czwartek, 29 maja 2008

Kapitan Alatriste

„Kapitan Alatriste” – Arturo Pérez-Reverte


Opowieść o niezliczonych przygodach samozwańczego kapitana Diego Alatriste y Tenorio i jego… trochę wychowanka, trochę sługi, chłopca o imieniu Iñigo Balboa, składa się w sumie z pięciu tomów:
1. Kapitan Alatriste
2. W cieniu inkwizycji
3. Słońce nad Bredą
4. Złoto króla
5. Kawaler w żółtym kaftanie

Przygody kapitana Alatriste zaliczyć można do znanego typu czy gatunku „płaszcza i szpady”. Z jednym tylko zastrzeżeniem – to już nie jest powieść tak romantyczna, jak dawniej. Zamiast uroczego, ale nieco naiwnego romantyzmu Michela Zevaco czy Aleksandra Dumasa, w książkach o kapitanie Alatriste znaleźć można sporą dawkę realizmu – momentami brutalnego, innym razem tylko cynicznego.

Hiszpania Filipa IV, wiek XVII. Spiski, intrygi i inne tego typu gry i zabawy dworskie, romanse, złoto, pojedynki, problemy ze Świętą Inkwizycją, wojna we Flandrii, no i przygody, przygody, przygody…

Stary wojak, znakomity szermierz, w przerwach pomiędzy wojnami utrzymuje się dzięki pojedynkom staczanym za pieniądze – na Dzikim Zachodzi byłby to rewolwerowiec do wynajęcia. Najlepiej jak potrafi opiekuje się chłopcem, synem poległego na wojnie przyjaciela i w międzyczasie spotyka, zwykle w winiarniach i burdelach, znakomitości tamtej epoki – malarzy, poetów, polityków.

Bardzo sympatyczne czytadło. Wprawdzie każdy tom to oddzielna historia i da się je czytać osobno i nie po kolei, ale proponowałbym jednak trzymać się podanego wyżej porządku.


poniedziałek, 19 maja 2008

Gothique i wampiry

„Gothique opowieść o wampirach” – Kyle Marffin


Mniej więcej koniec XX wieku. Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, Chicago. Czemu akurat Chicago? Pewnie dlatego, że „c” to ulubiona litera autorki. Wprawdzie w związku z jej preferencjami Calvin mylił mi się z Cassem, ten z kolei z Cas, Collen plątała mi się z Chelsea, a ta z kolei z Charade, ale kto by się takimi głupstwami przejmował?

W Chicago ktoś przejmuje stare, od lat nieczynne, wielkie kino „Palace” i przerabia na klub fanów stylu gotyckiego o wdzięcznej nazwie „Gothique”.
Może warto tu dodać, że subkultura gotycka (angielscy socjologowie powiedzieliby pewnie, że to jedno z plemion ulicznych) narodziła się około 30 lat temu jako przekształcenie ruchu post-punk. Goci noszą czarne ciuchy czasem stylizowane na stroje arystokracji z XIX wieku, lub po prostu długie czarne płaszcze i ciemne okulary. Cechuje ich namiętne, lecz zwykle jedynie werbalne zainteresowanie, może nawet fascynacja, śmiercią, specyficzna muzyka.

W książce fanami stylu gotyckiego stają się prawie wszystkie nastolatki i, o dziwo, wielu dorosłych. Z pasją grają w mroczne gry RPG i oczywiście marzą, by stać się prawdziwymi wampirami. Przynajmniej część z nich.

W takim to właśnie klimacie klub „Gothique” w budowie staje się siedliskiem i wylęgarnią wampirów, a wielu bohaterów książki, tych na „c”, ale nie tylko, staje się ich ofiarami. Niektórzy z pokąsanych sami zostają wampirami, inni stanowią tylko pożywienie i wysysani są do ostatniej kropli.

