środa, 27 stycznia 2016

Kto jest winny mojej głupoty?


„Piekło siedemnastolatki” – Barbara Samson 

Niezłe, choć może nieco uproszczone studium psychologiczne dwóch osób: Barbary, rozwydrzonej do granic możliwości nastolatki, a następnie osoby współuzależnionej oraz jej chłopaka, narkomana. Rzecz dzieje się we Francji, w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Barbara ma w tej opowieści 17-19 lat. 

Barbara nie uczy się, nie pracuje, nie pomaga w domu, zwykle nawet nie sprząta swojego pokoju. Obraża i rani nieustannie swoją matkę, ale ojcu też się obrywa. Dziewczyna ma do nich pretensje, bo zaharowywali się od rana do wieczora, żeby bachory nie zaznały biedy. Wprawdzie było to dawno, bo już od lat rodzice pracują normalnie, na zwykłych etatach, ale Barbara nie chce pozbyć się pretekstu do użalania się nad sobą i obarczania wszystkich wokół za swoje niezadowolenia i frustracje. W domu są też inne dzieci, ale im jakoś urojone krzywdy się nie dzieją. Mówi się, że takim zachowaniem, w którego skład wchodzą także próby samobójcze, nastolatki chcą zwrócić na siebie uwagę. Niezłe hasło, ale w sumie nie wiadomo, na co konkretnie Barbara chciałaby zwrócić uwagę, bo przecież i tak cała rodzina kręci się wokół jej fanaberii.  

W bliżej nieokreślonym ośrodku terapeutycznym, gdzie została umieszczona z powodu anoreksji, Barbara spotyka Anton’yego, niby to byłego narkomana, zakochuje się w nim, i z nim traci dziewictwo. Po pewnym czasie dowiaduje się, że Antony jest nosicielem wirusa hiv. Barbara poddaje się badaniu na nosicielstwo, ale zanim pojawią się wyniki, nadal uprawia z Antonym seks bez zabezpieczenia, bo uroiła sobie, że i tak na pewno jest zarażona. Dopiero drugie badanie, wiele miesięcy później, diagnozę tę potwierdza, ale w tej sytuacji nie ma pewności, czy dziewczyna rzeczywiście zaraziła się podczas swojej pierwszej nocy z chłopakiem. 

Antony – narkoman, egoista, egocentryk, kompletnie nieodpowiedzialny, przestępca. Ćpa, pije, zamykany jest w więzieniach. Wykorzystuje Barbarę jako obiekt seksualny, pomoc finansową oraz wsparcie emocjonalne. Wiele razy zdradza ją z innymi dziewczynami, które najprawdopodobniej też zaraża. Nie kryje tego przed Barbarą.
Barbara cierpi w tym związku, ale nie potrafi rozstać się z Antonym – typowy przykład współuzależnienia. Przypomina mi to pewien artykuł na Deonie: http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradniauzaleznienia/art,17,dlaczego-sie-godza-dlaczego-zostaja.html  

Kiedy wreszcie, po dwóch latach piekła, Barbara rozstaje się z Antonym, zauważyć można u niej pewną zmianę na lepsze. Stara się coś zrobić dla innych, występuje w telewizji, „daje świadectwo”, przestrzega przed seksem bez zabezpieczeń, opowiada o swoim życiu. Nadal jednak szuka winnych, uważa na przykład, że lekarz w ośrodku, w którym poznała Antony’ego powinien złamać tajemnicę lekarską i widząc, że mają się ku sobie, sympatyzują ze sobą, zaczynają ze sobą chodzić, poinformować ją, że to narkoman z wirusem hiv. 

Niezła książka z gatunku uświadamiająco-edukacyjnych; irytująca główna bohaterka.

niedziela, 24 stycznia 2016

Winni jesteśmy chyba wszyscy


„Domysły współwinnego widza” – Thomas Merton

Dobrze się zaczęło, bo już dzięki „Słowu Wstępnemu” (tłumacza, Zygmunta Ławrynowicza) upewniłem się, że moje domysły dotyczące znaczenia tytułu były słuszne – nawet jeśli nie bierzemy w czymś czynnego udziału, to i tak, w pewnym sensie i do pewnego stopnia, jesteśmy współwinni tego, co się stało, wydarzyło, zaistniało. Jeśli nawet czasami mam zdanie podobne (na przykład uważam, że zgoda na zło – rodzi zło), to jednak przyznaję, że jednym z istotnych elementów współczesnego chrześcijaństwa (czyli od około 330 roku), którego nie akceptuję, jest wkręcanie wiernych/wyznawców w niekończące się i nie do uniknięcia poczucie winy. Tak, wiem oczywiście, że człowiekiem obarczonym poczuciem winy i wyrzutami sumienia łatwiej jest sterować, manipulować, ale – choć to skuteczne i wszelkiej władzy przydatne – nadal podobać mi się nie musi.

W „Przedmowie” Merton stwierdza, że „na obecną książkę składają się w istocie rzeczy osobiste refleksje, intuicje, metafory, obserwacje i osądy poczynione na marginesie lektur i wydarzeń” [1], ale zastrzega od razu, że czytelnik nie znajdzie w książce żadnych prywatnych i poufnych zwierzeń. To jak to? Osobiste, ale nie prywatne? Nie rozumiem.

Później często było jeszcze gorzej, jeszcze trudniej.

Część pierwsza, zatytułowana „Sen Bartha”, dotyczy – jak mi się wydaje – polemiki z jakimiś poglądami albo przekonaniami Karla Bartha. Nie miałem pojęcia, kto zacz, więc sprawdziłem, jednak okazało się, że informacja, iż Karl Barth, to, zmarły w 1968 roku, wpływowy szwajcarski teolog ewangelicko-reformowany, niewiele mi pomogła. Wydaje się, że żeby w pełni zrozumieć uwagi i komentarze Mertona, należałoby wpierw solidnie przestudiować dzieła Karla Bartha. Podobnie rzecz się ma z Dietrichem Bonhoefferem. A chwilę później z niektórymi poetami Ameryki Łacińskiej. Merton znajduje coś szczególnego u Carrera Andrade z Ekwadoru i Ernesta Cardenal z Nikaragui, ale ja ich nie czytałem. Manuel Bandeira czy Jorge de Lima też nie są mi znani. Do tego nietłumaczone wstawki w obcym języku…

W tym momencie zorientowałem się, że dalej w ten sposób czytać Mertona się nie da. Postanowiłem koncentrować się odtąd na fragmentach, które rozumiem – bez względu na to, czy się z nimi zgadzam – które w moim umyśle albo może duszy wywołują jakiś oddźwięk, nie zwracając większej uwagi na to, czego pojąć nie mogę.

Oto takie właśnie, intrygujące mnie w różny sposób treści, z komentarzami i uwagami:

„Albo się jest Żydem, albo należy przestać czytać Pismo Święte. Biblia nie może mieć sensu dla kogoś, kto nie jest duchowo Semitą” [2].

Oczywiście. Jezus przyszedł na świat, by wypełniły się pisma Żydów, a nie przeciwko nim.

„Wierzymy nie dlatego, że chcemy wiedzieć, ale dlatego, że chcemy być” [3].

Niby rozumiem, ale… co chwilę, gdy sens próbuję ubrać w słowa, ten mi ucieka. Temat do medytacji!

„Powinniśmy pamiętać, że pewne pragnienia i przyjemności istnieją z woli Boga. Nie jest możliwe życie w prawdzie, jeśli automatycznie traktujemy z nieufnością wszystkie przyjemności i zachcianki. Przyjmując naszą ludzką naturę, dajemy świadectwo pokory, odrzucając – dajemy dowód pychy” [4].

„Pewne” pragnienia? Czyli nie wszystkie, prawda? A kto będzie decydował, które z nich są z woli Boga, a które nie?

„Ameryka jest rajem na ziemi. […] Ale Nowo-Odkryty-Świat był światem bez historii, czyli bez grzechu, ergo był rajem” [5].

Tu ośmieliłbym się nie zgodzić. Ameryka miała swoją historię także przed Kolumbem – tyle, że nie była to historia białych chrześcijan. Negowanie tego faktu wydaje mi się odrażającą pychą i arogancją, ale kilka linijek dalej jest jeszcze gorzej: „…to, co przydarzyło się Indianom, było w pewnym sensie klęską szatana” – ups! Jeśli rdzennych mieszkańców Ameryki uznać za szatański pomiot, to ich eksterminacja (np. misjonarze chrześcijańscy rozdawali Indianom zarażone koce) jest niewątpliwie ciosem zadanym szatanowi. A w ogóle najważniejsze – jak twierdzi Merton – że wszystko to działo się w „dobrej wierze”.

„Mamy u siebie w domu Murzynów, którzy zakłócają spokój raju i usiłują zmusić nas, wbrew naszym słusznym przekonaniom, do ruchu, do zmiany, do kształtowania historii, zamiast nieustannych prób powrotu do czegoś, co już nigdy nie może służyć nam za nowy start” [6].

Segregacja rasowa w USA oficjalnie zniesiona została w 1964 roku. Thomas Merton zmarł w 1968 – dla niego była to kwestia aktualna.

„Dzisiaj więc (mówi się nam) nienawiść do komunizmu stanowi sprawdzian, czy się jest dobrym chrześcijaninem czy też nie. Rękojmią wszelkiej prawdy jest nasza polityczna nienawiść” [7].

No, cóż… ciekawe czasy, ciekawe podejście… Temat Zimnej Wojny wydaje się być stale obecny w rozważaniach Mertona, wraca on do niego wielokrotnie w różny sposób. Obecnie łatwo z tego żartować, ale wówczas, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych miliony ludzi naprawdę bało się wybuchu trzeciej wojny światowej.


Część Druga. Prawda i gwałt: interesująca era.

„A ten szczególny rodzaj zła właściwy naszym czasom – kontynuuje Bonhoeffer –objawia się nie tyle w grzechach dobrych ludzi, ile w pozorach cnoty ludzi złych. Są to czasy zapamiętałych łgarzy, którzy mówią prawdę, jeśli służy ona interesom takich samych jak i oni kłamczuchów” [8].

To akurat przekonania Dietricha Bonhoeffera, ewangelickiego teologa zamordowanego w obozie koncentracyjnym Flossenbürg w Bawarii, ale odnoszę wrażenie, że Merton się z nim zgadzał. Czy tak jest i dziś? A może jeszcze gorzej?

„Człowiek jest gotów zostać bogiem, a zamiast tego często okazuje się bałwanem” [9].

Znakomite, bardzo mi się podoba!

„Na dalszą metę nikt nie jest w stanie wykazać innemu jego błędu, dopóki ten drugi nie jest przekonany, że jego krytyk przede wszystkim dostrzega i kocha dobro, które on nosi w sobie” [10].

Czy przypadkiem nie znamy czegoś podobnego w grupie przyjaciół i znajomych? Dobre!

„Przywiązanie współczesnego Amerykanina do swego samochodu i symbolicznej roli, jaką odgrywa ten samochód przy całym swym agresywnym i lubieżnym kształcie, bezużytecznej mocy…” [11].

Lubieżny kształt? Proszę! Bez kleszej durnoty…

„Każdy z nas jest święcie przekonany, że niczego tak bardzo nie łaknie, jak prawdy. I nie ma w tym nic dziwnego. Jest rzeczą naturalną, że człowiek, istota inteligentna, łaknie prawdy. W rzeczywistości nie tyle o prawdę chodzi nam w naszych pragnieniach, ile o posiadanie racji” [12].

Zdecydowanie też tak uważam. Dobrze gada.

„…zaczynamy rozumieć, jak mógłby wyglądać świat odmieniony przez zasady polityczne uduchowione Ewangelią. Byłaby to próba wydźwignięcia człowieka, bez względu na to, czy jest on wyznawcą Chrystusa, czy też nie…” [13].

