś jest mistrzem wrestlingu, fantastycznie tańczy, świetnie śpiewa, bardzo szybko biega, jest lubianym wykładowcą informatyki (tu akurat nieco złośliwie nawiązuję do Pauscha i jego „Ostatniego wykładu”, http://lubimyczytac.pl/ksiazka/47932/ostatni-wyklad/opinia/17342150#opinia17342150), znakomitym przewodnikiem górskim, genialnym instruktorem fitnessu itp., musi koniecznie napisać (mniej lub bardziej samodzielnie) książkę… nie, nie autobiografię, to może byłoby nawet ciekawe dla wielbicieli jego talentu, ale książkę zawierającą krynicę uniwersalnych mądrości życiowych, co w wykonaniu Katarzyny Nosowskiej wygląda tak:

Kiedyś spytałam Jakuba Żulczyka, czy frajerstwem jest dawać drugą szansę. Odpowiedział: »Nie. Frajerstwem jest dać trzecią«. Trwam przy tym. Synowi na drogę, do tobołka, wrzuciłam radę Żulczyka. Albo przekonanie, że można udawać orgazm, ale szczęścia na dłuższą metę udawać się nie da.

Oczywiście treść jest banalna i naiwna, a wiele porad wręcz doprasza się o pytanie „no i co w związku z tym?”, ale książka ma jedną kapitalną zaletę: lekko i szybko się czyta. To akurat nie ze względu na meritum, ale z powodu języka oraz tej dawki kpiny i drwiny (także cynizmu i ironii), jakie lubię. Więc – mimo wszystko – polecam.

czwartek, 19 lipca 2018

Nie można stale oszukiwać


„Alkoholiczka” (wyd. II) – Mika Dunin

Przypomina mi się pewna anegdota. W Stanach Zjednoczonych, w plemieniu Mic-Mac, żył sobie pewien Indianin – rudy pijak notabene, ale mniejsza z tym. W folklorze i mitach tego plemienia egzystują karły, które Indianie nazywają Bugalademujs. W zasadzie żyją w górach, ale często zakradają się do domów i płatają ludziom różne figle. Oczywiście nocami, żeby ich nikt nie zobaczył i nie złapał.
Indianin miał książkę, bardzo dla niego ważną, którą czytał mnóstwo razy – nazywał ją Big Book. Podczas drugiego studiowania księgi zauważył, że w treści coś się zmieniło. Uznał wtedy, że to sprawka Bugalademujs. A pytany, czemu tak często czyta tę książkę, odpowiada (prawie) poważnie: Bugalademujs nadal to robią, nadal majstrują przy jej treści.

Wiele książek czytałem kilka-kilkanaście razy. W różnym okresie wynikało to z różnych powodów, ale zjawisko opisane wyżej zauważyłem dość wcześnie. Po latach stworzyłem teorię, zgodnie z którą nigdy nie czytamy drugi raz tej samej książki. Nawet jeśli książka jest rzeczywiście ta sama, co wyklucza wszelkie nowe wydania (poprawione i uzupełnione), inne tłumaczenia itp., to czytelnik nie jest już tą samą osobą, którą tę książkę czytała rok, dwa, a może dwadzieścia lat temu.

Nowa "Alkoholiczka" w ofercie WAM
Kiedy doszły mnie słuchy, że Wydawnictwo WAM szykuję nowe wydanie „Alkoholiczki” i że będzie ono uaktualnione, wiedziałem, że je przeczytam – w tym przypadku nie było wątpliwości: w nowym wydaniu miały się znaleźć nowe treści, z założenia.

Po sprawdzeniu spisu treści, mogłoby się wydawać, że w książce przybył tylko jeden rozdział pod tytułem „Wciąż to nieładne słowo”, ale to pozory. W nowej „Alkoholiczce” zmian jest mnóstwo. Czasem coś przybyło, czasem ubyło, a jeszcze gdzieś indziej zostało delikatnie zmienione, poprawione, skorygowane. Można się przecież domyślić, że i autorka nie jest tą samą kobietą, która kilka lat temu pisała „Antyporadnik” i pierwszą „Alkoholiczkę”. Może dla czytelników, których interesuje tylko, kto zabił, nie będzie to miało wielkiego znaczenia, ale dla mnie obserwowanie procesu zmian okazało się fascynujące.

„Alkoholiczka” nadal jest przejmującą i wciągającą opowieścią o wychodzeniu z nałogu kobiety uzależnionej, o alkoholiczkach w Polsce, a dalej o budzeniu się i rozwijaniu świadomości w sferze umysłowej (psychicznej), duchowej i emocjonalnej. W środowisku Anonimowych Alkoholików nazywa się to „trzeźwieniem”, ale ileż w końcu można trzeźwieć?! I to też cudownie pokazane jest w nowym wydaniu – nieustający rozwój osobisty, ciągłe zmiany, wciąż nowe osiągnięcia i coraz to nowe wyzwania.

Dotarłam do punktu, z którego każdy następny krok nie jest już krokiem uzależnionej osoby, tylko człowieka.
[…]
…odkryłam, że moje dotychczasowe życie obracało się wokół urojonych problemów, cierpienia, które zresztą w większości sama na siebie ściągałam, tak byłam pochłonięta tymi problemikami, że nie mogłam dostrzec istnienia innego świata, innych ludzi. Zależności między nimi, między nami*.

Ponad wszelką wątpliwość jest to najlepsza w Polsce książka na temat alkoholizmu kobiet, znakomita lektura, tak w ogóle, podpowiedź, wskazówka, sugestia, jak kobiety (nie tylko alkoholiczki) mogą ułożyć sobie życie, biorąc za nie wreszcie  pełną odpowiedzialność.

Gorąco polecam.



--
* Mika Dunin „Alkoholiczka”, wyd. II, WAM, Kraków 2018, s. 266.

poniedziałek, 16 lipca 2018

Las jakiego pewnie nie znacie


„Sekretne życie drzew” – Peter Wohlleben


Książkę dostałem w prezencie. Sam, z własnej woli,  nigdy chyba bym po nią nie sięgnął. Z dwóch powodów. Pierwszy to okładka – blado-glutowata, nijaka i tak kiepska, że o to trzeba się chyba było starać, bo niechcący niczego aż tak spierniczyć się nie da. Drugi to sam temat – ja jestem facet z miasta (co widać, słychać i czuć), gubię się w większym parku, a co dopiero w lesie; nie uważam, żeby las był dobrym miejscem na spędzanie czasu, bo i co miałbym w nim robić? O lesie i drzewach wiem, że działają jak filtr powietrza, absorbują zanieczyszczenia, produkują tlen. Tak, tak, zdaję sobie sprawę, że działacze partyjni pewnej opcji uważają, że to nieprawda i las można sobie bezkarnie wycinać, a z zabijającym ludzi smogiem nie ma to nic wspólnego, ale jakoś przekonany do ich racji nie byłem, a po lekturze „Sekretnego życia drzew”, to już zupełnie nie. Poza tym nie lubię powtarzającej się historii – „komuna” miała swoją stonkę ziemniaczaną, nasłaną na nas przez zachodnich imperialistów, a teraz dzielnie walczymy z kornikiem drukarzem, nasłanym… ale… miało być o lesie, a nie o żałosnej polskiej polityce.

Peter Wohlleben, niemiecki leśnik, teraz także działacz na rzecz ochrony przyrody i popularyzator wiedzy o lasach i zwierzętach, jak każdy w tym zawodzie, zajmował się gospodarką leśną, to jest wycinaniem i sadzeniem drzew – robotnicy idą do fabryki, leśnicy do lasu – zwykła robota, zero sentymentów. Jakieś dwadzieścia lat temu zdarzyło mu się organizować w lesie treningi survivalu, rajdy połączone z noclegami w lesie, zaczął zajmować się też rezerwatami lasu pierwotnego, a to wszystko zmieniło jego stosunek do lasu diametralnie. Obecnie, jak twierdzi, jest raczej działaczem na rzecz ochrony przyrody niż leśnikiem i opiekuje się lasem bukowym w Reńskich Górach Łupkowych, w gminie Hümmel (która jest formalnym pracodawcą Wollebena), w Niemczech. Ciekawe i po prostu ładne zdjęcia lasów, roślin, zwierząt, wykonano jednak w Polsce, w Borach Tucholskich, Puszczy Białowieskiej.