Wampirów jest coraz więcej, roją się wręcz, jak karaluchy, krew cieknie po kartkach książki strugami. Oczywiście początkowo w wampiry nikt nie wierzy, ale wreszcie dzielny, choć wiekowy, ojciec Silvarez (były kapelan komandosów) wraz z kumplem emerytem i jego psem…


Bardzo lubię książki o wampirach. Problem jednak w tym, że moje zainteresowanie tą tematyką nie oznacza niestety (niestety dla „Gothique” i jej autorki) braku krytycyzmu i zgody na kiepską, naiwną fabułę oraz przeciętny w sumie warsztat.



poniedziałek, 12 maja 2008

009 Gierymski i cytrusy

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 009


Obraz Aleksandra Gierymskiego "Pomarańczarka", za tak zwanych "moich czasów", reprodukowany był w podręczniku dla szkoły podstawowej do języka polskiego (a może to było w podręczniku do historii?) i to prawdopodobnie nie jeden raz. Bardzo głęboko zapadł mi on w pamięć. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku treść tego obrazu była dla mnie niejasna, niezrozumiała, budziła wątpliwości i pytania. Pytania, których wtedy, jakoś nigdy nikomu nie zadałem.

Kiedy byłem dzieckiem, owoce cytrusowe czyli pomarańcze, mandarynki i cytryny można było kupić dwa razy w roku. Przed Światami Wielkanocnymi i Świętami Bożego Narodzenia.
Nie miało to nic wspólnego z pieniędzmi. Można było mieć ich dużo, ale pomarańczy i tak się nie dało kupić. W innych okresach niż wymieniłem towar taki w handlu po prostu nie występował. Oczywiście w tych warunkach wszyscy przepadali za pomarańczami i między innymi ze względu na nie, niecierpliwie wyczekiwali jednych bądź drugich Świąt.

W okresie przedświątecznym bardzo często radio lub telewizja podawały komunikaty o tym, ile to statków z pomarańczami (i innymi cytrusami) płynie do Polski, jak daleko jeszcze są od naszych brzegów, jaka właśnie na morzu panuje pogoda, jaki to będzie miało wpływ na przyśpieszenie lub opóźnienie nerwowo i niecierpliwie wyczekiwanej dostawy.

Minęło tyle lat, a ja nadal pamiętam ceny z tamtych czasów - może także dlatego, że nie zmieniały się one latami? W każdym razie ziemniaki kosztowały wtedy 1,80 cytryny 30,00, a pomarańcze 40,00 złotych. Były więc stosunkowo drogie. W każdym razie abstrahując od ceny, jako dziecko często zastanawiałem się, dlaczego nie można mieć pomarańczy w innych okresach roku niż zima i wczesna wiosna. I bardzo dobrze pamiętam wyjaśnienie na ten temat mojej matki.

Matka pokazała mi to na przykładzie jabłek, gruszek czy śliwek. Byłem już na tyle rozgarnięty, żeby wiedzieć, że owoce te dojrzewają w Polsce latem czy wczesną jesienią. Normalne jest, że nie dzieje się to np. w zimie, kiedy jest śnieg. To oczywiste i zrozumiałe.
Pomarańcze, mówiła matka, rosną na drugiej półkuli czyli tam, gdzie pory roku są odwrócone - jak u nas jest lato, to tam zima. Odmienność pór roku w zależności od położenia geograficznego potwierdzały zresztą lekcje geografii. Tak więc wszystko jasne. Latem mamy jabłka, gruszki, śliwki, czereśnie, truskawki, a zimą pomarańcze i cytryny, bo wtedy właśnie dojrzewają one na drugiej półkuli.

Było to wyjaśnienie logicznie spójne, rozsądne, miało sens. Wierzyłem w to przez wiele lat. Problemem była "Pomarańczarka" Aleksandra Gierymskiego. Tak sobie zwyczajnie chodzi z tymi pomarańczami? Skąd je wzięła? Przecież na obrazie nie widać śniegu? A przede wszystkim nie ma koszmarnie długiej kolejki, która była zawsze nieodłącznym elementem sprzedaży cytrusów.

Coś mi tu wyraźnie nie pasowało. Wietrzyłem jakiś kant.



Nie byłem pisarzem

O pisaniu i pisarstwie – rozważania i wspomnienia.


