sobota, 27 czerwca 2009

Zanussi & Żebrowski

„Nowele filmowe” – Krzysztof Zanussi i Edward Żebrowski


Zanussi i Żebrowski są reżyserami filmowymi. Oprócz kinowych szlagierów: „Bilans kwartalny” – Zanussi, „Ocalenie” – Żebrowski, pisali scenariusze i reżyserowali filmy średniometrażowe, dla telewizji. Trwały one zwykle około pół godziny, pojawiały się w nich dwie-trzy pierwszoplanowe postaci.
Zbiorek „Nowele filmowe” to właśnie scenariusze takich filmów. Jako, że teksty te trafić miały w ręce czytelników nie związanych zawodowo z kinematografią, scenariusze, które zwykle zawierają jedynie zapis działania postaci, dialogi i opisy planu, wzbogacone zostały przez autorów w taki sposób, że właściwie stały się nowelami. Nowelami… filmowymi.

W skład zbioru wchodzą utwory: „Twarzą w twarz”, „Zaliczenie”, „Szansa”, „Góry o zmierzchu”, „Rola”, „Za ścianą”, „Miłosierdzie płatne z góry”, „Hipoteza” i „Śmierć prowincjonała”.



czwartek, 25 czerwca 2009

Kobiety mafii atakują

„Bella mafia” – Lynda La Plante


Powiedziałbym, że to swego rodzaju eksperyment literacki. Ciekawy mniej więcej tak samo, jak przeżycia mężczyzn związane z rodzeniem dzieci. Kobiety niezbyt często pisują powieści sensacyjne na temat mafii, a jeszcze rzadziej na bohaterki takiej powieści wybierają cztery „mafiowomen” – nie wiem, niestety, jak nazwać żeńską odmianę mafioza.

Wszyscy mężczyźni z rodu Luciano, łącznie z małymi dziećmi, zginęli w wojnie z konkurencyjną rodziną mafijną, ale przede wszystkim dlatego, że ojciec chrzestny, Don Roberto Luciano, wpadł na wyjątkowo ryzykowny pomysł, żeby pogrążyć przeciwnika zeznając przeciwko niemu w sądzie, to jest przerwać wielowiekową zasadę omertà. Jego żona, synowe i wnuczka podejmują walkę z konkurencyjnymi organizacjami przestępczymi, na Sycylii i w USA, chcąc zapewnić sobie początkowo jedynie bezpieczeństwo i dostatek. Jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia…

Wiele elementów akcji pojawia się właściwie znikąd. Bohaterowie… przepraszam, bohaterki zdobywają przeróżne informacje zupełnie nie wiadomo, jak i skąd. Za to opis sukni ślubnej Rosy, wnuczki Don Roberta, jest niewątpliwie perfekcyjny. Wielu innych kreacji i ubiorów także.

Poza krwawymi elementami powieści mafijnej jest też w książce Lyndy La Plante i mezalians, i wielka namiętność, i kilka romansów, i zdrada, i tragiczny wątek dziecka porzuconego w młodości…

Ot, jak już wspomniałem, eksperyment. Moim zdaniem, umiarkowanie udany.



niedziela, 21 czerwca 2009

Dirk Pitt ratuje świat

„Lodowa pułapka” – Clive Cussler


Przeczytałem pewnie ze trzydzieści książek Cusslera, ale właściwie chyba tylko z rozpędu i sentymentu. Pierwszymi, wydanymi w Polsce, byłem zachwycony. Zachwytu starczyło mi na sześć, może siedem tytułów. „Lodowa pułapka” do nich nie należy. Chociaż gdybym to ją czytał, jako pierwszą, to kto wie?

Kolejny raz Dirk Pitt – przystojny, młody, elegancki, bogaty, wykształcony, sprytny, pewny siebie, przebiegły, silny, sprawny (jak Rambo), inteligentny… – dyrektor do zadań specjalnych w Agencji Morskiej i Podwodnej NUMA, stawia czoło wyrafinowanym przestępcom, którzy znowu w niezwykle pokrętny sposób próbują zawładnąć światem.

Akcja dzieje się we wnętrzu góry lodowej, w Islandii i w Disneylandzie. I… albo zmieniły się moje kryteria oceny, albo powieści Cusslera są faktycznie coraz bardziej naiwne.



