sobota, 18 września 2010

Czas miniony… przegrany…

„Opowiadania” – Marek Hłasko

Podczas spotkania autorskiego z Białoszewskim, który przybył na nie wraz z Karolem Estreicherem, po naiwnym pytaniu typu „co artysta chciał powiedzieć?”, a dotyczącym jednego z nowszych utworów, Białoszewski odpowiedział poważnie, że on sam jeszcze nie bardzo wie, bo Estreicher jeszcze o tym nie pisał.

Czy wiadomo, bez cienia wątpliwości, co konkretnie chciał przekazać czytelnikowi, co zawrzeć w swoich opowiadaniach Marek Hłasko?
Zbiorek, o którym mowa (wydanie z 1997 roku) składa się z sześciu utworów: „Pierwszy krok w chmurach”, „Ósmy dzień tygodnia”, „Robotnicy”, „Pętla”, „Lombard złudzeń” i „Baza Sokołowska”.

Czy „Pierwszy krok w chmurach” jest o inicjacji seksualnej młodych ludzi? A może o beznadziei, smutku i goryczy ludzi starszych, dla których tego typu uniesienia (i wiele innych) są już niedostępne? A może o jednym i drugim, i o czymś jeszcze?

Czy „Ósmy dzień tygodnia” jest o próbie wyrwania się a szarzyzny codzienności, o marzeniach, że za tydzień, za miesiąc, następnym razem, kiedyś, będzie nareszcie dobrze, cudownie, kolorowo, że jest szansa, że wystarczy tylko poczekać, a świetlana przyszłość nastąpi z taką pewnością, jak… ósmy dzień tygodnia?

Czy „Robotnicy” faktycznie są tylko o budowie mostu w jakiejś pipidówce? A „Baza Sokołowska” o robotniczej przyjaźni prawdziwych komunistów, o odpowiedzialności i dojrzewaniu?

Wydaje się, że najmniej wątpliwości budzić może „Pętla”, o dramacie pijaka i jego bezsilności wobec nałogu i „Lombard złudzeń”, o kobiecie, która ze źle pojmowanej miłości dokonuje ewidentnie, acz w pełni świadomie, złego wyboru i o nadziei, za którą jesteśmy gotowi oddać duszę. Ale czy na pewno tylko o tym?

Hłasko zawsze był tym Wielkim Pisarzem, najważniejszym chyba z grona piszących poetycko-naturalistyczne nowele i opowiadania o latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, który to czas zawsze bardzo mnie interesował, a którego z oczywistych przyczyn nie znałem zupełnie. Dopiero po wielu, wielu latach zorientowałem się, że był ktoś, kto robił to znacznie lepiej: Himilsbach.


środa, 15 września 2010

Internet wczoraj, dziś, jutro

Wspomnienia i spekulacje na temat Internetu

Mój pierwszy komputer (Commodore C64) nie był podłączony do Internetu – pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku Internet w Polsce nie istniał w żadnej formie. Przyznam też, że przegapiłem informację o rejestracji domeny .pl i wysłaniu pierwszego e-maila z Warszawy do Kopenhagi (1991 rok), ale były to specjalistyczne eksperymenty uczelniane, ciekawostki ze świata nauki, bez znaczenia dla życia codziennego. Pamiętam już za to artykuł (1995) w jakimś technicznym czasopiśmie na temat uruchomienia portalu Wirtualna Polska, a pamiętam dlatego, że zastanawiałem się wtedy, czy uda mi się to cudo kiedyś zobaczyć inaczej, niż na gazetowej ilustracji.

Do następnego komputera, już klasy PC, dostęp miałem w firmie około 1998 roku. W każdym razie był już możliwy anonimowy dostęp do Internetu za pomocą modemów Telekomunikacji Polskiej, więc niektóre nasze komputery w te modemy wyposażono, choć wydaje mi się, że miało to znaczenie jedynie prestiżowe, bo początkowo żadnemu praktycznemu celowi nie służyło. Firma ma dostęp do Internetu – to brzmi przecież tak dumnie!