Merton jakby zapomina, że coś takiego próbował jego Kościół zrealizować – z rdzennymi mieszkańcami obu Ameryk, rękami konkwistadorów. Tak właśnie wyglądała polityka podporządkowana religii. Gdyby żył obecnie, mógłby zastanowić się, jak działa polityka podporządkowana religii w Państwie Islamskim.

„Każdy rezygnuje z prawości osobistej (wolności duchowej) na rzecz bezpieczeństwa, ambicji, przyjemności, względnie po to, aby go zostawiono w spokoju” [14].

Tak, to prawda. Może trochę smutna, ale właściwie nic w tym dziwnego.

„Powinieneś wyrzec się i zrezygnować z aprobaty, która jest niczym innym, jak tylko łapówką kupującą twoje poparcie dla zbiorowej ułudy” [15].

Pięknie, tylko ilu ludzi na to stać?

„Najwyższą formą złożenia siebie w ofierze było teraz paść w boju pod znakiem Krzyża. W XII wieku nawet zakonnicy chwytali za miecz i składali daninę posłuszeństwa, ginąc w boju przeciw niewiernym, przeciw heretykom. Na nieszczęście walczyli oni także z innymi zakonnikami…” [16].

Mocne! Wyrzynanie katarów, albigensów, patarenów, waldensów, dulcynian i innych zakonników chrześcijańskich nie było za bardzo w porządku, ale niewiernych można było sobie mordować milionami bez skazy na chrześcijańskim honorze? Ups!

„Największą pokusą, która napastuje chrześcijan jest to, że w praktyce dla większości z nas Ewangelia przestała być nowiną. A jeśli nie jest nowiną, nie jest Ewangelią…” [17].

I aż do końca części drugiej Merton porusza ten właśnie temat. Rzeczywiście, w ten sposób nigdy nie myślałem, ale coś w tym jest. Ludzie, którzy dostają dobrą nowinę (jak nazwa wskazuje, jest to wiadomość nowa) cieszą się. A gdzie radość i szczęście u polskich katolików? Dobra nowina i te ponure, zacięte, przygnębione polskie mordy? Może Polacy nawet i są religijni, ale czy są chrześcijanami?


Część Trzecia. Duch nocy i oddech świtu.

„Boże, dopomóż człowiekowi, który sądzi, że wie już wszystko o sobie” [18].

Niby zabawne, ale przecież w pełni prawdziwe.

„Nawet gdybym miał na swoim koncie jakieś dobre uczynki, wolałbym nie pokładać w nich zbytnich nadziei” [19].

Bóg jest w pełni suwerenny, a to oznacza, że człowiek nie może Go zobowiązać do niczego w żaden sposób, nawet dobrymi uczynkami.

„Kryzys osobisty zachodzi wtedy, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z istnienia przeciwieństw w sobie, których prawdopodobnie nie da się pogodzić” [20].

Intryguje mnie to, ale mam wrażenie, że sens mi umyka. O co tu może chodzić, o jakie przeciwieństwa?


Część czwarta. Na rozstaju.

„Człowiek, uważający siebie po cichu za kompletnie wolną, autonomiczną jednostkę o nieograniczonych możliwościach, znajduje się w ogromnie kłopotliwym położeniu. On jest Bogu podobny i stąd wszystko znajduje się w jego zasięgu. Ale oto okazuje się, że wszystko to, co udaje mu się zdobyć z popędu własnej woli, właściwie nie jest warte posiadania. To, czego on naprawdę szuka i potrzebuje – jak miłość, autentyczna tożsamość, życie które, posiada istotne znaczenie – nie daje się osiągnąć przez samo chcenie i przez podejmowanie odpowiednich kroków, aby zapewnić sobie ich posiadanie. Żadna pomysłowość nie kupi nam tych rzeczy – żadna psychologiczna i socjologiczna manipulacja nie obejmie ich, żadna budująca samopomoc religijna, żadna technika ascetyczna, żaden narkotyk nic tu nie pomoże!” [21].

Dalej pisze Merton, że te rzeczy dostajemy w darze, że to łaska. Czy wszyscy dostajemy i czy zawsze i czy na zawsze?

„Mam blisko 48 lat. Mam kawał roboty do zrobienia: osiągnąć wolność w samym sobie, pozdejmować z siebie sznury i nawyki myślowe, moje skóry odzieżowe (jak gdybym mógł tego dokonać na własną rękę)” [22].

Ja mam trochę więcej, ale czy osiągnąłem te cele? I czymże jest ta „wolność w samym sobie”? Czy to coś, co ja chcę?

„Powiedział ktoś, że pierwsza sesja Drugiego Soboru w Watykanie stanowiła już koniec epoki kontrreformacji” [23].

W 1939 roku Pius XII wyraża poparcie dla hitlerowskiej napaści na Polskę. Takich aktów było zresztą więcej…
Ano właśnie, Sobór Watykański Drugi. Rok 1962 i dalsze… W 1965 zmieniono nazwę Świętej Inkwizycji na Świętą Kongregację Nauki Wiary. Bóg – z karzącego sędziego – zmienił się w czystą miłość… Merton pisze dalej o problemach z mszą, którą odtąd trzeba było odprawiać przodem do ludu i po angielsku, a nie po łacinie.


Część piąta. Wariat pędzi na wschód.

„Kto wie, może powinniśmy bardziej krytycznie spojrzeć na to pojęcie życia duchowego. Tak długo, jak długo myśl i modlitwa nie znajdują pełnego odzwierciedlenia w działalności, która je podtrzymuje i daje im słuszny wyraz, serce ludzkie przepełnione będzie zduszoną wściekłością, frustracją i poczuciem nieuczciwości” [24].

Wiele lat potrzebowałem, żeby pojąć, że duchowość jest praktyczna i codzienna. Może gdybym to przeczytał wcześniej… Ale z drugiej strony, czy wtedy zauważyłbym to i jakoś zrozumiał? Wątpię.

„A jednak jeśli dając odpór zwątpieniu przekonujemy siebie, że naprawdę znamy Boga, wówczas straciliśmy kontakt z rzeczywistością, bowiem jak mówi św. Tomasz: Najwyższy szczebel ludzkiej wiedzy o Bogu to wiedzieć, że się nie zna Boga” [25].

Czyli jednak Bóg, jakkolwiek Go nie pojmuję. I w dziwny sposób mnie to uspokaja.


Trudna lektura ten Merton…








--
1. Thomas Merton, „Domysły współwinnego widza”, przekład Zygmunt Ławrynowicz, Społeczny Instytut Wydawniczy, 1972, s. 13.
2. Tamże, s. 21.
3. Tamże, s. 26.
4. Tamże, s. 28.
5. Tamże, s. 36-37.
6. Tamże, s. 42.
7. Tamże, s. 47.
8. Tamże, s. 68.
9. Tamże, s. 69.
10. Tamże, s. 71.
11. Tamże, s. 76.
12. Tamże, s. 78.
13. Tamże, s. 83.
14. Tamże, s. 85.
15. Tamże, s. 95.
16. Tamże, s. 100.
17. Tamże, s. 116.
18. Tamże, s. 143.
19. Tamże, s. 147.
20. Tamże, s. 203.
21. Tamże, s. 220.
22. Tamże, s. 249.
23. Tamże, s. 259.
24. Tamże, s. 264.
25. Tamże, s. 278.






niedziela, 3 stycznia 2016

Chyłka czyli sucz korporacyjna

„Zaginięcie” – Remigiusz Mróz 


Joanna Chyłka jest prawniczką w międzynarodowej, to jest polsko-brytyjskiej kancelarii. Kordian Oryński jest jej aplikantem. Nikola to zaginiona trzylatka. Angelika Szlezyngier jest mamą Nikoli, a Awit jej ojcem… albo i nie. Po 3-4 godzinach czytania dowiedziałem się, skąd się wziął niejaki Zordon (według Chyłki Kordian – Zordon, na jedno wychodzi), ale o co chodzi z tym szczawiem albo szczypiorkiem, dalej nie wiem, ale możliwe, że nie ma to większego znaczenia, podobnie jak irytujące, bo nietłumaczone wstawki z obcych języków (frendsie, selfie); nie wiem, czy to norweski albo może czeski, ale nie chciało mi się szukać. 

W Sajenku obok Augustowa z zamkniętego i chronionego alarmem domu ginie dziecko o imieniu Nikola. Angelika (mama) wzywa na pomoc dawną koleżankę szkolną. Zadaniem Chyłki i jej aplikanta ma być obrona małżeństwa Szlezyngierów, których prokurator oraz lokalna policja uważają za sprawców zabójstwa.
  
Ciekawą postacią jest Chyłka – zapewne autor tak sobie wyobraża „korporacyjną sucz” – ale chyba nieco przesadził. Lubię bohaterów pewnych siebie, może nawet odrobinkę aroganckich, jednak w przypadku Joanny Chyłki mamy do czynienia z patologiczną wręcz megalomanią, brakiem wychowania, chamstwem i głupotą. Czemu głupotą? Nawet największy specjalista w Polsce w jakiejś dziedzinie, choćby najbardziej pewny siebie, jeśli nie jest piramidalnie głupi, zdaje sobie sprawę, że zwyczajna życzliwość najczęściej po prostu się opłaca. Tak – OPŁACA. A Chyłka Joanna niczego nie jest w stanie załatwić, na przykład ze Strażą Celną, nie jest zdolna wyciągnąć aplikanta z opresji, zajęta udowadnianiem funkcjonariuszom, jacy to oni są durni, a ona genialna. Albo próbuje namówić prokuratora do używania korporacyjnego żargonu, jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że prokuratorzy nie są pracownikami korporacji – chyba, że za korporację uznać RP. Dziwne to nieco zważywszy na fakt, że w rozmowie z konkurentem, nowym obrońcą Angeliki, prezentuje rzekomą niechęć do korporacyjnej nowomowy.
Takim ludziom żyje się bardzo niekomfortowo, bo absolutnie wszyscy uwielbiają ucierać im nosa. Nie, oczywiście nie chodzi tu o działania, które mogłyby przynieść ucierającemu jakieś przykre konsekwencje, ale o irytujące drobiazgi, na przykład: urzędnik ma na załatwienie jakiejś sprawy miesiąc. Mógłby z tym sobie poradzić w tydzień i to z palcem w d…, ale takiej pani Chyłce zrobi to dnia trzydziestego – dla zasady!
„Chyłka” to nazwisko dość… hm… plebejskie. Pamiętam jeszcze z mądrości babci, a może prababci, powiedzenie: „Nie ma większego chama, jak się z chłopa zrobi pana”. Możliwe, że coś w tym jest.

Czytelnicy nie mają chyba wątpliwości, że Awit Szlezyngier jest niewinny. Zdaje sobie z tego sprawę także Kordian, ale… nie Chyłka, która z maniackim uporem przekonuje swojego aplikanta, że bronią mordercy, dzieciobójcy. Niemniej Chyłka stara się wybronić Awita wszelkimi sposobami, ale sprawa komplikuje się coraz bardziej. Angelika zmienia zeznania oraz prawnych przedstawicieli, apelacja nie przynosi efektu… klapa na całego. W tym momencie autor kończy całą historię, na dwóch kartkach opisując, jak Chyłka wyciągnęła Awita z pierdla, doprowadziła do odzyskania porwanej Nikoli oraz uwięzienia złych chłopców i zdradzieckiej Angeliki, pomogła Awitowi uratować majątek, i za to wszystko została zwolniona z pracy. 

Całkiem niezłe czytadło, ale autor powinien jeszcze sporo pisać i doskonalić warsztat, zanim stanie się czołowym twórcą polskich kryminałów. Z przyjemnością będę śledził rozwój talentu Remigiusza Mroza, bo takowy – moim skromnym zdaniem – niewątpliwie posiada.