czwartek, 30 listopada 2023

Zaufanie tylko dla naiwniaków

 „Pułapka na szczury” – Piotr Górski

…wyciągnęła dłoń po goblet z wodą Perrier [1].

Dziwne to. Książka polskiego autora, wydana w Polsce, dla polskich czytelników i… nietłumaczone wstawki z jakichś obcych języków. Wprawdzie kojarzę: This confers a very singular goblet shape to the tree (W ten sposób nadaje się drzewu spójny kulisty kształt), ale to nadal nie pomaga mi zrozumieć słowa goblet w tym kontekście. Domyślam się, że chodzi o jakiś pojemnik na butelki wody mineralnej, Swoją drogą wielu Polaków uważa francuską wodę Perrier (dostępną w sieciach supermarketów, co już powinno skłaniać do zastanowienia) za szczyt wyrafinowania i jeśli nawet coś tam słyszeli o wodzie Evian albo o San Pellegrino, to o Fine, Tasmanian Rain, Vittel czy Thousand BC, zdecydowanie nic. Ale mniejsza z tym. To bez znaczenia.

Trust, firma Woronowicza, Brandta i Mulickiego, zajmuje się głównie handlem z Chinami, ale od paru lat interes idzie coraz gorzej i zaczęli szukać towarów z innych krajów. Odpływają klienci, firmy chińskie wchodzą bezpośrednio na rynek polski i przestają potrzebować pośredników, pojawił się AliExpress. Jakby tego było mało w Truście mieli niedawno serię kradzieży, zaczął ginąć towar z magazynu. Okoliczności były takie, że zaczęto podejrzewać wspólników, że okradają własną firmę. Było kilka anonimowych donosów do urzędu skarbowego, przeprowadzono kilka kontroli [2].

Trust (po polsku – zaufanie) lada moment splajtuje, uratować może ją tylko pomoc profesjonalnego i bardzo bogatego inwestora. Dominika Wola-Karłowicz reprezentuje Cedrowski Investments, fundusz kapitałowy, specjalizujący się właśnie w wyciąganiu z poważnych tarapatów podupadających przedsiębiorstw.

Dominika Wola-Karłowicz czeka w restauracji na Brandta w towarzystwie jego żony, Zuzanny. Ale Krystian Brandt się spóźnia i to skandalicznie. Dominika Wola-Karłowicz zamiast po prostu odejść, czeka z podenerwowaną żoną polskiego biznesmena wbrew zdrowemu rozsądkowi, bo… zauważyła u Zuzanny charakterystyczny pierścionek; dokładnie ten sam, który sama kiedyś miała. Przedstawicielka Cedrowski Investments, notabene przyrodnia siostra właściciela firmy, straciła swój dwadzieścia lat wcześniej, podczas napadu związanego z gwałtem.
Krystian Brandt w końcu się zjawia, ale zamiast pokornej prośby o pomoc, zachowuje się arogancko, a nawet bezczelnie. Dominika Wola-Karłowicz, zamiast kopnąć ich oboje w d… i wyjść, nadal siedzi i wysłuchuje impertynencji. Bo wydaje jej się, że kojarzy Brandta z tamtego wydarzenia i dawnych czasów.

Dzień lub dwa później ktoś napada Zuzannę Brandt, podczas spaceru z psem i nakazuje jej oddać pierścionek, ale nie taki drogi, z wielkim diamentem, ale właśnie ten konkretny, co do którego wątpliwości miała, albo raczej nie miała, Dominika Wola-Karłowicz.