Obawiałem się nieco, czy personifikacja drzew w wykonaniu Petera Wohllebena nie będzie irytująco naiwna, ale nie jest – tej pułapki udało mu się uniknąć. Mimo, że jest to książka przyrodnicza, autor oferuje czytelnikom kawał znakomitej w czytaniu literatury. Dzięki niej dowiedziałem się w jaki sposób drzewa porozumiewają się ze sobą i że w ogóle coś czują; jak opiekują się starszymi osobnikami (Wohlleben porównuje las i drzewa do kopca mrówek albo stada słoni), jak współpracują ze sobą, jak bronią się przed chorobami i pasożytami, a także ogryzającymi liście i korę zwierzętami, jak i po co zawiązują sojusze, co i jak robią z dwutlenkiem węgla, jak dbają o to, by na ich terenie za bardzo nie wiało i w ogóle, żeby była odpowiednia dla nich pogoda i… mnóstwo innych.

Zapewne nie wszystko i nie na zawsze dokładnie zapamiętam, ale chyba nigdy już nie będę postrzegał lasu i drzew w taki sposób, jak przed lekturą „Sekretnego życia drzew”.

Polecam bardzo.

sobota, 14 lipca 2018

Świat bez facetów jest rajem


„Chirurg” – Tess Gerritsen

Za dużo miałem ostatnio lektur ambitnych, stanowiących – zapewne tylko dla mnie – wyzwanie momentami zbyt wielkie. Dlatego postanowiłem poczytać jakiś dobry kryminał – teraz to się chyba nazywa thriller. I nie zawiodłem się.

Największą zaletą „Chirurga” jest niewielka objętość. Największą wadą to, że po połowie książki można się zacząć domyślać, kto zabił; po dwóch trzecich jest to już oczywiste.

Boston – miasto, w którym mieszka i pracuje najwięcej lekarzy, podobno. Główną bohaterką jest chirurg urazowy, Catherine Cordell. Przeniosła się do Bostonu z Savannah, żeby uciec od złych wspomnień – dwa lata temu została zaatakowana przez seryjnego mordercę. Andrew Capra, student medycyny albo stażysta, obezwładniał swoje ofiary, gwałcił, pozbawiał macicy, a wreszcie zabijał, podcinając gardło. Doktor Cordell udało się wyzwolić z więzów, a nawet zastrzelić Caprę.

Andrew Capra nie żyje, ale w okolicy znowu zaczynają ginąć młode kobiety (Diana Sterling, Elena Ortiz), które nieznany sprawca traktuje w dokładnie ten sam sposób. Pewnym wyjątkiem jest Nina Peyton – policja znajduje ją na czas, zawozi do szpitala, gdzie doktor Cordell ratuje jej życie. Nina ma na udzie napis, z którego wynika, że to prezent dla Catherine Cordell.

Autorka starała się wzbogacić psychologicznie powieść, wprowadzają postać policjantki, Jane Rizzoli, zmagającej się z własnymi kompleksami i szowinizmem w komisariacie. W tle rodzą się uczucia…

W sumie prosta, ale wciągająca fabuła i rozrywka.