Pamiętam z tego okresu szczególne wydarzenie. Ktoś z szefostwa chciał mi zademonstrować ten cały Internet, wyświetlając na ekranie monitora stronę naszego strategicznego inwestora. Strona, jak ją sobie teraz przypominam, była całkowicie statyczna, nie było z nią żadnej interakcji, nic się na niej nawet nie ruszało, nie grało – po prostu wizytówka, informacja i nic więcej. Mimo to wczytywała się czterdzieści minut, a i tak wczytała się tylko częściowo i wyświetlała jakoś koślawo.
Mając żywo w pamięci to właśnie doświadczenie, kilka miesięcy później, gdy dostałem w prezencie pierwszego peceta, na propozycję dokupienia modemu i podłączenia komputera do sieci odparłem, że mnie właściwie Internet zupełnie nie interesuje. Tym niemniej modem został kupiony i podłączony, a połączenie skonfigurowane.

Przy szybkości modemowej wczytywanie stron szło jak krew z nosa; poza tym była to też usługa stosunkowo droga, tak więc początkowo Internet służył mi tylko i wyłącznie do korespondencji e-mailowej z członkami rodziny mieszkającymi za granicą. Nieco później nauczyłem się korzystać z Usenetu i tak to sobie trwało aż do czasu, gdy dorobiłem się pierwszego stałego łącza. A kiedy to nastąpiło…

… kiedy to nastąpiło, doczekałem się pytania mojej uroczej małżonki: „Jak można tyle czasu spędzać przy komputerze?! Co ty w tym Internecie stale robisz?!”. W ramach odpowiedzi zrobiłem poniższą listę możliwych zastosowań Internetu (jak widać, są tu całe działy, które można byłoby podzielić na mniejsze części składowe):

1. Komunikatory, czaty, telefonia internetowa (VoIP),
2. Nauka oraz dostęp do informacji na każdy temat,
3. Usenet, czyli grupy i listy dyskusyjne,
4. Media, czyli tv, muzyka, filmy, radio,
5. Poczta elektroniczna, czyli e-mail,
6. Wszelkiego typu fora dyskusyjne,
7. Gry on-line (MMO i Multiplayer),
8. Pornografia internetowa,
9. Aplikacje uruchamiane przez sieć,
10. Bankowość internetowa, zakupy, aukcje,
11. Tworzenie i publikacja stron internetowych,
12. Download, czyli ściąganie danych, w tym P2P,
13. Gra na giełdach papierów wartościowych, hazard,
14. Planowanie wycieczek, w tym mapy interaktywne,
15. RSS, czyli serwisy z wiadomościami na każdy temat.

(Niewielka dygresja. Punkt 8 – pornografia. Gdzieś niedawno czytałem, że pornografia internetowa generuje większe dochody, niż cały internetowy przemysł fonograficzny. Jest to swoista ciekawostka, bo jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem, i nie mam nadziei spotkać, kogoś, kto by się do korzystania z takich usług przyznawał.)

Kiedy teraz patrzę na tę listę i przypominam sobie, jak kiedyś twierdziłem, że mnie Internet nie interesuje, to śmiać mi się chce. Prawda bowiem jest taka, że w chwili obecnej nie interesuje mnie komputer nie podłączony do Internetu. Bo i co miałbym z nim robić? No, oczywiście trochę przesadzam, mógłbym używać go jako maszyny do pisania, albo grać w szachy, ale chyba niewiele więcej.

Na wszystko to, co opisałem, potrzeba było około dwudziestu lat. Postęp technologiczny wydaje się coraz szybszy, a nie coraz wolniejszy. Czego w takim razie możemy spodziewać się za lat… powiedzmy pięć-dziesięć? Co z tej listy ubędzie? Co przybędzie?

Moje osobiste i prywatne fantazje.
Ja stawiałbym przede wszystkim na punkt 9. Zakładam, że za kilka lat, szybkość transmisji danych przestanie stanowić barierę, czy istotną przeszkodę. A wtedy to, co nazywamy komputerem, może zostać zredukowane do urządzenia, którego jedynym zadaniem będzie nawiązanie połączenia z Internetem. System będzie wczytywany/ściągany przy starcie, a wszelkie potrzebne aplikacje ładowane doraźnie, w razie potrzeby.