Wprawdzie w czterech lub pięciu posłowiach znaleźć można znacznie więcej informacji, sugestii i tropów, dzięki którym czytelnik wie już bardzo dużo, ale czas na formalny początek tej historii i rozdział pierwszy: 19.10.2019, wieczór, Gdańsk – w śmietnikowej altance , grzebiący w odpadkach bezdomny, znajduje męskie zwłoki, więc zawiadamia policję. Sprawę prowadzi komisarz Sławomir Kruk z sierżantką, Krystyną Bielińską, pod formalnym nadzorem prokuratorki, Marty Krynickiej.
Ciało rozkawałkowano, brakowało głowy. Na plecach ofiary sprawca wyciął informację, że łeb zabiera na pamiątkę. Od razu wiadomo, że chodzi o jakąś zemstę, ale żeby nie było wątpliwości, że na przykład nie o rabunek, na palcu trupa policja znajduje złotą obrączkę z wygrawerowaną dedykacją. Dzięki niej Sławomir Kruk błyskawicznie ustala, że ofiarą jest Marek Woronowicz, kolejny współudziałowiec spółki handlowej Trust.

Wbrew pozorom zagadką i tajemnicą do rozwikłania nie jest sprawa zgwałcenia Dominiki Wola-Karłowicz – tu bardzo szybko staje się wiadome, że napadu dokonali współwłaściciele Trustu, a zrobili to, w dniu założenia firmy, żeby umocnić wzajemną lojalność, żeby złączyła ich mroczna tajemnica, żeby już zawsze w pełni mogli sobie ufać. Ale to było ponad dwadzieścia lat temu – w Polsce sprawa gwałtu ulega przedawnieniu po latach piętnastu, a jeśli zgwałcenia dokonano ze szczególnym okrucieństwem, to po dwudziestu. Tak więc Woronowicz, Brandt i Mulicki wobec prawa są czyści. Zresztą, dwaj ostatni, po śmierci Woronowicza, przyznali się do napadu, bojąc się o własne życie – podejrzewając, że może chodzić o zemstę. Zwłaszcza, że parę dni później głowa Woronowicza zostaje podrzucona na posesji drugiego wspólnika.

Zemsta za napad i gwałt sprzed dwudziestu laty, a może konsekwencje jakichś działań wspólników Trustu w czasach, gdy podstawy obecnej fortuny i legalnej firmy zdobywali w sposób przestępczy? I wreszcie to, co najciekawsze – komisarz Kruk szuka sprawcy zamordowania Woronowicza, ale tak, żeby go nie znaleźć, a przynajmniej nie za szybko. Policjant sabotujące własne śledztwo? Tego jeszcze nie było.

Bardzo dobra powieść sensacyjna. Zdecydowanie lepsza od wypocin królowej polskiego kryminału i mistrza polskiej sensacji. Razem wziętych. Zaskoczony jestem tym, że o powieściach Piotra Górskiego nic wcześniej nie wiedziałem. Choć już wiem, jak się to wszystko skończyło, to nie jest wykluczone, że jeszcze sięgnę do innych książek tego autora. Uważam, że Górski ma ogromny potencjał i talent, i zdecydowanie warto jego książki podsuwać miłośnikom powieści sensacyjnych.

Na końcu, z jednej ze stron z reklamami, dowiedziałem się, że „Pułapka na szczury” jest siódmym tomem cyklu „Sławomir Kruk”. I tu kolejna pochwała – nie przeszkadzało mi to w lekturze wcale albo prawie wcale; autor nie wiązał tej powieści nachalnie z innymi, żeby na czytelnikach wymusić zakup pozostałych, i już samo to dobrze o nim świadczy.



---
[1] Piotr Górski, „Pułapka na szczury”, Harper Collins, 2023, s. 5.
[2] Tamże, s. 205.






Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

sobota, 18 listopada 2023

Ludzie, których dawno nie ma

 „Nowolipie” – Józef Hen

W pewnym momencie miałem już dosyć powieści, w których czeka się niecierpliwie na wyjaśnienie zagadki, na ujęcie zbrodniarza, na zdemaskowanie szpiega. I wszystko to zaskakujące, pod sam koniec. Zapragnąłem poczytać opowiadania. Niezbyt długie, nie sensacyjne. Bez zaskakującej puenty na końcu. Coś takiego, jak zbiór opowiadań Flannery O'Connor, jak pierwsza połowa powieści „Alkoholik”, jak „Było” Sebastiana Markiewicza albo opowiadania Borowskiego, Himilsbacha, Hłaski. Takie zwyczajne opowiadania, które przypominają mi pewną scenkę – babcia wyciąga z szafy pudło ze starymi fotografiami. Wyjmuje je pojedynczo, ogląda, pokazuje. Opowiada, kto na nich jest widoczny, kiedy zrobiono zdjęcie, w jakich okolicznościach. Do tego często jakaś anegdota, dotycząca osób albo obiektów na fotografii.

„Życie nie miałoby sensu, Gdybyśmy nie żyli wśród wariatów” [1].

„Czasem zastanawiam się, czy faktycznie nie opowiadano mi bajek, czy może to ja nie chciałem ich słuchać? Nie byłoby w tym nic dziwnego – mdły i naiwny Czerwony Kapturek nie był w stanie konkurować z opowiadaniami o dramatycznej konnej ucieczce przed bolszewikami, lub o zabawnych kawałach, jakie płatał sąsiadom pradziadek obszarnik. To po prostu nie była ta klasa. Na przykład…” [2].

„Ostatecznie, pomyślałem wtedy gorzko, mordowaliśmy inne narody, czemu więc mają nas oszczędzać? Ale one miały za co umierać: walczyły za wolność. A ty człowieku, za co umierasz? Za faszyzm? Wtedy zapłakałem pierwszy raz w życiu” [3].

Ostatni, a może właśnie najnowszy, zbiór opowiadań w takim właśnie stylu, klimacie i nastroju, jaki czytałem do wczoraj, to „Nowolipie” Józefa Hena, pisarza, który w bieżącym roku obchodził setne urodziny. „Nowolipie” to opowiadania o rodzinie, krewnych, znajomych, o szkolnych i podwórkowych kolegach, o sąsiadach i pracownikach ojca, o jego pracy zawodowej i firmie, wreszcie o mieście i jego mieszkańcach, czyli o zwyczajnym życiu zwyczajnych ludzi – począwszy od okresu sprzed pierwszej wojny światowej (dzieciństwo pisarza) do czasów prawie współczesnych.

„Trzeba powiedzieć — nie krępując się posądzeń o megalomanię — że od tego sobotniego popołudnia na bazarze nie tylko ja jestem, ale i świat jest. Bo przecież skoro my trwamy w niebycie, to i świat trwa w niebycie. Nigdy by ten świat nie stał się rzeczywistością, gdybym się nie był urodził. Aż strach o tym pomyśleć. Możemy światu wybaczyć, że będzie trwał bez nas, nawet pragniemy, żeby trwał (i zachował jakąś pamięć o nas), ale czasem trudniej darować światu, że tak długo był obojętny na to, że nas nie było” [4].

Pozycji wspomnieniowych zawsze było w ofercie wydawnictw sporo, ale w przypadku Hena i „Nowolipia” nie tylko w tym rzecz, jakie konkretnie wydarzenia i sytuacje opisuje, ale jak to robi; w jaki sposób. A jest to pisarstwo na bardzo wysokim poziomie. W przypadku pisarza tej klasy, opisywane zdarzenia mogą nawet być banalne i zwyczajne, bo dzięki magii słów, on tworzy z nich coś fascynującego.

Za najciekawsze, najbardziej urokliwe, uważam wspomnienia autora z okresu międzywojennego. Hen wspomina żydowskie ulice i dzielnice, warszawskich Żydów, zwyczaje, obrzędy, zabawy, psoty i zaloty… świat, który przestał istnieć w wyniku II Wojny Światowej, a jeżeli cokolwiek z niego pozostało, to jedynie strzępy wspomnień nielicznych starych ludzi.