Japońska droga do nieba

„Kamikadze bogowie zagłady” – Albert Axell i Hideaki Kase


Najlepsze i najobszerniejsze opracowanie popularnonaukowe na ten temat, jakie wpadło mi w ręce, a przyznam, że zawsze chętnie sięgałem po pozycje na temat kamikadze i przeczytałem ich sporo. Jeśli nadal nie jestem w stanie pojąć fenomenu tokko (Oddziały Ataków Specjalnych), to najwidoczniej nie jest to winą autorów książki, ale samego zjawiska, którego istota po prostu jest nie do ogarnięcia przez przeciętnego Europejczyka.

W każdej wojnie zdarzały się sytuacje, w których żołnierz w trakcie bitwy, napompowany adrenaliną i oszalały wręcz z wściekłości, rzucał się na przykład na wrogi karabin maszynowy, dając w ten sposób towarzyszom broni kilka sekund na przeprowadzenie skutecznego ataku.

W Związku Radzieckim w czasie drugiej wojny światowej byli piloci, którzy nie mogąc walczyć dalej z powodu wyczerpania amunicji lub uszkodzenia broni taranowali swoim samolotem samolot niemiecki. Tu jednak chodziło o działanie, które owszem, było niesamowicie ryzykowne, ale jednak z założenia miało polegać na uszkodzeniu sprzętu wroga i… przeżyciu. Byli piloci, którzy takie ataki przeprowadzali wielokrotnie – na przykład obcinali śmigłami swojej maszyny ogon samolotu wroga.

Były podejmowane próby tworzenia oddziałów samobójczych radzieckich, niemieckich, angielskich, a nawet amerykańskich, ale właśnie próby, o marginalnym znaczeniu i nic więcej.

Masowe zgłaszanie się w Japonii studentów do misji kamikadze, którego to działania młodzi Japończycy nie rozumieli jako samobójstwa, a przynajmniej nie w europejskim znaczeniu tego słowa, pozostaje dla mnie – jak już wspomniałem – zupełnie niepojęte.
To byli młodzi, wykształceni ludzie. Zanim rozbili się o amerykański okręt, musieli najpierw nauczyć się pilotować samolot, a to przecież trwało miesiącami. Mimo tego przypadki… zmiany planów zdarzały się podobno bardzo rzadko.
Czy jest możliwe, żeby obietnica deifikacji po ataku w głównej świątyni sinto miała tu jakieś istotne znaczenie? Obietnicę zresztą zrealizowano, deifikowano wszystkich kamikadze, także chrześcijan.

Autorzy książki starali się przedstawić problem bardzo wszechstronnie, przytaczając przekonania opinie i wypowiedzi wielu różnych ludzi. Jednak zamiast pomóc w ewentualnym zrozumieniu zagadnienia, metoda ta doprowadziła do czegoś wręcz przeciwnego, bo problem polega na tym, że te opinie niestety nie są zbieżne.
Pewien dowódca japoński twierdził, że wszyscy kamikadze byli ochotnikami. Inny znowu, że absolutnie nie jest to prawdą. Kolejny z całą stanowczością zaprzeczył, jakoby piloci mieli w bakach paliwo tylko na lot w jedną stronę, ale inny twierdzi, że bywało tak bardzo często.


Irytująca jest, wyraźnie w książce widoczna, próba wybielenia Japończyków, pomniejszenia ich roli w drugiej wojnie, bagatelizowania bestialskiego okrucieństwa wobec jeńców cywilnych i wojskowych. Pojawiają się nawet spekulacje dotyczące przyczyn zrzucenia bomb atomowych. Autorzy, powołując się na czyjeś zdanie, twierdzą, że to było niepotrzebne okrucieństwo, bo Japonia miała się i tak poddać za kilka dni. Na szczęście cytują też inne wypowiedzi, a zwłaszcza sugestie wojskowych z naczelnego dowództwa, którzy przygotowywali cały naród (sto milionów ludzi!) do poświęcenia życia w atakach tokko.