Wzrośnie poziom bezpieczeństwa, natomiast zminimalizowane zostanie ryzyko awarii serwerów i ewentualnych skutków takich awarii, to jest na przykład utraty danych. A w takim razie przechowywanie filmów czy muzyki na płytach lub dyskach twardych domowych komputerów, stanie się rozwiązaniem tak anachronicznym, jak zakopywanie pieniędzy w słoiku pod jabłonką. Od tego będzie przecież „chmura”.

Potrafię sobie nawet wyobrazić, że to wszystko… no, albo prawie, będzie dostępne powszechnie, w ramach umiarkowanego abonamentu za Internet.

Ale może ja zwariowałem? :-) Z drugiej strony nie chciałbym popełnić błędu mojego dziadka, który pokazując na swoją dłoń mówił, że tu mu kaktus wyrośnie, jak ludzie polecą na Księżyc.


wtorek, 14 września 2010

To nie jest deszcz, to ślina!


„Przemilczane ludobójstwo na Kresach” – Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski


Niemcy rozpętali drugą wojnę światową. Niemcy dopuścili się ludobójstwa na gigantyczną skalę. Ale… Niemcy zaczęli płacić za to, co zrobili od pierwszego dnia po kapitulacji. Zdychali z głodu (często w sensie bardzo dosłownym) i płacili. Latami. Zbrodnie wojenne popełnione przez hitlerowców nie ulęgają przedawnieniu i ścigane są do dziś. Niemcy wychowali swoją młodzież tak, że trzy pokolenia później wielu młodych ludzi odczuwało wyrzuty sumienia i wstyd za swoją ojczyznę, choć wojna skończyła się kilkadziesiąt lat przed ich urodzeniem. Niemcy, może częściowo w ramach zadośćuczynienia, dziesiątkami lat przyjmowali miliony obcokrajowców i traktowali ich nie gorzej (czasem nawet lepiej) niż swoich obywateli.
Nie da się ukryć, że Niemcy mają za co pokutować. Pewnie nawet można powiedzieć, że wszystko to, co spotkało ich po wojnie, słusznie im się należało – w tym sto tysięcy Niemek zgwałconych przez żołnierzy radzieckich, rabunek i wywiezienie na wschód maszyn, urządzeń i wyposażenia fabryk, utrata części terytorium itd.

O ludobójstwie Niemców napisano tysiące tomów, nakręcono setki filmów, ale ludobójstwo na polskich Kresach Wschodnich nadal jest ukrywane, tuszowane, bagatelizowane, pomijane. W czasach „komuny” i wymuszonej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim można to było jeszcze zrozumieć, ale teraz?

O nadal fałszowanej i przemilczanej historii ludobójstwa obywateli polskich na Wołyniu i Kresach, dokonywanego przez członków Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Armii Powstańczej, pisze ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski w swojej książce, jak zresztą łatwo zorientować się po tytule.

Jest ona dziełem dość niejednorodnym, powiedziałbym. Zawiera niepublikowane dotąd opracowanie dotyczące mordów dokonywanych na Polakach i Ormianach w Kutach. Zawiera felietony, które autor publikował w „Gazecie Polskiej”, dotyczące ukraińskiego ludobójstwa. Zawiera opracowanie historyczne na temat zagłady wsi Korościatyn, rodzinnej miejscowości dziadków autora. Zawiera wreszcie teksty Ryszarda Szawłowskiego, profesora Uniwersytetu w Calgary (Kanada) i Ewy Siemaszko, współautorki monografii „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945”.

„Według szacunków z rąk banderowców, bo tak powszechnie nazywano członków UPA, zginęło w ciągu ośmiu lat ok. 150 tysięcy bezbronnych Polaków, ale faktyczna ich liczba jest z pewnością większa. Ludobójstwo to działo się zgodnie z hasłami, które nacjonaliści ukraińscy od lat wpajali swoim rodakom: »Smert Lacham – sława Ukrajinu«, »Lachiw wyriżem, Żydiw wydusym, a Ukrajinu stworyty musym«, »Bude lacka krow po kolina – bude wilna Ukrajina«…
[…]
Zabójstwa połączone były z niesłychanym okrucieństwem, którego nie stosowali nawet niemieccy, czy sowieccy okupanci”
.