czwartek, 5 lipca 2018

Fizyka klasyczna nie tylko dla


„Teoretyczne minimum” –  Leonard Susskind i George Hrabovsky

Tytuł książki związany jest z anegdotą dotyczącą Lwa Dawidowicza Landaua (1908-1968), rosyjskiego fizyka, laureata nagrody Nobla z fizyki. W Związku Radzieckim „teoretyczne minimum” oznaczało wszystko to, co musiał wiedzieć student, jeśli chciał pracować z samym Landauem, a był on bardzo wymagający, więc jego teoretyczne minimum pozostawało poza zasięgiem jakichkolwiek studentów. Susskind wyjaśnia jednak od razu: „Ja używam tego określenia w innym sensie. »Teoretyczne minimum« oznacza dla mnie to, co trzeba wiedzieć, by przejść na kolejny poziom. Nie opasłe, encyklopedyczne tomy, które tłumaczą wszystko, ale cienkie książeczki wyjaśniające to, co ważne”. Tłumaczy też i informuje, że jego książki, podręcznika, napisanego na podstawie wykładów o fizyce klasycznej, które prowadził na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii, nie należy zaliczać do literatury popularnej, ani nawet popularno-naukowej. To podręcznik jak najbardziej naukowy, choć w prostej formie i skondensowanej treści, zawiera jedynie… teoretyczne minimum, to jest tyle, żeby fizyką klasyczną zacząć zajmować się poważnie.

Leonard Susskind (profesor fizyki teoretycznej na Uniwersytecie Stanforda) i George Hrabovsky (prezes Madison Area Science and Technology, organizacji non-profit, zajmującej się badaniami naukowymi i edukacją) starają się przybliżyć czytelnikom fizykę klasyczną (fizyka klasyczna odnosi się do fizyki przed pojawieniem się mechaniki kwantowej), wplatając w treść różne przygody Georga i Lenny’ego (bohaterowie powieści „Myszy i Ludzie” Steinbecka), proponując czytelnikowi rozmaite ćwiczenia, i zwykle im się to udaje… w jakiejś mierze.

Przykład ćwiczenia dla czytelników:
„Wyprowadź postać momentu pędu dla podwójnego wahadła i udowodnij, że jest on zachowywany, gdy nie występuje pole grawitacyjne”.

Przykład z Lennym i Georgiem:
„Gdy Lenny i George weszli do środka, Doktorek siedział przy barze, pijąc to co zwykle (czyli koktajl mleczno-piwny) i czytając gazetę.
– O czym czytasz, Doktorku?
Doktorek spojrzał na Lenny’ego znad okularów.
– Właśnie dotarłem do tego, co powiedział Einstein: »Szaleństwo polega na robieniu wciąż tego samego i oczekiwaniu, że za każdym razem przyniesie to inne wyniki«. Co o tym myślicie?
Lenny się zamyślił. Po dłuższej chwili odpowiedział:
– Chodzi o to, że za każdym razem kiedy tu jestem, zamawiam chili, a potem boli mnie brzuch?
Doktorek zachichotał.
– Właśnie. Widzę, że zaczynasz rozumieć Einsteina”.

Lektura tej książki to całkiem niezła zabawa - przynajmniej do końca wstępu.

poniedziałek, 2 lipca 2018

Podkarpacie bez przyszłości


„Przemytnicy” – Konrad Janczura

Niewielka objętościowo powieść o Podkarpaciu raczej niż o przemycie i przemytnikach. O Podkarpaciu, a może o Polsce i „polactwie”? Przypomina mi to „Konopielkę” i „Awans” jednocześnie. Tym bardziej, że i tu autor sili się na swoistą manierę językową, specyficzny sposób mówienia/myślenia bohaterów. Zapewne miało być śmiesznie, ale czasem bywało po prostu dziwacznie.

Krowica Lisia – malutka wieś zabita dechami, bieda, pijaństwo, beznadzieja. Trochę grosza młodzi mogą dorobić szmuglując z Ukrainy papierosy, alkohol, słodycze, ale stanąć na nogi dzięki takim zajęciom się nie da – parę setek od czasu do czasu. Na wódkę albo „gandzię” może i starczy, ale na urządzenie się? Mowy nie ma. Zresztą, o przyszłości nikt tu nie myśli, zbyt czarna się rysuje – lepiej się napić pod sklepem, ponarzekać.

Wiedziałem, że jest to debiut, więc nie spodziewałem się mistrzowskiej żonglerki słowem i nastrojami, tym niemniej książeczka raczej słaba, tym niemniej autor pewnym potencjałem niewątpliwie dysponuje, więc może kiedyś...