Joanna Chyłka jest prawniczką w międzynarodowej, to jest polsko-brytyjskiej kancelarii. Kordian Oryński jest jej aplikantem. Nikola to zaginiona trzylatka. Angelika Szlezyngier jest mamą Nikoli, a Awit jej ojcem… albo i nie. Po 3-4 godzinach czytania dowiedziałem się, skąd się wziął niejaki Zordon (według Chyłki Kordian – Zordon, na jedno wychodzi), ale o co chodzi z tym szczawiem albo szczypiorkiem, dalej nie wiem, ale możliwe, że nie ma to większego znaczenia, podobnie jak irytujące, bo nietłumaczone wstawki z obcych języków (frendsie, selfie); nie wiem, czy to norweski albo może czeski, ale nie chciało mi się szukać.
Ciekawą postacią jest Chyłka – zapewne autor tak sobie wyobraża „korporacyjną sucz” – ale chyba nieco przesadził. Lubię bohaterów pewnych siebie, może nawet odrobinkę aroganckich, jednak w przypadku Joanny Chyłki mamy do czynienia z patologiczną wręcz megalomanią, brakiem wychowania, chamstwem i głupotą. Czemu głupotą? Nawet największy specjalista w Polsce w jakiejś dziedzinie, choćby najbardziej pewny siebie, jeśli nie jest piramidalnie głupi, zdaje sobie sprawę, że zwyczajna życzliwość najczęściej po prostu się opłaca. Tak – OPŁACA. A Chyłka Joanna niczego nie jest w stanie załatwić, na przykład ze Strażą Celną, nie jest zdolna wyciągnąć aplikanta z opresji, zajęta udowadnianiem funkcjonariuszom, jacy to oni są durni, a ona genialna. Albo próbuje namówić prokuratora do używania korporacyjnego żargonu, jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że prokuratorzy nie są pracownikami korporacji – chyba, że za korporację uznać RP. Dziwne to nieco zważywszy na fakt, że w rozmowie z konkurentem, nowym obrońcą Angeliki, prezentuje rzekomą niechęć do korporacyjnej nowomowy.
Takim
ludziom żyje się bardzo niekomfortowo, bo absolutnie wszyscy uwielbiają ucierać
im nosa. Nie, oczywiście nie chodzi tu o działania, które mogłyby przynieść
ucierającemu jakieś przykre konsekwencje, ale o irytujące drobiazgi, na
przykład: urzędnik ma na załatwienie jakiejś sprawy miesiąc. Mógłby z tym sobie
poradzić w tydzień i to z palcem w d…, ale takiej pani Chyłce zrobi to dnia
trzydziestego – dla zasady!
„Chyłka”
to nazwisko dość… hm… plebejskie. Pamiętam jeszcze z mądrości babci, a może
prababci, powiedzenie: „Nie ma większego chama, jak się z chłopa zrobi pana”.
Możliwe, że coś w tym jest.
Czytelnicy
nie mają chyba wątpliwości, że Awit Szlezyngier jest niewinny. Zdaje sobie z
tego sprawę także Kordian, ale… nie Chyłka, która z maniackim uporem przekonuje
swojego aplikanta, że bronią mordercy, dzieciobójcy. Niemniej Chyłka stara się
wybronić Awita wszelkimi sposobami, ale sprawa komplikuje się coraz bardziej.
Angelika zmienia zeznania oraz prawnych przedstawicieli, apelacja nie przynosi
efektu… klapa na całego. W tym momencie autor kończy całą historię, na dwóch
kartkach opisując, jak Chyłka wyciągnęła Awita z pierdla, doprowadziła do
odzyskania porwanej Nikoli oraz uwięzienia złych chłopców i zdradzieckiej
Angeliki, pomogła Awitowi uratować majątek, i za to wszystko została zwolniona
z pracy.
Całkiem niezłe
czytadło, ale autor powinien jeszcze sporo pisać i doskonalić warsztat, zanim
stanie się czołowym twórcą polskich kryminałów. Z przyjemnością będę śledził
rozwój talentu Remigiusza Mroza, bo takowy – moim skromnym zdaniem –
niewątpliwie posiada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz