wtorek, 29 sierpnia 2023

Narodziny dawnej przyszłości

 „Cytoniczka” – Brandon Sanderson

Zgodnie z definicją Sandersona cytonika to biologiczny sposób porozumiewania się i podróżowania. Skoki w nadprzestrzeni zastępują cytonikom gwiazdoloty czy inne rakiety, a telepatia zastępuje łączność radiową. Cytoniczka albo cytonik dysponuje pewnymi zdolnościami telepatycznymi, potrafi przechwytywać myśli innych, nawet jeśli nie do niego były one kierowane, potrafi też skakać w nadprzestrzeni, czyli w ułamku sekundy przenosić się z jednego miejsca na inne, i to w wymiarze kosmicznym. Cytoników w opisywanych w powieści czasach i miejscach jest więcej, ale nie wszyscy dysponują identycznymi zdolnościami.

Główną bohaterką tej powieści przygodowej s-f jest Spensa Nightshade, pilotka myśliwca Sił Powietrznych Śmiałych, pochodząca z enklawy ludzi na Detritusie. Spensa Nightshade jest cytoniczką, w jej przypadku jest to rodzaj mutacji, pozwalający się jej zmierzyć z wnikaczami, najgroźniejszą bronią Zwierzchnictwa, stanowiącymi też samodzielne zagrożenie. Ale uwaga – zmierzyć, porozumieć czy podsłuchać, wcale nie zawsze znaczy zwyciężyć.

Spensa ucieka przed Zwierzchnictwem, ale przede wszystkim przed wnikaczmi, starożytną tajemniczą i niezrozumiałą rasą. W podróży towarzyszy jest Chet Starfinder (kiedyś komandor Spears, pilot M-Bota, który rozbił się na Detritusie) oraz M-Bot – sztuczna inteligencja coraz bardziej i niepokojąco upodabniająca się do człowieka w sensie emocjonalnym; w „Cytoniczce” odgrywa często rolę humorystyczną; ma hysia na punkcie grzybów.
Ze Zwierzchnictwem sprawa jest prosta – dyktatura, jak dyktatura. Naprawdę niebezpieczną rasą są tajemnicze wnikacze, stwory czy istoty, dla których czas i miejsce są jednością, a mimo to, a może właśnie dlatego, nie potrafią zobaczyć przyszłości. Istnieją w każdym czasie jednocześnie, więc nie są w stanie odróżnić przyszłości od przeszłości – co wydaje się nawet logiczne. Wnikacze dysponują ogromnym potencjałem, są w stanie w moment niszczyć całe planety. Piloci myśliwców nie są w stanie się z nimi mierzyć.

Spensa Nightshade szuka odpowiedzi, sposobu, rozwiązania, wiedzy, zrozumienia; stara się odkrywać dawne tajemnice, by wygrać trwającą wojnę… o wszystko.

Powieści fantastyczne można dzielić i grupować na mnóstwo sposobów, ale ja – dla swoich potrzeb – mam jeszcze jeden: albo coś jest wyobrażalne, albo nijak nie. „Diuna” Herberta jest do wyobrażenia sobie, „Fundacja” Asimowa też. I „Opowieści o pilocie Pirxie” też, jak najbardziej. „Cytoniczka” jest z rodzaju niewyobrażalnych. Nie chodzi o to, że nie znam poprzednich tomów, a przydałoby się, ale o to, że nie potrafię wyobrazić sobie niebytu, w który, w niektórych miejscach, przesącza się rzeczywistość i tworzy w tym niebycie różnej wielkości fragmenty, po których bohaterowie wędrują, przeskakując z jednego na drugi, jakby to były wyspy. Jednolitej mieszanki czasu i odległości też nie potrafię objąć wyobraźnią. Podobnie jak realiów, okoliczności, rzeczywistości, która okazuje się odmienna dla różnych osób, uczestniczących w tym samym zdarzeniu. I wielu innych detali. Oczywiście można się przyzwyczaić, ale…

„Cytoniczka” to książka wyjątkowo dobrze wydana. Twarda, przyjemna w dotyku okładka, na niej intrygująca ilustracja w dobrze dobranych kolorach, świetna czcionka, wielkość liter dostosowana także dla czytelników czterdzieści plus, a nie tylko nastolatków z sokolim wzrokiem – dawno nie miałem w rękach produktu tak dobrego.
Narratorką „Cytoniczki”, to jest trzeciego tomu cyklu Skyward, jest Spensa, młoda dziewczyna, a to już rzadkość, by mężczyzna napisał powieść w takiej właśnie formie.




Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


czwartek, 24 sierpnia 2023

Przypadki detektywa kości

 „Trupia Farma” – Bill Bass, Jon Jefferson

Połączenie biografii lub autobiografii Billa Bassa, pomysłodawcy i założyciela Trupiej Farmy, z popularno-naukową (proporcje 80:20) historią narodzin i rozwoju współczesnej antropologii sądowej.

Trupa Farma utworzona została w Tennessee (USA) w roku 1981 i od tego czasu, jako projekt uniwersytecki, nieustannie się rozwija. Przedmiotem badań są ludzkie zwłoki i wszystko to, co dzieje się z nimi po śmierci i w najróżniejszych warunkach. Specjaliści antropologii sądowej pomagają kryminologom, i w ogóle organom ścigania, w ustalaniu tożsamości ofiar, przyczyn śmierci, czasu, który minął od zgonu.

Autorzy starają się prezentować różne przypadki, którymi zajmował się Bass, w sposób możliwie mało obrzydliwy, ale za to intrygujący; czasem to coś w rodzaju przygody. Rozumiem, że celem jest popularyzacja tej gałęzi wiedzy, a nie epatowanie czytelnika opisami, które wywoływałyby odruchy wymiotne.

Ciekawostka dotycząca lektury, ale i osobistych reakcji. Billa Bassa nazwano największą hieną cmentarną Ameryki. Kilkanaście wakacyjnych sezonów spędził badając groby Indian z plemion Arikara, ale nie tylko. Przez jego ręce przeszły tysiące szkieletów i pozostałości ciał. Zaskoczyła mnie nazwa, bo w moim rozumieniu hiena cmentarna to określenie mocno pejoratywne. Bass jest przecież antropologiem, badaczem – myślałem, ale wystarczyło zmienić punkt widzenia i wszystko stało się jasne. W sąsiednim mieście (kilkadziesiąt kilometrów) na lokalnym cmentarzu leżą członkowie części mojej rodziny. I wyobraźmy sobie, że naukowiec z jakiegoś uniwersytetu postanowił rozkopać ich groby, wyjąć z nich szczątki i zabrać na swoją uczelnię w celu przeprowadzenia badań. A później publikować wyniki, z których, na przykład, wynika, że prababcia miała syfilis, a dziadek szpotawą stopę. Halo! Zaraz! Co jest! Przecież nikt bliższej lub dalszej rodziny nie dawał zgody na coś takiego! Ano właśnie… Indian nikt nie pytał o pozwolenie czy zgodę. Biali chrześcijanie bezcześcili sobie radośnie ich groby, bo uważali, że im wolno.
Z tego, co wiem, od tamtych czasów prawo w USA diametralnie się zmieniło.

Nie wszystkie opisywane sprawy miały charakter kryminalny. Nie wszystkie przypadki zbrodniczego działania kończyły się we właściwy sposób, to jest skazaniem mordercy. Jest też przynajmniej jeden przypadek bardzo poważnej pomyłki Bassa w datowaniu – badając zwłoki pomylił się o 113 lat.

Książka ciekawa, nienużąca, choć oczywiście specyficzna, bo taka tematyka nie każdego musi interesować. Po latach wydana została jej kontynuacja „Trupia Farma – nowe śledztwa”.

niedziela, 20 sierpnia 2023

Niby thriller, ale jakby bez jaj

 „Dziewczyna z Brooklynu” – Guillaume Musso

Zaczyna się... irytująco. Odnoszący sukcesy i niezależny finansowo pisarz, Raphaël Barthelemy, trzy tygodnie przed ślubem wybrał się ze swoją wybranką, Mulatką, Anną Becker, stażystką ze szpitala, w podroż przedślubną na Lazurowe Wybrzeże. Pewnego wieczora Raphaël zmusza i wymusza na Annie osobiste wyznania. Widać, słychać i czuć, że to nie jest dobry pomysł, sam pisarz też to czuje, ale upiera się jak osioł, deklarując miłość do bezgranic. Sterroryzowana Anna Becker pokazuje mu zdjęcie trzech zwęglonych ciał i informuje, że to jej dzieło, że ona to zrobiła. Raphaël natychmiast wychodzi i odjeżdża. Więc Becker pakuje się i wraca do Paryża. Po jakimś czasie pisarz opamiętał się, zrozumiał, że właściwie nic nie wie i wrócił, ale Anny już nie było.

Chciałoby się być tym, kim się nie jest - napisał Albert Cohen. Może dlatego czasem człowiek zakochuje się w kimś, z kim nie ma absolutnie nic wspólnego. Może to pragnienie wzajemnego dopełnienia się każe nam wierzyć w możliwość zmiany, metamorfozy. Tak jakby kontakt z drugą osobą powodował, że stajemy się istotami doskonalszymi, bogatszymi, bardziej otwartymi. Ten piękny w teorii pomysł rzadko realizuje się w rzeczywistości
*.

Raphaël Barthelemy też w końcu wraca do Paryża, ale okazuje się, że Anny nie jest w stanie odnaleźć. Podczas jej poszukiwań pojawiają zagadki, mroczne tajemnice, tropy wiodące w odległą przeszłość. Pisarz szuka Anny Becker z pomocą przyjaciela, byłego policjanta, Marca Caradeca. Poszukują śladów, informacji, rozwiązania, zarówno we Francji jak i USA.

„Dziewczyna z Brooklynu” to powieść sensacyjna w typowo amerykańskim stylu, bo to i kidnaping, i pedofilia, i tajemnice ważnego polityka, i narkotyki, i zabójstwa. Czegoś jednak jej zabrakło, bo choć fabuła wydaje się ciekawa, to napisano to jakoś tak… nijako; mocno naiwnie momentami. A jak dodać do tego brak satysfakcjonującego zakończenia, nie do końca wymierzoną sprawiedliwość, niepodomykane ważne wątki, to wychodzi dzieło o jakości mocno przeciętnej. Krótko mówiąc – gdybym miał w tym momencie coś innego do czytania, to „Dziewczynę z Brooklynu” porzuciłbym bez żalu i bez potrzeby dowiedzenia się, jak się to skończy. Poza tym zakończenia domyślałem się już od połowy powieści.




---
* Guillaume Musso, „Dziewczyna z Brooklynu”, Albatros, 2017, s.23.


niedziela, 13 sierpnia 2023

Straszliwe narodziny Ameryki

 „Dni bez końca” – Sebastian Barry

Irlandia, początek XIX wieku. Z głodu zmarły dziesiątki tysięcy ludzi. Może i więcej. Jakimś cudem przetrwał dzieciak, Thomas McNulty, choć poumierali od głodu i chorób wszyscy członkowie jego rodziny. Kolejny cud polegał na tym, ze dostał się na statek do Ameryki i przetrwał koszmarną podroż w naprawdę okropnych warunkach.
W Missouri Thomas McNulty spotkał rówieśnika, ślicznego Johna Cole'a, z którym się zaprzyjaźnił, a nawet więcej. Od tego pierwszego spotkania pod jakimś krzakiem, w ulewnym deszczu, chłopcy trzymali się już zawsze razem.

Pewnego razu w jakiejś górniczej osadzie Thomas i John spostrzegli ogłoszenie, że w barze z występami i tańcami potrzebni są czyści chłopcy. Zbyt czyści nie byli, ale ich wyszorowano. Dostali kobiece stroje i odtąd pracowali w knajpie jako fordanserki nieokrzesanych i brutalnych górników.
Lata spokojnego i dostatniego życia mijały, chłopcy mieli coraz mniej gładkie buzie, więc w końcu z żalem musieli rozstać się z tym zawodem. Umiejętność noszenia kobiecych strojów i udawania kobiet, przydała im się jeszcze nie raz. Zaciągnęli się do wojska, brali udział w krwawych wojnach z Indianami oraz w wojnie secesyjnej (po stronie północy).
Łączyło ich coraz silniejsze uczucie.

Podczas jakiejś rzezi, bo na tym zwykle polegały wojny białych z Indianami, przygarnęli indiańską dziewczynkę, której dali na imię Winona; udawali też, że jest ona córką Johna Cole'a – oczywiście dla jej bezpieczeństwa.

W świątyni o nazwie Bartram House głosi kazania na wpół ślepy pastor, wkładam najlepszą sukienkę i biorę ślub z Johnem Cole’em. Wielebny Hindle wypowiada magiczne zaklęcia, John Cole całuje pannę młodą i zaraz jest po wszystkim, i nikt się nie domyślił. Możecie przeczytać w księdze parafialnej, że John Cole i Thomasina McNulty zostali związani węzłem małżeńskim siódmego grudnia roku pańskiego 1866.

Ślub Thomasa McNulty i Johna Cole'a to nie koniec tej historii. Nie żyli odtąd długo i szczęśliwie, a szkoda. Krwawa historia Ameryki toczyła się nadal, a John i Tomas brali czynny udział w narodzinach państwa i narodu, czyli w wojnach i masowych mordach, często ledwie uchodząc z życiem.

Gdybym miał określić jednym zdaniem warsztat autora, przynajmniej w „Dniach bez końca”, byłoby to: książka niezwykle oszczędna w środkach.
Narratorem jest Thomas McNulty, który opowiada swoje i swoich bliskich dzieje w taki sposób, w jaki zapewne zrobiłby to półanalfabeta, a przynajmniej ktoś realnie bardzo, bardzo prosty, niepotrafiący posługiwać się wyrafinowanymi środkami stylistycznymi. Co fascynujące, powieść nie jest z tego powodu beznamiętna. Być może wynikało to z faktu, że to niesamowicie brutalne, okrutne życie, dla Thomasa McNulty, było czymś najzupełniej normalnym i naturalnym. Nie oczekiwał niczego, cieszył się ze rzadkich momentów spokoju i tego, że po prostu przeżył.

sobota, 5 sierpnia 2023

Tajemnice, zbrodnie i zagadki

 „W jej sercu czai się mrok” – J. D. Barker

Głównym miejscem akcji jest Pittsburgh, miasto w Stanach Zjednoczonych, w stanie Pensylwania, choć początkowo trudno się zorientować, na czym ta akcja polega, czego dotyczy. Od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku do teraz... prawie.

Rodzice ośmioletniego Johna Edwarda Thatcha, zwanego przez wszystkich Jackiem, zginęli w wypadku samochodowym, a przynajmniej taka wersja prezentowana jest oficjalnie i na początku, jednak stosunkowo szybko rodzą się co do tego wątpliwości. Jack, regularnie co rok, 8 sierpnia, odwiedza z wychowującą go ciocią Jo grób rodziców. Powieść rozpoczyna się 8 sierpnia 1984 roku. Na cmentarnej ławce Jack spotyka swoją rówieśniczkę, tajemniczą Stellę Nettleton, eskortowaną przez uzbrojonych ludzi w białych płaszczach, jeżdżących białymi SUW-ami. Spotkania w tym czasie (8 sierpnia) i w tym miejscu, z „białą” eskortą, powtarzały się przez wiele lat i choć trwały one kilka-kilkanaście minut, wywołały w Jacku coś w rodzaju obsesji na punkcie ślicznej Stelli.

Inny nurt narracyjny to relacje Charter – 309, to jest zespołu obserwującego zagadkowego i wyraźnie bardzo niebezpiecznego pacjenta „D”. Wydaje się, że może on dowolnemu człowiekowi nakazać głosem określone zachowanie i dlatego komunikacja z nim prowadzona jest przez osobę niesłyszącą, ale czytającą z ruchu warg, natomiast głosowa, jeśli jest konieczna, odbywa się z kilkudziesięciosekundowym opóźnieniem i poprzez nagranie, a nie bezpośrednio.

Kolejny nurt to narracja pary policjantów, detektywów Faustino Briera i jego partnerki Joy Fogel, próbujących rozwikłać zagadkę dziwnych zabójstw w mieście – ofiary jakby zostały spopielone od wewnątrz, przy czym ich ubrania pozostały nienaruszone.
Niektóre rozdziały z trzecioosobową narracją ukazują działania zagadkowego (do czasu) Preacher'a, który wydaje się niesamowicie skutecznym facetem od brudnej roboty i nie tylko – grunt, żeby zapłata była godziwa.

Każda część tej historii rozpoczyna się od cytatu z powieści Charlesa Dickensa „Wielkie nadzieje”, książki niezwykle ważnej dla Stelli Nettleton, która na spotkania z Jackiem, na cmentarzu, przychodziła zwykle z tomem pod pachą i czytała ją latami, na okrągło. Jeśli była tak ważna dla Stelli, to w konsekwencji stała się też równie istotna dla Jacka, choć chłopak zupełnie nie dorównywał jej oczytaniem, inteligencją czy wykształceniem. Dziewczynka żartobliwie nazywała go czasem Pipem.

Pip, a właściwie Filip Pirrip, jest bohaterem „Wielkich nadziei” i jego historia ma istotne znaczenie w powieści Barkera. Może i nie jest to konieczne, ale wydaje mi się, że dobrze byłoby ją znać. Zaryzykowałbym twierdzenie, że Barker bardzo inspirował się „Wielkimi nadziejami”, pisząc „W jej sercu czai się mrok”. Naprawdę bardzo, bardzo. Z niektórymi nazwiskami włącznie.

Zachwycił mnie warsztat pisarski. Barker napisał powieść około osiemsetpięćdziesięciostronicową, w której bardzo długo nie wiadomo właściwie, o co chodzi i co naprawdę się dzieje, a mimo to obeszło się bez dłużyzn, znudzenia czy zniecierpliwienia. To już jest sztuka i talent.