W 1989 roku nie byłem pisarzem. Fakt, że miałem już w tym czasie gotowe pół książki - poradnika na temat fotografowania, oraz całą masę zupełnie niezłych prologów i epilogów (na wypełnienie przestrzeni między nimi jakoś nie starczało mi czasu i cierpliwości), nie zmieniał postaci rzeczy.
W 1989 roku w moim życiu działo się bardzo wiele: zmarła matka, brat wyjechał na stałe za granicę, zmieniałem pracę, rozpoczynałem studiowanie pedagogiki kulturalno-oświatowej, rozwodziłem się...
Wir istotnych w końcu wydarzeń, który przecież powinien wciągać mnie i pochłaniać całkowicie powodował, co może wydawać się paradoksalne, że właściwie ślizgałem się jedynie po powierzchni zdarzeń, odizolowany jakby cieniutką, przezroczystą błoną od rzeczywistości i niezdolny w związku z tym do głębszego w niej zanurzenia. To z kolei wykluczało pisarstwo.

Bo, co to w końcu znaczy - „być pisarzem” - tak naprawdę? Odpowiedź teraz wydaje się prosta, ale czemu poszukiwanie jej zajęło mi tyle lat? W każdym razie chodzi przecież o to, by być obecnym w rzeczywistości, choćby to miało owocować opowiadaniami fantasy; być obecnym w rzeczywistości całym sercem, umysłem i duszą i stale szukać w niej wciąż nowych określeń, wciąż nowych słów i znaczeń na pokazanie tego, co wydaje się oczywiste, zwyczajne, a nawet powszednie i banalne. Chodzi też o to, by być uważnym, bo w rzeczywistości nic nie jest oczywiste, niewiele zwyczajne, a jeszcze mniej powszednie czy banalne...

Kiedy kończyłem czytać dwutysięczną książkę (mniej więcej), stało się coś zupełnie nieprawdopodobnego, choć jednocześnie od dawna oczekiwanego – „zobaczyłem” opisywaną w niej rzeczywistość. Właśnie rzeczywistość, a nie jej autorską interpretację, choć i ta jest ważna... czasem może nawet ważniejsza.

Była to akurat książka Wiecheckiego, a tekst dotyczył pozornie zabawnych wydarzeń w Sądzie Grodzkim z mieszkańcami ulicy Krochmalnej w rolach głównych. Nie sądzę jednak, żeby to właśnie miało jakieś istotne znaczenie, chociaż z drugiej strony... Może w ten sposób rzeczywistość chciała mi pokazać swoją przewrotną i dwoistą naturę? Warto bowiem pamiętać, że słowa także potrafią tworzyć rzeczywistość, albo starej nadawać zupełnie odmienny kształt i sens.

Nie trzeba było wiele czasu, żebym potrafił zobaczyć rzeczywistość także w innych książkach. Okazało się wtedy, że Mann, Kirst, Simonow, Remarque, Steinbeck, Grzesiuk, Hemingway, Herbert i wielu innych, pisząc o rzeczywistości kreują jednocześnie własną. Czy lepszą? Znakomicie pisał o tym Nienacki w „Uwodzicielu”, ale odpowiedzialność pisarza za własne dzieło, to już zupełnie inna historia.

W 1989 roku nie byłem pisarzem. Nie byłem nim też w roku następnym, zajęty spektakularną karierą zawodową, odkrywaniem złożonych zalet koktajlu „Manhattan” i uroków odzyskanej właśnie wolności.

Minęło wiele lat zanim przyjaciel, któremu pokazałem swój kolejny tekst, po przeczytaniu go zawołał: „Tobie zdarzają się rzeczy kuriozalne!”. Pozostało mi tylko się uśmiechnąć. Ja wiem, że opisane zdarzenie było zwyczajnym elementem codzienności, ale teraz i ja najwyraźniej potrafiłem tworzyć rzeczywistość...

Trapi mnie czasem jedna tylko wątpliwość, przecież - jak powszechnie wiadomo - z potrzeby serca piszą grafomani, prawdziwi pisarze tworzą za pieniądze.



008 Tajemniczy przedmiot

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 008.


Stałem w sklepie i patrzyłem na... na to coś, usilnie starając się, żeby mój brak zrozumienia nie rzucał się za bardzo w oczy – mimo sędziwego wieku jestem nadal człowiekiem nieśmiałym i czasem krępuje mnie zainteresowanie innych, obcych osób. Zwłaszcza, że sklep był elegancki, że nie powiem ekskluzywny i pokazywanie obsłudze oraz klientom, że jestem ciołkiem, który nawet towaru rozpoznać nie potrafi, było ostatnią rzeczą, na której mi zależało.
Przywoływanie którejś z młodych dam najwyraźniej zatrudnionych w sklepie – w sklepie? w salonie raczej! – i zadawanie prostackich pytań typu: „a co to jest?” rzecz jasna absolutnie nie wchodziło w grę.

