„Diabelskie drzewo” – Jerzy Kosiński
Diabelskie drzewo, to baobab. Ponoć kiedyś zaplątał się w nie diabeł i z zemsty odwrócił korzeniami do góry. Zniszczył też wszystkie nowe baobaby, więc te, które zostały są wiekowe… i skazane na samotność i wymarcie.
Ale po kolei. Na początek trzy cytaty.
„OD AUTORA
Początkowo, kiedy pisałem tę powieść, czułem się skrępowany, że jej fabuła tak bliska była realiom i zdarzeniom z ostatnich dziesięciu lat mojego życia. Stąd pewne niedomówienia w pierwszej wersji powieści.
Teraz, po latach, w tym uzupełnionym i rozszerzonym wydaniu, pozwoliłem sobie przywrócić wszystkie dodatkowe elementy wiążące Jonathana Jamesa Whalena z tymi, których kochał.
Jerzy Kosiński”.
„- Dla większości z nas bycie wolnym oznacza jedynie zrzucenie z siebie odpowiedzialności, ale ty, Jonathanie, ty nie jesteś odpowiedzialny wobec nikogo. Za samo kieszonkowe możesz wykupić całą scenę, wokół której obraca się moje życie: agencję modelek, studia fotograficzne, żurnale mody, firmy kosmetyczne. Możesz być producentem sztuki teatralnej, filmu czy serialu telewizyjnego, możesz kupić gazetę lub podejmować najciekawszych ludzi świata. Możesz podróżować lub mieszkać, gdzie tylko chcesz na świecie. Możesz sfinansować powstanie nowego kościoła, rozpocząć rewolucję, zostać misjonarzem lub anarchistą. Możesz oddać się zmysłom, odkrywać nowe przyjemności, odsunąć proces starzenia się”.
„Każdego roku nasz dochód jest wyższy od produktu narodowego brutto powiedzmy Szwecji lub Hiszpanii, nie wspominając o innych, mniej rozwiniętych krajach. Nasza siła robocza, tu i za granicą, przekracza liczbę półtora miliona mężczyzn i kobiet różnych ras, mówiących dziesiątkami różnych języków. Metale, kiedyś główne pole zainteresowań twojego ojca, są dziś jedynie naszym dziewiątym co do wielkości przemysłem. Jesteśmy, czuję się szczęśliwy, że mogę to powiedzieć, w grupie kilku wielkich korporacji, które poprzez swoje inwestycje kontrolują przynajmniej piętnaście procent akcji najważniejszych czterdziestu koncernów. Nasza firma i przedsiębiorstwa, które posiadamy, zajmują się aerokosmonautyką, farmaceutyką, przemysłem komputerowym, produkcją żywności, kopalnictwem węgla kamiennego, hotelarstwem, turbinami gazowymi, tankowcami oceanicznymi, platformami wiertniczymi na morzu, przemysłem telewizyjnym, produkcją półprzewodników, ubezpieczeniami, gospodarką przestrzenną, przemysłem wydawniczym oraz kilkoma innymi przemysłami od produkcji prostaglandyn do budowy domów z prefabrykatów”.
Jest to książka o alienacji i samotności człowieka, którego życie determinują ogromne, fantastyczne, niemierzalne wręcz pieniądze. Bez tych pieniędzy na pierwszym planie, drugim planie, trzecim planie, w tle czy podtekstach, ta książka nie ma żadnego sensu. A w takim razie, nie wiem, jak rozumieć tekst odautorski Kosińskiego. Szukałem długo i namiętnie różnych informacji o Kosińskim, ale nigdzie nie znalazłem źródła, które podaje, że był on amerykańskim miliarderem.
Ale mniejsza z tym, biografowie Kosińskiego po dziś dzień głowią się nad fantastycznymi i wręcz mitycznymi autobiografiami autora „Malowanego ptaka”, które tworzył wręcz taśmowo.
Jest to więc książka o tym, jak trochę Żyd, trochę Amerykanin i wreszcie chyba także trochę Polak, wyobraża sobie problemy życiowe amerykańskich bogaczy: seks, narkotyki, podróże, pełna wolność… chociaż nie, to już właściwie nie jest wolność, to raczej samowola i bezkarność. Ale najwyraźniej i ona może zanudzić… na śmierć. Czasem, bardzo rzadko, jak rodzynki w cieście biedaka, pojawiają się w książce „rzeczy”, których Jonathan James Whalen nie może kupić. Już nawet nie sobie, raczej komuś, on ma przecież wszystko. Nie może na przykład kupić niezależności swojej przyjaciółce Karen, która jako modelka zarabia wprawdzie przyzwoicie, ale zaledwie sumy sześciocyfrowe.
Podczas lektury kilka razy miałem wrażenie, że Kosiński, tam, gdzie teraz jest, z przewrotnym, a nawet diabolicznym uśmiechem zaciera ręce rozbawiony tym, że miłośników, znawców, entuzjastów oraz koneserów „Malowanego ptaka” sprowadził do roli panien służących, ekscytujących się z wypiekami na policzkach, wymyślonymi na potrzeby kolejnego romansu, problemami życia wyższych sfer. Bo, posługując się współczesnym żargonem ulicznym, ci amerykańscy bogacze to mają tak w ogóle przechlapane.