„Tego ostatniego przed wojną lata, będąc w Warszawie między jednym a drugim pobytem w Świdrze, wybrałem się w upalny dzień nad Wisłę, na pływalnię Makabi. Było tłoczno, wesoło, nikt nie przyjmował do wiadomości grozy nadciągającej wojny mimo trwającej w eterze wojny nerwów. Chyba się w nią jednak nie wierzyło, w tę prawdziwą wojnę, świat, zwłaszcza tu, na plaży, wydawał się jakoś nazbyt uporządkowany, żeby ktoś ośmielił się go zburzyć, a jeśli już dopuszczało się myśl o wojnie, to krótkiej i zwycięskiej. Słońce, piasek, woda – lody »Pingwin« na patyku – oranżada – ogórki kiszone – hałas rozmów, uderzenia podbijanej piłki, plusk wioseł kajakarzy – nawoływania – atmosfera beztroski, rozleniwienia. Spokoju… Na tarasie klubowego budynku stały rozśpiewane dziewczęta. Przechylone przez balustradę, śpiewały, trzymając się za ręce i kołysząc się pod rytm muzyki” [5].

Józef Hen (właściwie Józef Henryk Cukier) pisał „Nowolipie” by zachować choć wspomnienie tego świata. Pisał chyba głównie dla swoich wnuków, do których często zwraca się w tekście bezpośrednio i formie osobowej. Na upartego mogłem być jego wnukiem i ja.

Polecam. Nie tylko czytelnikom starszym, jednak obawiam się, że dla osób bardzo młodych, opowiadania te będą równie egzotyczne, jak obrazki z życia kanibali na Fidżi.






---
[1] Jan Himilsbach, „Łzy sołtysa i inne opowiadania”, wyd. Vis-á-Vis/Etiuda, 2002.
[2] Meszuge, Alkoholik, Wydawnictwo WAM, 2011, s. 12-13.
[3] Tadeusz Borowski, „Pożegnanie z Marią i inne opowiadania”, wyd. Miasto Książek, 2008.
[4] Józef Hen, „Nowolipie. Najpiękniejsze lata”, wyd. W.A.B., 2011, s. 8.
[5] Tamże, s. 236.


wtorek, 14 listopada 2023

Amerykańskie Południe 1940

 „Ocalisz życie, może swoje własne” – Flannery O'Connor

Trzydzieści jeden opowiadań różnej jakości, ułożonych chronologicznie, to jest według daty ich powstania. Pierwsze wydanie zbioru ukazało się w 1955 roku pod tytułem „The Complete Stories”. W jaki sposób i po co polski wydawca zrobił z tego „Ocalisz życie, może swoje własne”, nie jestem w stanie dociec. Większość z tych opowiadań nigdy dotąd nie była w Polsce publikowana; jedynie kilka, w jakichś zbiorkach. Wydanie W.A.B, z 2019 roku (z przedmową Roberta Giroux, amerykańskiego wydawcy, redaktora oraz przyjaciela autorki), jest pierwszym polskim i… zapewne ostatnim.

Mary Flannery O’Connor (1925 – 1964), amerykańska powieściopisarka i nowelistka była typową pisarką Południa Stanów; prawie całe życie mieszkała w Georgii i o niej pisała. Akcja jej opowiadań zawsze związana jest z Południem i rozgrywa się w latach czterdziestych i pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Ich treścią są zwykle problemy rasowe, moralne, psychologiczne, ale zawsze w ujęciu indywidulanym, a nie ogólnospołecznym.

Jest w zbiorze także akcent polski. Bohaterem „Uchodźcy” jest Polak, który w Stanach szukał, wraz z rodziną, schronienia przed okropieństwami II Wojny Światowej. Amerykanka z Południa zastanawia się: „Nie wiadomo, w co mogą wierzyć, skoro ich wyznania żadna reforma nie oczyściła z głupstw”*. Zastanawia się też, czy ci obcy w ogóle rozróżniają kolory.
Nie tylko to opowiadanie dotyczy kwestii odmienności i nietolerancji. We wszystkich albo prawie wszystkich można zetknąć się z biedą, okrucieństwem, przestępczością, bezmyślnością, śmiercią. Sporo uwagi poświęca autorka zaburzonym, może nawet patologicznym, relacjom apodyktycznych matek z synami. Przez moment może bawić oburzenie starszego pana (białego), który dożył czasów, w których czarnuch mówi do niego per „panie starszy”. Ale właśnie tylko przez moment, bo tak naprawdę nie jest to śmieszne. W USA niewolnictwo zniesiono już znacznie wcześniej, ale segregacja rasowa miała się jak najlepiej, bo trwała do połowy lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. 