Przedmiot podobał mi się, jego wyrafinowane, opływowe kształty i delikatne beżowe zabarwienie masy plastycznej, z której został wykonany, wywoływały we mnie same pozytywne wibracje i coś jakby ciepłe i przyjazne skojarzenia. Pewne części robiły wrażenie ruchomych, ale bałem się to sprawdzać, żeby czegoś nie popsuć czy nie uszkodzić.

Rozglądałem się na boki dyskretnie mając nadzieję natrafić wzrokiem na jakąś metkę, z której dowiedziałbym się wreszcie, co to jest, ale niestety. Znalazłem za to cenę. Znacznie przekraczała moje możliwości finansowe. Niestety...

Czas było rozstać się z urokliwym przedmiotem. Nie zaspokoiwszy palącej ciekawości, a co za tym idzie mocno rozczarowany i zawiedziony, właśnie odchodziłem od stolika, na którym był eksponowany, kiedy za moimi plecami rozległ się podekscytowany głos kobiecy: „Kazik, patrz jaki zajebisty pojemnik na papier toaletowy! Kupimy go do dolnej łazienki, będzie pasował do tych nowych kafelków!”

Wróciłem się. No tak! Teraz wszystko było jasne i oczywiste! Pojemnik był śliczny, a jego identyfikacja w niczym nie umniejszyła uroku, a nawet czaru przedmiotu. Rozstawałem się z nim z autentycznym żalem.

Wracałem do domu ogarnięty wspomnieniami. Pamiętam dość dobrze, jak moja matka przyniosła do domu urządzenie o podobnym przeznaczeniu. Miałem wtedy 8-9 lat i asystowałem wujkowi, który w łazience, obok sedesu wiercił w ścianie dziurę, na której miał zawisnąć nowy nabytek.

Wtedy nie miałem wątpliwości, co jest do czego. Urządzenie składało się bowiem z prostokątnego kawałka sklejki, do którego przymocowane były dwa elementy. Pierwszy z nich stanowiło ruchome ramię w kształcie litery „L” wykonane z niklowanego żelaznego pręta. Łatwo się było domyślić, że ma się na nim wieszać rolkę papieru toaletowego.

Drugim elementem był również niklowany i błyszczący klips lub zatrzask – rodzaj szczypiec. Jedna jego część była przymocowana na stałe do podłoża, a druga ruchoma. Obie zakończone zębami i wyposażone w prosty mechanizm sprężynowy, dzięki któremu po zwolnieniu nacisku na uchwyt szczęki same się zaciskały.
Patent ten stosowany jest zresztą do dziś - często można coś takiego zobaczyć w dużych sklepach lub na placu budowy. Gruba tekturka z zatrzaskiem, dzięki któremu kartki się nie rozsypują.
Takim klipsem w łazience przypinało się pocięte lub podarte na odpowiedniej wielkości kawałki stron gazetowych.

W tamtych czasach papier toaletowy nie należał do artykułów pierwszej potrzeby, obecnych w każdym domu. Wprost przeciwnie. Nie wiem, z czego to wynikało. Niestety zupełnie nie jestem w stanie przypomnieć sobie ceny papieru toaletowego w tamtych czasach. Wydaje mi się jednak, że chodziło tu raczej nie o cenę, ale o pewną nowość, która jeszcze nie zdobyła sobie powszechnego uznania.

W owych czasach matka kupowała gazetę codzienną, a poza tym obowiązkowo kilka tygodników i miesięczników. Bardzo dobrze pamiętam z tamtych czasów, stale obecne u nas w domu tytuły takie, jak: „Perspektywy”, „Przekrój”, „Forum”, „Panorama”, „Karuzela”, „Szpilki”, „Film”, "Ekran" i inne.
Tak, lub podobnie, było w wielu domach moich kolegów. Starych gazet i czasopism zawsze mieliśmy dużo, więc w tej sytuacji kupowanie jeszcze specjalnie papieru, który z samego swojego przeznaczenia i tak jest tylko i wyłącznie do d... , wydawało nam się czymś całkowicie bezsensownym i nawet bawiło.