Ale po kolei. Na początek trzy cytaty.
„OD AUTORA
Początkowo, kiedy pisałem tę powieść, czułem się skrępowany, że jej fabuła tak bliska była realiom i zdarzeniom z ostatnich dziesięciu lat mojego życia. Stąd pewne niedomówienia w pierwszej wersji powieści.
Teraz, po latach, w tym uzupełnionym i rozszerzonym wydaniu, pozwoliłem sobie przywrócić wszystkie dodatkowe elementy wiążące Jonathana Jamesa Whalena z tymi, których kochał.
Jerzy Kosiński”.
„- Dla większości z nas bycie wolnym oznacza jedynie zrzucenie z siebie odpowiedzialności, ale ty, Jonathanie, ty nie jesteś odpowiedzialny wobec nikogo. Za samo kieszonkowe możesz wykupić całą scenę, wokół której obraca się moje życie: agencję modelek, studia fotograficzne, żurnale mody, firmy kosmetyczne. Możesz być producentem sztuki teatralnej, filmu czy serialu telewizyjnego, możesz kupić gazetę lub podejmować najciekawszych ludzi świata. Możesz podróżować lub mieszkać, gdzie tylko chcesz na świecie. Możesz sfinansować powstanie nowego kościoła, rozpocząć rewolucję, zostać misjonarzem lub anarchistą. Możesz oddać się zmysłom, odkrywać nowe przyjemności, odsunąć proces starzenia się”.
„Każdego roku nasz dochód jest wyższy od produktu narodowego brutto powiedzmy Szwecji lub Hiszpanii, nie wspominając o innych, mniej rozwiniętych krajach. Nasza siła robocza, tu i za granicą, przekracza liczbę półtora miliona mężczyzn i kobiet różnych ras, mówiących dziesiątkami różnych języków. Metale, kiedyś główne pole zainteresowań twojego ojca, są dziś jedynie naszym dziewiątym co do wielkości przemysłem. Jesteśmy, czuję się szczęśliwy, że mogę to powiedzieć, w grupie kilku wielkich korporacji, które poprzez swoje inwestycje kontrolują przynajmniej piętnaście procent akcji najważniejszych czterdziestu koncernów. Nasza firma i przedsiębiorstwa, które posiadamy, zajmują się aerokosmonautyką, farmaceutyką, przemysłem komputerowym, produkcją żywności, kopalnictwem węgla kamiennego, hotelarstwem, turbinami gazowymi, tankowcami oceanicznymi, platformami wiertniczymi na morzu, przemysłem telewizyjnym, produkcją półprzewodników, ubezpieczeniami, gospodarką przestrzenną, przemysłem wydawniczym oraz kilkoma innymi przemysłami od produkcji prostaglandyn do budowy domów z prefabrykatów”.
Jest to książka o alienacji i samotności człowieka, którego życie determinują ogromne, fantastyczne, niemierzalne wręcz pieniądze. Bez tych pieniędzy na pierwszym planie, drugim planie, trzecim planie, w tle czy podtekstach, ta książka nie ma żadnego sensu. A w takim razie, nie wiem, jak rozumieć tekst odautorski Kosińskiego. Szukałem długo i namiętnie różnych informacji o Kosińskim, ale nigdzie nie znalazłem źródła, które podaje, że był on amerykańskim miliarderem.
Ale mniejsza z tym, biografowie Kosińskiego po dziś dzień głowią się nad fantastycznymi i wręcz mitycznymi autobiografiami autora „Malowanego ptaka”, które tworzył wręcz taśmowo.
Jest to więc książka o tym, jak trochę Żyd, trochę Amerykanin i wreszcie chyba także trochę Polak, wyobraża sobie problemy życiowe amerykańskich bogaczy: seks, narkotyki, podróże, pełna wolność… chociaż nie, to już właściwie nie jest wolność, to raczej samowola i bezkarność. Ale najwyraźniej i ona może zanudzić… na śmierć. Czasem, bardzo rzadko, jak rodzynki w cieście biedaka, pojawiają się w książce „rzeczy”, których Jonathan James Whalen nie może kupić. Już nawet nie sobie, raczej komuś, on ma przecież wszystko. Nie może na przykład kupić niezależności swojej przyjaciółce Karen, która jako modelka zarabia wprawdzie przyzwoicie, ale zaledwie sumy sześciocyfrowe.
Podczas lektury kilka razy miałem wrażenie, że Kosiński, tam, gdzie teraz jest, z przewrotnym, a nawet diabolicznym uśmiechem zaciera ręce rozbawiony tym, że miłośników, znawców, entuzjastów oraz koneserów „Malowanego ptaka” sprowadził do roli panien służących, ekscytujących się z wypiekami na policzkach, wymyślonymi na potrzeby kolejnego romansu, problemami życia wyższych sfer. Bo, posługując się współczesnym żargonem ulicznym, ci amerykańscy bogacze to mają tak w ogóle przechlapane.