Pozycja ciekawa, ale nadal nie wyjaśniająca wielu wątpliwości…



piątek, 12 czerwca 2009

Hazardzista sprzed 150 lat

„Gracz” – Fiodor Dostojewski


Do „Zbrodni i kary” przylgnęła etykietka: wnikliwe studium psychologiczne zbrodni (zbrodniarza). Analogicznie „Gracz” opatrywany jest podobną fiszką: ma to być wnikliwe studium uzależnienia od hazardu. To „wnikliwe studium” wlecze się za każdą z tych pozycji przez pokolenia, powtarzane przez kolejnych recenzentów, jakby nieświadomych faktu, że psychologia przestępstwa i psychologia uzależnień w ostatnich stu pięćdziesięciu latach nie stały w miejscu.
„Wnikliwym studium” „Gracz” (także i „Zbrodnia i kara”) mógł sobie być w drugiej połowie dziewiętnastego stulecia, ale dziś? Czytałem wiele współczesnych książek, będących zdecydowanie lepszym „studium”. Głównie i przede wszystkim dlatego, że oparte zostały na współczesnej, a nie historycznej, wiedzy psychologicznej.

Dziś „Gracz” to krótkie opowiadanie o wydarzeniach, jakie miały miejsce w pewnej niemieckiej miejscowości uzdrowiskowej, w której oprócz samych „wód” atrakcją było także kasyno gry.
Kilkoro Rosjan, jakiś Francuz, Anglik, w tle nawet Niemiec; miłość, pieniądze i namiętności z nimi związane. Szybko okazuje się, co w tamtych czasach było pewnie szokujące, że w sumie większe namiętności dotyczyły chyba jednak pieniędzy niż miłości. Zresztą miłość w „Graczu” robi wrażenie nieomalże uwarunkowanej pieniędzmi; jeśli już pominąć miłość do pieniędzy jako taką.

Generał liczy na spadek po cioteczce, zwanej „la babulinka”, bo chciałby poślubić m-lle Blanche, ale nie może, bo spłukał się do czysta i zadłużony jest po uszy u Francuza. Babcia zamiast wreszcie umrzeć i ułatwić sprawę Generałowi, i nie tylko jemu, przyjeżdża nagle do kurortu, gra w kasynie w ruletkę i przegrywa sporą część swojego majątku. Z pomocą śpieszy Anglik…

Głównym bohaterem i narratorem jest, należący do domu Generała, nauczyciel jego dzieci, a głównym motywem przewodnim szybko postępujące uzależnienie od hazardu tegoż nauczyciela.

Jednak pewien element udał się Dostojewskiemu wręcz znakomicie – choć zważywszy na fakty, pewnie zupełnie nieświadomie: niezwykle realistycznie przedstawił proces racjonalizacji przyczyn czy powodów grania, jakie tworzy osoba uzależniona. Młody człowiek gra najpierw „zmuszony” przez Polinę, którą kocha, albo tylko tak mu się wydaje, później „zmuszony” przez wiekową cioteczkę Generała, wreszcie „zmuszony” okolicznościami.

Od dawna nie jest już tajemnicą geneza powstania „Gracza” – pod zastaw praw autorskich do przyszłych dzieł, w tym „Zbrodni i kary”, podyktowany przez autora, bo na pisanie oczywiście nie było już czasu, w cztery tygodnie, w ustalonej z góry objętości, to jest dwanaście arkuszy wydawniczych, i wreszcie to, że Dostojewski sam do końca życia był nałogowym hazardzistą.
Czy w takich warunkach i na takich zasadach może powstać literackie arcydzieło? Na to pytanie trzeba sobie jednak odpowiedzieć samemu.

Ja dodam tylko, że w lutym 1867 Fiodor Dostojewski poślubił Annę Snitkin, stenografkę, której dyktował „Gracza”. Przeżył z nią czternaście lat, a jej wspomnienia, głównie „Mój biedny Fiedia” są poruszającą opowieścią kobiety głęboko współuzależnionej, borykającej się przez cały okres małżeństwa z problemami finansowymi, wynikającymi z destrukcyjnego nałogu męża.

Myślę, że „Gracza” Dostojewskiego można z powodzeniem porównywać do takich opowiadań, jak na przykład „Bel-Ami”, „Salambo”, czy ewentualnie „Nana”. Nie upierałbym się, że jest najlepszym z nich.



środa, 10 czerwca 2009

Umieranie mało śmieszne

„Ich ostatnie słowa... przed ostatnim tchnieniem” – Violaine Vanoyeke i Philippe Engerer


Violaine Vanoyeke, autorka kilkudziesięciu książek historycznych i nie tylko historycznych, pianistka, profesor literatury i światowej sławy egiptolog, skompletowała wspólnie z Philippem Engererem, o którym nic bliższego mi nie wiadomo, całkiem pokaźny zbiorek – nie liczyłem, ale na pewno ponad stu – ostatnich słów, jakie mniej lub bardziej znane osobistości miały wypowiedzieć tuż przed śmiercią.

Typowa nota wygląda tak:

„Edgar Allan Poe (1809-1849)
Pisarz Edgar Allan Poe, syn alkoholika i sam alkoholik, był człowiekiem skrajnie nieszczęśliwym. Autor »Opowieści nadzwyczajnych« zmarł 7 października 1849 roku w wieku 40 lat. W sali szpitala w Baltimore odszedł z tego świata w napadzie delirium tremens, krzycząc:
- Niech Bóg się zlituje nad moją biedną duszą!”

Pozycja niewątpliwie bardzo… „lekka”, do przeczytania w około półtorej godziny.
Zastrzeżenia mam dwa. Po pierwsze, brak źródeł; nie ma w książce żadnej informacji o tym, skąd autorzy wzięli te ostatnie słowa – mam nadzieję, że nie „z sufitu”, ale przyznam, że w możliwość wymyślania w czasie agonii jakichś błyskotliwych bon-motów, nie bardzo wierzę. Po drugie, zbiorek miał być zdaje się z założenia śmieszny, zaskakujący i zabawny, ale… ostatnie słowa umierających świadczą często jedynie o tym, że zupełnie nie zdają sobie oni sprawy z tego, co się naprawdę dzieje.



poniedziałek, 8 czerwca 2009

Bogaci mają przechlapane

„Diabelskie drzewo” – Jerzy Kosiński


Diabelskie drzewo, to baobab. Ponoć kiedyś zaplątał się w nie diabeł i z zemsty odwrócił korzeniami do góry. Zniszczył też wszystkie nowe baobaby, więc te, które zostały są wiekowe… i skazane na samotność i wymarcie.

Ale po kolei. Na początek trzy cytaty.

„OD AUTORA
Początkowo, kiedy pisałem tę powieść, czułem się skrępowany, że jej fabuła tak bliska była realiom i zdarzeniom z ostatnich dziesięciu lat mojego życia. Stąd pewne niedomówienia w pierwszej wersji powieści.
Teraz, po latach, w tym uzupełnionym i rozszerzonym wydaniu, pozwoliłem sobie przywrócić wszystkie dodatkowe elementy wiążące Jonathana Jamesa Whalena z tymi, których kochał.
Jerzy Kosiński”.

„- Dla większości z nas bycie wolnym oznacza jedynie zrzucenie z siebie odpowiedzialności, ale ty, Jonathanie, ty nie jesteś odpowiedzialny wobec nikogo. Za samo kieszonkowe możesz wykupić całą scenę, wokół której obraca się moje życie: agencję modelek, studia fotograficzne, żurnale mody, firmy kosmetyczne. Możesz być producentem sztuki teatralnej, filmu czy serialu telewizyjnego, możesz kupić gazetę lub podejmować najciekawszych ludzi świata. Możesz podróżować lub mieszkać, gdzie tylko chcesz na świecie. Możesz sfinansować powstanie nowego kościoła, rozpocząć rewolucję, zostać misjonarzem lub anarchistą. Możesz oddać się zmysłom, odkrywać nowe przyjemności, odsunąć proces starzenia się”.

„Każdego roku nasz dochód jest wyższy od produktu narodowego brutto powiedzmy Szwecji lub Hiszpanii, nie wspominając o innych, mniej rozwiniętych krajach. Nasza siła robocza, tu i za granicą, przekracza liczbę półtora miliona mężczyzn i kobiet różnych ras, mówiących dziesiątkami różnych języków. Metale, kiedyś główne pole zainteresowań twojego ojca, są dziś jedynie naszym dziewiątym co do wielkości przemysłem. Jesteśmy, czuję się szczęśliwy, że mogę to powiedzieć, w grupie kilku wielkich korporacji, które poprzez swoje inwestycje kontrolują przynajmniej piętnaście procent akcji najważniejszych czterdziestu koncernów. Nasza firma i przedsiębiorstwa, które posiadamy, zajmują się aerokosmonautyką, farmaceutyką, przemysłem komputerowym, produkcją żywności, kopalnictwem węgla kamiennego, hotelarstwem, turbinami gazowymi, tankowcami oceanicznymi, platformami wiertniczymi na morzu, przemysłem telewizyjnym, produkcją półprzewodników, ubezpieczeniami, gospodarką przestrzenną, przemysłem wydawniczym oraz kilkoma innymi przemysłami od produkcji prostaglandyn do budowy domów z prefabrykatów”.