Mam wrażenie, że podobny stosunek do papieru toaletowego mieliśmy nie tylko my, dzieci, ale i wielu dorosłych.

Nowy przedmiot w naszym gospodarstwie domowym ostatecznie zawisł na ścianie łazienki – wujek miał spore zdolności manualne i z tym drobnym problemem uporał się szybko. Dość długo wykorzystywaliśmy tylko jedną jego część – szczypce trzymające pocięte strony gazetowe.

Pierwsza rolka papieru toaletowego zjawiła się u nas sporo później, a to przy okazji planowanej wizyty jakichś gości. Nie pamiętam czy goście docenili nasz gest i wysiłek włożony w zapewnianie im komfortu i wygody, ale była to okazja, żebym i ja sprawdził i zobaczył, jak to jest.

A było źle. Jakość papieru toaletowego była wtedy taka, że… może nie wdając się w techniczne szczegóły powiem tylko, że po jego użyciu musiałem bardzo długo i dokładnie szorować ręce. Pewnie z tego też powodu ta, pierwsza w moim życiu, rolka papieru toaletowego wisiała u nas w łazience dość długo – ze „Szpilkami” przegrała na całej linii. I to nie tylko dlatego, że „Szpilki” można było „przedtem” poczytać…



niedziela, 11 maja 2008

Długie pożegnanie

„Jeden dzień z panem Julesem” - Diane Broeckhoven


„Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą”… Stara prawda, znany wiersz, świetnie zdajemy sobie z tego sprawę. Tylko dlaczego w takim razie żyjemy tak, jakby nasi najbliżsi, ci których kochamy, mieli specjalny glejt od Pana Boga na wieczne życie?
Kiedy śmierć przychodzi w efekcie nieuleczalnej choroby, po długich i ciężkich cierpieniach, jest czas na to, by się z nią oswoić, by powoli przygotować się do rozstania. Kiedy jednak spada nagle, jak grom z jasnego nieba, czujemy się oszukani przez Boga, Los czy Przeznaczenie. Przecież on mógł jeszcze żyć, przecież ona mogła jeszcze tak wiele zrobić, przeżyć, doświadczyć… A i my sami mogliśmy…

W takich właśnie chwilach przychodzą nam na myśl wszystkie dobre słowa, których nie powiedzieliśmy, wszystkie uśmiechy, które „na później” schowaliśmy za gniewnie zaciśniętymi ustami, wszystkie ważne wyznania, nieujawnione uczucia, nieprzeproszone krzywdy…
W takich właśnie chwilach wydaje nam się, że wystarczyłoby parę godzin, choćby jeden jeszcze dzień, a pożegnalibyśmy się tak, jak chcielibyśmy, żeby i nas kiedyś żegnano. W takim dniu nadrobilibyśmy zaległości całego życia, mówiąc wszystkie te dobre, ważne rzeczy, na które przez całe lata jakoś nie starczyło nam czasu.

O tym właśnie (także) jest ta książka.

Dla Alice śmierć Julesa była szokiem i zaskoczeniem. Nie godząc się z jego nagłym i niespodziewanym odejściem, postanawia ten fakt ukryć i przeznaczyć jeden dzień na długie pożegnanie z ukochanym.


Młot na czarownice

„Młot na czarownice” – Jacek Piekara


Jezus nie umarł na krzyżu – jak w stosownym momencie powinien – lecz zszedł z niego i ogniem i mieczem pokarał swoich prześladowców. Od tego momentu historia ludzkości potoczyła się torami nieco odmiennymi od powszechnie znanych, a świat zmienił się… choć niekoniecznie zgodnie z potrzebami i oczekiwaniami jego mieszkańców.

Bohaterem zbioru opowiadań jest, znany ze „Sługi Bożego”, Mordimer Madderdin, licencjonowany Inkwizytor Gersarda, Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, Młot na czarownice i Miecz Aniołów.

O ile jednak w „Słudze Bożym” Mordimer był całkiem niezłym okazem zakłamanego, zdeprawowanego, cynicznego, rozpustnego, chciwego, okrutnego bydlaka, to w tym tomie przeszedł jakby pewną, może niezbyt wielką, ale jednak, metamorfozę. Inkwizytor nadal uważa, że cel uświęca środki, jednak teraz ów cel zwykle ma przynajmniej pozory sprawiedliwości czy, ogólnie pojętego, dobra.