Zabójstwa… ano, właśnie… Autor nie pisze o działaniach wojennych. Pisze o bestialskich mordach dokonywanych przez ukraińskich mieszkańców wsi na polskich mieszkańcach wsi. W filmie „Ogniomistrz Kaleń” (scenariusz filmu zrealizowano na podstawie powieści „Łuny w Bieszczadach” Jana Gerharda) pokazana jest scena ścinania toporem polskich żołnierzy. Czytając książkę „Przemilczane ludobójstwo na Kresach” można dojść do wniosku, że skazańcy ci mieli wiele szczęścia – ścięcie toporem to śmierć stosunkowo szybka, w porównaniu do rozprucia brzucha kosą, spalenia żywcem, zatłuczenia cepami… Ukraińscy chłopi mordowali Polaków tym, co mieli pod ręką.


„Dokonywanie mordów na Polakach w okresie świąt rzymskokatolickich, a także w czasie innych uroczystości religijnych, było stałą, perfidną praktyką nacjonalistów ukraińskich.
[…]
W Wielki Czwartek, czyli 22 kwietnia, po zakończonym nabożeństwie w kaplicy wszyscy mieszkańcy Janowej Doliny poszli spokojnie spać.
[…]
Napastnikom poruszającym się leśnymi ścieżkami, udało się podejść niepostrzeżenie pod pierwsze domy. Uderzyli tuż po północy, a więc już w Wielki Piątek. Wdzierali się oni do mieszkań, mordując wszystkich, jak popadło. Nie darowano nawet niemowlętom, które chwytając za nogi roztrzaskiwano o ściany. Polacy w panice wyskakiwali przez okna, ale dosięgały ich kule, bądź ciosy siekier i wideł. Ci, co chowali się w piwnicach, ginęli w płomieniach, gdyż ukraińskie kobiety po zrabowaniu najcenniejszych przedmiotów od razu podpalały domy”
.

Podobno po dziś dzień w wielu ukraińskich domach znaleźć można przedmioty zagrabione pomordowanym Polakom.

W następnej kolejności Ukraińcy „zajęli się” szpitalem, to jest chorymi i personelem, ale te opisy uważam za zbyt brutalne, potworne i okropne, żeby je tu cytować.

W 55 rocznicę tej zbrodni strona ukraińska zezwoliła jedynie na postawienie skromnego pomnika z napisem: „Polakom z Janowej Góry”. Nie zezwolono na podanie daty mordu, ani liczby zabitych. Tylko te trzy słowa, nic więcej, ale nawet temu sprzeciwiali się nacjonaliści z Ludowego Ruchu Ukrainy.

„Szefem owego Ruchu został późniejszy minister spraw zagranicznych Ukrainy Borys Tarasiuk, który w październiku 2007r., w 65. rocznicę powstania UPA wezwał do uznania tej zbrodniczej formacji za organizację walczącą o niepodległość Ukrainy. Pisał wówczas do prezydenta Ukrainy: UPA z honorem wypełniała swe obowiązki wobec narodu i zasługuje na pamięć i szacunek ze strony państwa i obywateli”.

Polskich oficerów: Zygmunta Rumla i Krzysztofa Markiewicza, po trzech dobach bestialskich tortur, we wsi Kustycze rozerwano końmi. Żaden z nich nie ma swojego pomnika – na Ukrainie, co chyba jest zrozumiałe, ale i w Polsce. Ale ma od niedawna monumentalny pomnik we Lwowie Stepan Bandera, przywódca zbrodniarzy spod znaku tryzuba, pośmiertnie odznaczony tytułem Bohatera Ukrainy.

Czemu Polska nie protestuje, czemu te fakty pomija milczeniem? Na takie niewygodne pytania też próbuje odpowiedzieć ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski.

Nie można mówić, że deszcz pada, kiedy plują nam w twarz…