Jest to książka o alienacji i samotności człowieka, którego życie determinują ogromne, fantastyczne, niemierzalne wręcz pieniądze. Bez tych pieniędzy na pierwszym planie, drugim planie, trzecim planie, w tle czy podtekstach, ta książka nie ma żadnego sensu. A w takim razie, nie wiem, jak rozumieć tekst odautorski Kosińskiego. Szukałem długo i namiętnie różnych informacji o Kosińskim, ale nigdzie nie znalazłem źródła, które podaje, że był on amerykańskim miliarderem.
Ale mniejsza z tym, biografowie Kosińskiego po dziś dzień głowią się nad fantastycznymi i wręcz mitycznymi autobiografiami autora „Malowanego ptaka”, które tworzył wręcz taśmowo.

Jest to więc książka o tym, jak trochę Żyd, trochę Amerykanin i wreszcie chyba także trochę Polak, wyobraża sobie problemy życiowe amerykańskich bogaczy: seks, narkotyki, podróże, pełna wolność… chociaż nie, to już właściwie nie jest wolność, to raczej samowola i bezkarność. Ale najwyraźniej i ona może zanudzić… na śmierć. Czasem, bardzo rzadko, jak rodzynki w cieście biedaka, pojawiają się w książce „rzeczy”, których Jonathan James Whalen nie może kupić. Już nawet nie sobie, raczej komuś, on ma przecież wszystko. Nie może na przykład kupić niezależności swojej przyjaciółce Karen, która jako modelka zarabia wprawdzie przyzwoicie, ale zaledwie sumy sześciocyfrowe.


Podczas lektury kilka razy miałem wrażenie, że Kosiński, tam, gdzie teraz jest, z przewrotnym, a nawet diabolicznym uśmiechem zaciera ręce rozbawiony tym, że miłośników, znawców, entuzjastów oraz koneserów „Malowanego ptaka” sprowadził do roli panien służących, ekscytujących się z wypiekami na policzkach, wymyślonymi na potrzeby kolejnego romansu, problemami życia wyższych sfer. Bo, posługując się współczesnym żargonem ulicznym, ci amerykańscy bogacze to mają tak w ogóle przechlapane.



sobota, 6 czerwca 2009

Jak nie wrócić do picia

„Jak wytrwać w trzeźwości” – Terence T. Gorski i Marlene Miller


Nawrót – chodzi o chorobę alkoholową, alkoholizm – nie oznacza i nie musi oznaczać powrotu do picia. Nawrót to cały zespół sygnałów ostrzegawczych, proces narastających zaburzeń poznawczych, zmian w myśleniu i zachowaniu. Można je zatrzymać w dowolnym momencie – choć oczywiście im wcześniej tym jest to łatwiejsze – zanim dojdzie do tego ostatniego elementu nawrotu, jakim jest ponowne sięgnięcie po alkohol.

Autorzy proponują szereg rozwiązań, metod i sposobów samodzielnego radzenia sobie z nawrotami, a także z wykorzystaniem do tego celu grup samopomocowych.

Poradnik może okazać się bardzo pomocną lekturą uzupełniającą dla pacjentów (alkoholików), jednak na potrzeby terapeutów wydaje się już zbyt… popularny. Pamiętać warto o tym, że pierwsze wydanie ukazało się ponad dwadzieścia lat temu i poziom wyszkolenia specjalistów w zakresie uzależnień jest już zupełnie inny niż w czasach, gdy zajmowali się tym zaleczeni alkoholicy po kilkumiesięcznych kursach.



12 kroków na codzień

„Zrozumieć 12 kroków” – Terence T. Gorski


Od końca lat trzydziestych dwudziestego wieku program Wspólnoty Anonimowych Alkoholików (AA) fascynuje specjalistów, psychologów, terapeutów, niezwykłą skutecznością w walce z nieuleczalną chorobą, jaką jest alkoholizm.

Program ten zawarty jest przede wszystkim w tzw. Dwunastu Krokach Anonimowych Alkoholików. Gorski wyjaśnia, na czym polegają poszczególne kroki programu, jak alkoholicy mogą stosować je w praktyce, a także, jak mogą je w pracy terapeutycznej wykorzystać specjaliści.



Stalin – demon zbrodni

„Wybór” – Wiktor Suworow


Suworow napisał kilka bardzo dobrych książek o Rosji Radzieckiej i jej tajnych służbach. „Wyboru” do nich zaliczyć nie mogę.