Bohaterami opowiadań O’Connor bywają zarówno Murzyni jak i tak zwana biała hołota. Jedni i drudzy jednakowo zabobonni, nietolerancyjni, niewykształceni, może wręcz analfabeci. Oczywiście bardzo biedni. Czasem po treści opowiadania nie mogłem rozpoznać, jakiej rasy jest któryś z bohaterów.
Opowiadania Flannery O'Connor przypominały mi nieco twórczość Erskine Caldwella, na przykład „Blisko domu”, „Chłopiec z Georgii”, „Sługa boży" czy „Poletko Pana Boga”. Jednak Caldwell w tym porównaniu wypada znacznie lepiej.

Wspomniałem, że zapewne to wydanie będzie ostatnim polskim. Trzeba wielkiego talentu, umiejętności i doświadczenia, by naśladować prymitywny slang amerykańskiej biedoty z Południa sprzed siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu lat, i jeszcze więcej, by coś takiego przełożyć na język obcy, w tym przypadku polski. Wstawianie „tamój”, ”jużem”, „kazować” może nie wystarczyć. Udziwniony, niby prostacki język powoduje, że niektóre opowiadania czyta się… ciężkawo. Tym bardziej, że to ponad sześćset stron.

Reasumując – wiele opowiadań bardzo dobrych, mimo że… a może właśnie dlatego, że nie zakończonych żadną jednoznaczną puentą, jednak tamój oczekiwałem czegoś łatwiejszego w odbiorze.



---
* Flannery O'Connor, "Ocalisz życie, może swoje własne", przekład Maria Skibniewska i Michał Kłobukowski, wyd. W.A.B, 2019, s. 226.

czwartek, 2 listopada 2023

Życie jest brutalne i pełne...

 „Za wszelką cenę” – Harlan Coben

Kolejny raz zauważam, że na okładce wydawca umieścił za dużo informacji. Niby to tylko skrót pierwszego rozdziału, ale w rzeczywistości znacznie więcej. No, trudno.

Bohaterem powieści jest David Burroughs. Do czasu wiódł życie typowe dla średniej klasy średniej (middle middle class) z oczywistymi dla tego wieku problemami w małżeństwie, z sensem życia, w pracy. Zaczął popijać, żeby odetchnąć od codziennych kłopotów. Pewnego razu, kiedy obudził się po przepitym wieczorze, znalazł zwłoki trzyletniego syna, Matthew. Dziecko zabite zostało pałką baseballową, miało zmasakrowaną głowę.
Początkowo ojca, Davida Burroughsa, nikt nie podejrzewał, ale z czasem, gdy żadnych innych podejrzanych nie było, śledczy zwrócili uwagę i na niego. Sąsiadka widziała, jak David zakopywał w ogrodzie narzędzie zbrodni, bo obserwowała ogród sąsiada o czwartej w nocy (sic!). Były na tej pałce jego odciski palców, w czym nie ma niczego dziwnego, to przecież jego sprzęt, kupiony w sklepie sportowym kilka lat wcześniej.

David Burroughs z feralnego wieczoru nie pamiętał nic, co samo w sobie było dziwne, bo aż tak wiele nie wypił; zastanawiał się nawet, czy mu ktoś czegoś do drinka nie dospał. Jednak z całą pewnością twierdził, że to nie on zabił. Podczas rozprawy przed sądem nie przyznał się do winy, ale też właściwie nijak nie bronił - uważał bowiem, że w pewnym sensie był winien – nie, nie zabójstwa, ale tego, że nie ochronił dziecka. Był tak wycofany i zobojętniały, że nie zwrócił uwagi na to, że zwłoki dziecka nie zostały właściwie zbadane, nie wykonano choćby badań DNA – po prostu wszyscy założyli, jakoś tak naturalnie, że ofiarą musi być jego syn, bo i kto miałby to być?