Niezłe czytadło. Podobne do opowieści o Wiedźminie Sapkowskiego.


czwartek, 8 maja 2008

Artur Schopenhauer

„Erystyka czyli sztuka prowadzenia sporów” - Artur Schopenhauer


Ogólnie rzecz biorąc książka składa się z dwóch podstawowych części. W pierwszej Artur Schopenhauer (niemiecki filozof z Gdańska) prezentuje erystykę jako przedmiot rozważań, a także konfrontuje ją z dialektyką i logiką.

Natomiast część druga to zwięzły opis 38 forteli, technik, które pomogą, a nawet gwarantują rozmówcy uzyskanie przewagi w dowolnym właściwie sporze.

Uwaga! Erystyka nie zajmuje się dociekaniem prawdy. Chodzi w niej tylko o wygranie sporu – niektóre metody proponowane przez Artura Schopenhauera nie mają zbyt wiele wspólnego z etyką, albo są po prostu mało eleganckie. Najważniejsze jednak jest to, że są skuteczne zarówno podczas negocjacji biznesowych, politycznych, jak i na spotkaniu towarzyskim.

Fortele Schopenhauera można stosować lub nie, ale tak czy inaczej warto je znać, już choćby po to, by się obronić przed sztuczkami rozmówcy, który ma mniej skrupułów od nas.


środa, 7 maja 2008

Kot po żydowsku

„Kot z jadeitu” – Suzanne Brøgger


Ubożuchny Izydor Løvin przywędrował do Danii z Polski, a dokładniej z Torunia i stał się nie tylko założycielem Duńskich Fabryk Spirytusu, ale i swego rodzaju dynastii: duńsko-żydowskiego rodu Løvinów. W połowie XIX wieku Izydor spłodził Maksa, zwanego Papą. Inne jego dzieci to: Emil, Eryk, Fryderyk, Artur, Louis i Rosa. Dzieci Izydora miały swoje dzieci, a te z kolei następne dzieci…
W pewnym momencie, w drugim bodajże pokoleniu (po Izydorze), w rodzinie Løvinów pojawiła się Katze – urodzona w 1900 roku – główna, choć nie jedyna, narratorka tej opowieści.


Løvinowie emigrowali i osiedlali się w różnych dziwnych miejscach na świecie – Polska, Madagaskar, Dania, Cejlon – a mimo to, Katze o każdym z nich ma coś ciekawego do opowiedzenia. Często i przede wszystkim są to złośliwości, albo dziwaczna mieszanina ważnych wydarzeń rodzinnych i historycznych z anegdotami, wydawać by się mogło, zupełnie błahymi, na przykład opowiadaniami o kroju peniuaru.
Wszystko to dość chaotycznie opisane, przypomina skoki myślowe starej kobiety, której zebrało się na wspominki – i tak pewnie miało być tylko, że w czytaniu okazała się taka konwencja dość męcząca.

Pięć pokoleń Løvinów to dzieje upadku rodziny – w czasach jak najbardziej nowożytnych, zniszczeni przez historię, alkohol, medykamenty i hulaszczy tryb życia, Løvinowie właściwie przestają istnieć.


Kwiatki polityków

„Kwiatki polityków czyli spieprzaj dziadu!” – praca zbiorowa


Tytuł sugeruje zbiorek anegdot związanych z publicznymi wystąpieniami polityków. Anegdota to krótkie opowiadanie o kimś zakończone zaskakującą puentą – powinna być oparta na faktach, a przynajmniej takie sprawiać wrażenie. Prawdziwych anegdot jest w książeczce niestety bardzo, bardzo mało.

W „Kwiatkach polityków” większość tekstów to kawały, żartobliwe powiedzonka i rymowanki dotyczące braci Kaczyńskich, Andrzeja Leppera, Romana Giertycha, Renaty Beger i kilku innych osób. Co gorsze, niektóre kawały pochodzą z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku – zmieniono w nich jedynie nazwiska bohaterów.

Pozycja niewarta zainteresowania. Moim skromnym zdaniem oczywiście.