Znów przenoszeni jesteśmy przez autora w czasy stalinowskiej Rosji, ale wizja proponowana przez autora, to już zupełna groteska. Stalin z „Wyboru” dysponuje jakimiś nadnaturalnymi siłami, dzięki którym wie wszystko o wszystkich, a także jest w stanie zapanować nad czarodziejem i monarchistą Rudolfem Mazurem.

Fantazje na temat wykorzystania rusznic przeciwpancernych oraz wyszkolenia przyszłych królów i książąt, którzy przejmą władzę w krajach, w których monarchia nadal ma się dobrze, mogą zrobić niesamowite wrażenie na dzieciach. I chyba nikim więcej…



poniedziałek, 1 czerwca 2009

Dziwny jest ten czas...

Stary zegarek


Zegarek cichutko tyka. Stary, kieszonkowy zegarek z dewizką. Mechaniczny zegarek, który codziennie trzeba nakręcać. Takiego właśnie szukałem, o taki mi chodziło. Duży. Czytelny. I żeby cichutko tykał.
W chwilach ciszy i spokoju słyszę, jak mija czas. Czas dobrze wykorzystany, nie zmarnowany, albo…

Już nie chciałem najnowszych cudów techniki, czasomierzy trzydziestej siódmej generacji, takich, co to same łączą się z jakimś supernowoczesnym zegarem atomowym i korygują swoje wskazania tak, by ewentualne różnice nie przekraczały jednej sekundy na milion lat.
Mój zegarek nie jest tak dokładny. Nie musi. Zdążę. Jeśli tylko będę uważny – zdążę. A jeżeli nie będę? Jeśli nie będę uważny, to i najdroższy chronometr nie pomoże. Przecież to już wiem.

Stary zegarek i czas, który odmierza jest jak… jak pomost. Łączy ludzi, którzy kiedyś, dawno temu, słuchali jego tykania, ze mną, dzisiaj, teraz. Ale przecież na mnie się nie kończy, a więc stary zegarek łączy także mnie z kimś, z kim mam się niedługo spotkać, kto będzie na mnie czekał… Jeśli pozwolę mu czekać. Jeśli chcę kazać mu czekać.

Ile czasu miał będę dla niego? Ile mu poświęcę, ile dla niego przeznaczę? Ile chcę mu… dać, ofiarować? Ciekawe pytania, prawda? Zwłaszcza, kiedy pomyślę, że to nie ja przecież jestem szafarzem czasu, a po prawdzie, to przecież nie wiem nawet, ile mnie go wydzielono, ile ja będę go miał. Tutaj.

A jeżeli czasu będę miał tyle tylko, co do jutra, do świtu, to czy pójdę dzisiaj na spotkanie? Czy swoje ostatnie godziny gotów jestem oddać drugiemu człowiekowi?

Ale, czemu oddać? Czemu poświęcić? Przecież jego zegar tyka tak samo… Czyżby mój czas był lepszy, ważniejszy, droższy?
Kto wie, co każdy z nas wyniesie z tego spotkania? Kto wie, z jakimi skarbami ja ze spotkania wrócę, by w ciszy i spokoju móc cieszyć się nimi, słuchając jednocześnie tykania starego zegara?


„Już” – przekleństwo mojego życia. I pytanie, które zawisło, jak głaz: nie będziesz już zbierać książek? – gdy matka przed śmiercią rozdawała przypadkowym ludziom swoje zbiory.
Ano, właśnie. Już. Ja jeszcze, ale ty – już. Niewybaczalne.

Ale z drugiej strony… Bez goryczy wyrzekać się przymiotów młodości, to ja już chyba potrafię. Gorzej z godzeniem się, przyjmowaniem bez oporu i goryczy przymiotów starości. Na nie nie jestem jeszcze gotów. Ale czy kiedykolwiek będę? Przecież…

Ja nie „mam” czasu. Czas ma Bóg i może jeszcze zegarmistrze. Ja za to mam kolegę, o którego trochę się niepokoję, wyjdę więc z domu nieco wcześniej, a jeśli i on wpadnie na taki pomysł, to będziemy mieli dla siebie więcej czasu.

Dziwny jest ten czas. Ja go nie mam, ale we dwóch lub trzech, wspólnie, widocznie można go mieć. Nawet więcej mieć.

Cicho tyka stary, kieszonkowy zegarek… Dla mnie. Dla ciebie. I dla nas.