Minęło pięć lat. David Burroughs, skazany na dożywocie, siedzi w więzieniu. Naczelnikiem tego więzienia jest przyjaciel jego ojca z czasów wojny wietnamskiej i jego własny ojciec chrzestny. Pewnego razu David przyjmuje odwiedziny swojej byłej szwagierki; Rachel przyszła, by pokazać mu zdjęcie z parku rozrywki, na którym przypadkowo uwieczniono chłopca łudząco podobnego do jego zmarłego synka – nawet znamię na policzku się zgadza. Chłopiec ze zdjęcia ma około osiem lat. Choć wydaje się to nierealne, na zdjęciu jest Matthew, wie to zarówno David, jak i Rachel. Przy okazji Burroughs dowiaduje się, że jego była żona ponownie wyszła za mąż i jest w ciąży.
David Burroughs opowiada całą tę historię Philipowi Mackenzie, naczelnikowi więzienia, i domaga się – w imię jego dawnej przyjaźni z ojcem i jakichś długów wdzięczności – by ten w jakiś sposób umożliwił mu ucieczkę, wypuścił go, zwolnił, choćby na kilka dni, czego Mackenzie, oczywiście, nie mógł i nie chciał zrobić, przynajmniej na początku.

W natłoku różnych wydarzeń Coben, jakoś tak, niepostrzeżenie, przemycił jedną ważną informację, którą łatwo przeoczyć. Na oddziale dla niebezpiecznych przestępców, a dzieciobójca zaliczał się do takich jak najbardziej, pracował skorumpowany strażnik, który latami brał po pięćset dolarów miesięcznie, za składanie raportów o Davidzie, ale do pewnego momentu zupełnie nie wiadomo, komu i po co.
Skoro legalne zwolnienie, nawet na krótko, nie wchodziło w grę, David Burroughs uciekł z więzienia (sama jego ucieczka to fascynujący pomysł). Jego tropem ruszyli Sarah i Max, to jest para agentów federalnych, zaciekłych jak pitbulle.

Właściwie o fabule więcej pisać nie mogę, by nie zdradzać zbyt wiele, ale jest w tej powieści coś jeszcze; zwróciłem uwagę na jeszcze jeden element. Przypomniał mi się cytat z książki, którą bardzo cenię: Nie chodzi o to, że cierpienie lub niepowodzenie mogą się zdarzyć, że przydarzą ci się, jeśli będziesz zły (a tak często myślą ludzie pobożni), albo dopadną pechowców, kogoś zupełnie innego i gdzieś indziej; nie w tym rzecz, czy można tych wydarzeń uniknąć dzięki inteligencji lub prawości. Otóż nie, one przydarzą się również tobie!*.

Nie podoba mi się to, ale przyjmuję do wiadomości, że w życiu, w każdej chwili, każdemu może przydarzyć się wszystko (dobre i złe) i to bez najmniejszego powodu. Wiedział też o tym Christopher Reeve, gwiazdor amerykański, który kiedyś grał role Supermana, a potem uległ strasznemu w skutkach wypadkowi. W rozmowie z Larrym Kingiem Reeve stwierdził, że wychowano go właśnie zgodnie z regułą, mówiącą, że w każdej chwili każdemu może się zdarzyć wszystko..., wiec jakoś to zniósł. Zrozumiałem wtedy też i głębszy przekaz powieści Cobena – to oczywiście powieść sensacyjna, rozrywkowa, ale przekaz jest TAKŻE taki: możesz mieć dobre, poukładane życie, ale pamiętaj, że w każdej chwili tobie lub komuś z bliskich, może zdarzyć się właściwie wszystko i to zupełnie bez powodu, a przynajmniej bez twojej winy.







--
* Richard Rohr, „Spadać w górę. Duchowość na obie połowy życia”, przekł. Beata Majczyna, wyd. WAM, 2013, s. 21-22.