środa, 30 listopada 2011

Przychodzi baba do...

„Sprawa kulawego kanarka” – Erle Stanley Gardner

Przychodzi baba do lekarza z kanarkiem w klatce… Nie, to nie tak. Do gabinetu adwokata, Perry’ego Masona, przychodzi młoda, atrakcyjna kobieta z kulawym kanarkiem w klatce. Przedstawia swój problem, który – jak to zwykle bywa u Gardnera – wydaje się błahy i nieciekawy; Mason, specjalista od procesów kryminalnych, nie zajmuje się sprawami rozwodowymi, a na to się zapowiada według relacji klientki, jednak to tylko pozory, bo – znowu, jak zwykle – chodzi o skomplikowane morderstwo, w które uwikłane są dwie siostry, kochanek jednej z nich, tajny agent ubezpieczeniowy i kanarek.

Ciekawa zagadka kryminalna, dobry humor… kryminał w starym stylu wart przeczytania.

czwartek, 24 listopada 2011

Zabójstwo na jachcie

„Sprawa odłożonego morderstwa” – Erle Stanley Gardner

Powieści kryminalnych, w których główną rolę gra adwokat Perry Mason, Erle Stanley Gardner napisał pewnie koło setki. Czytałem ich kiedyś wiele w serii z kluczykiem, albo jamnikiem, już nie pamiętam. Czasem wracam do tych starych kryminałów z sentymentu za prostymi, nieprzekombinowanymi opowiadaniami. Oczywiście fabuła taka prosta nigdy nie była i właściwie bardzo rzadko udawało mi się odgadnąć, kto zabił.

Atrakcyjna młoda kobieta odwiedza adwokata w jego kancelarii, co zapowiada całe mnóstwo problemów i komplikacji z morderstwem włącznie. Tym razem popełnionym na jachcie. I znów Perry Mason, Della Street, jego sekretarka i Paul Drake, detektyw, ryzykują życie, zdrowie, reputację i wolność, aby tylko rozwikłać kryminalną intrygę.

Rzecz dzieje się w latach trzydziestych, albo czterdziestych ubiegłego stulecia, co nadaje powieści specyficzny klimat.

środa, 23 listopada 2011

Znajomi nieznajomi

- Dokąd idziecie, gdzie się wybieracie? – pytałem wychodzących z domu rodziców.
- Do znajomych, na kawę – padała często odpowiedź – na brydża do znajomych.

Za moich czasów (cokolwiek to znaczy) nie było problemów ze sprecyzowaniem, kto znajomym jest, a kto nie. I jaki to jest poziom znajomości. Oczywiście nie ulegało wątpliwości, że znajomych się zna  (teraz to chyba nie jest takie oczywiste) oraz utrzymuje z nimi osobiste kontakty. Zwykle w miarę regularne.

Znajomi, to ludzie, których odwiedzaliśmy (a oni nas) na zaproszenie. Bliscy znajomi mogli wpadać „na kawę” bez zaproszenia. Dalecy znajomi to tacy, których spotykaliśmy u znajomych ale (jeszcze) u nich nie bywaliśmy. Zdarzali się ponadto byli znajomi – ludzie, z którymi kiedyś utrzymywaliśmy kontakty, ale teraz, od dawna już nie. Z dowolnego powodu, choćby ze względu na „pewien niesmak”*, albo dlatego, że wyprowadzili się do innego miasta/państwa i kontakt się urwał.
Przyjaciel to był ktoś, kto mógł przyjść w środku nocy i poprosić o przenocowanie, bo się z żoną pokłócił. 

Internet – nie tylko sławetne serwisy społecznościowe – dokonał tu pewnego przewrotu, przewartościował pojęcia. Ale, co najgorsze, zafałszował rzeczywistość.
Znajomi, jak sama nazwa wskazuje, to ludzie, których znamy. Można sobie oczywiście snuć rozmaite teorie na temat określenia „znamy”, ale większość ludzi, jeśli nie cierpią na jakieś zaburzenia, zupełnie tego nie potrzebuje, instynktownie, na wyczucie i bez najmniejszego problemu odróżniając znajomych od nieznajomych.

- Ziomo chce cię dodać do swoich znajomych, czy akceptujesz? – jasne, czemu nie, czemu miałbym komuś robić przykrość? Wprawdzie nie mam pojęcia, kim jest Ziomo, nigdy jej/jego nie spotkałem, ale… co to szkodzi?

Może jednak szkodzi? Bo w ten sposób oszukuję nie tylko innych, to akurat głupstwo, ale przede wszystkim samego siebie. Ależ jestem super! Mam setki i tysiące znajomych! Tyle tylko, że kompletnie nieznajomych… W konsekwencji pojawia się pytanie, jeśli jest tak dobrze, to czemu jest tak źle? Czemu tylu ludzi, tych z setkami znajomych, skarży się na samotność? Choć skarży się zwykle dopiero po nieudanej próbie samobójczej, albo w Monarze… Bo często dopiero taka katastrofa pozwala pozbyć się internetowej iluzji i złudzeń co do zdolności utrzymywania kontaktów realnych, w odróżnieniu do wirtualnych.

Ilu mam znajomych w rozmaitych „miejscach” w Internecie? Nie liczyłem, ale pewnie ok. 1200. Ilu mam znajomych, z którymi spotykam się u mnie, albo u nich, albo przynajmniej w kawiarni? Siedmiu? Ośmiu?

  



---
* - Chciałem wam bardzo podziękować za wczorajszą imprezę – było naprawdę super!
- Hm… cieszę się, że ci się podobało, ale wolelibyśmy, żebyś nas więcej nie odwiedzał.
- Jak to?! Co się stało?! Przepraszam! Czy coś zrobiłem nie tak?!
- Widzisz, po twoim wyjściu okazało się, że żonie zniknęło 100 złotych.
- Czyś ty oszalał?! Czyżbyś posądzał mnie o kradzież w twoim domu???
- No... nie… zresztą te pieniądze się później znalazły, wpadły za wersalkę, ale widzisz… pewien niesmak jednak pozostał…

środa, 2 listopada 2011

Rekolekcje ignacjańskie

„Szukaj Boga  we wszystkim” – Anthony de Mello

 „Exercitia spirytualia” (ćwiczenia duchowe, ewentualnie duchowne) – taki tytuł nosiło pierwsze wydanie (1548 rok) książki Ignacego Loyoli, na której opiera się cały zespół różnorakich ćwiczeń o charakterze rekolekcyjnym, których podstawą jest wnikliwy rachunek sumienia. Ćwiczenia te, krytykowane do dziś za woluntaryzm, wraz z medytacjami ignacjańskimi, stanowią podstawę duchowości ignacjańskiej – chodzi, rzecz jasna, o jezuitów (Towarzystwo Jezusowe).

Ćwiczenia są trudne i wymagają pomocy kierownika duchowego. Od czasu ich powstania minęło prawie pięć wieków. De Mello stara się dopomóc współczesnemu czytelnikowi przede wszystkim zrozumieć je (ideę, istotę, praktykę), a może nawet, w sprzyjających okolicznościach, zastosować. Jeśli jednak we wcześniejszych swoich dziełach autor „Modlitwy żaby” kierował się raczej duchowym, niż religijnym aspektem zagadnienia, w przypadku  „Szukaj Boga  we wszystkim” jest inaczej, ale pamiętać trzeba, że prezentuje ona cykl rekolekcji, jakich de Mello udzielał jezuitom w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia.