sobota, 28 listopada 2020

Ludzie to nowotwór kosmosu

„Proxima” – Stephen Baxter 


Przeczytałem pewnie z kilkanaście kartek i zorientowałem się, że kompletnie nic z tego nie rozumiem. Nie wiem, kiedy, co, kto, gdzie i w ogóle, o co tu chodzi. Na szczęście mam dobre doświadczenia z takimi sytuacjami – dawno, dawno temu tak samo było z „Diuną”. Wiedziałem więc już, że muszę początek przeczytać kilka razy, żeby się oswoić, a jeżeli książka jest dobrze napisana, to z czasem wszystko się wyjaśni. I rzeczywiście, wyjaśniło się… prawie wszystko.

Yuri Eden (zamieszkały wcześniej w Edenie – największej i najstarszej placówce ONZ na Marsie), który tak naprawdę nie miał na imię Yuri, budzi się w szpitalu. Przekonany jest, że znajduje się na Ziemi. Niewiele pamięta, nie wie, ile czasu minęło od… też nie bardzo wiadomo, czego. Pamiętał strażnika pokoju, Tollemache’a, który wbił mu igłę w szyję, ale kiedy to było? Za co?

Akcje, bo dzieją się różne w różnych czasach, koncentrują się wokół Proximy – odległej planety, której warunki pozwalają żyć ludziom bez bunkrów, skafandrów, pod gołym niebem i nigdy nie zachodzącym słońcem. Dawno temu, w epoce bohaterów (bardzo krytykowanej obecnie), wysłano tam Dextera Cola.

Kiedy odkryto nadającą się do zamieszkania planetę w układzie Proximy Centauri, państwa późniejszej zachodniej federacji ONZ-etu połączyły siły i po kilkudziesięciu latach dorobiły się załogowej misji. Cole wystartował z Merkurego, korzystając z silnie naenergetyzowanego strumienia światła słonecznego – podobnie jak w przyszłości Angelia[1].
Tak, mnie też razi zapis „ONZ-etu”, ale przepisałem cytat dokładnie, tak jest w książce, niestety.

Po odkryciu napędu ziarnowego (ziarna to skoncentrowane zwitki/kłębki czystej energii odkryte pod powierzchnią Marsa) odbyła się kolejna misja, w której brał udział siedemnastoletni kadet floty kosmicznej, Lex McGregor. A obecnie, cokolwiek to znaczy, major McGregor, lat około czterdzieści, wiezie na Proximę osadników/kolonistów. Nie wydaje się, żeby w misji tej uczestniczyli zupełnie dobrowolnie, skoro trafili tam z łapanki. Na statku nawet wybuchł bunt, przyszli koloniści próbowali przejąć kontrolę nad rakietą i skierować ją w stronę Ziemi, ale zostali spacyfikowani przez strażników pokoju i kosmonautów. Yuri Eden jest jedną z osób, które na Proximie mają zamieszkać. Kosmonauci oczywiście wkrótce wrócą do swojego cywilizowanego świata, ale dla przymusowych osadników była to droga w jedną stronę. Trzeba jeszcze pamiętać o Angelii, zaawansowanej, samoświadomej jednostce sztucznej inteligencji, która też szykuje się/szykowała się do drogi ku gwiazdom. A Dexter Cole… prawdopodobnie nadal leci, nadal jest w drodze. 
Z czasem są w powieści pewne problemy, przynajmniej na początku. W każdym razie w 2155 roku wyruszyła w kosmos Angelia. W 2169 roku wahadłowiec statku Ad Astra wysadził na Proximie c kolonistów. Swoją nową ojczyznę nazwali oni Per Ardua. To swego rodzaju gra słów, nawiązująca też do nazwy statku: per ardua ad astra - przez przeciwności do gwiazd.

Koloniści wysadzeni zostali w różnych punktach globu, na różnych kontynentach, w czternastoosobowych zwykle grupach. Odległości, brak wody po drodze i wiele innych przeciwności uniemożliwić im mają porozumienie, czy połączenie tych kilkunastoosobowych zespołów.

Wahadłowiec odleciał. Yuri, jego kolega Lemmy i reszta grupy znad jeziora, które, jakże romantycznie, nazwali Kałużą, rozpoczęli nowe życie. Dopiero w tym momencie historia się zaczyna.

Osadnicy nie obudzili w sobie ducha przedsiębiorczości. W obozowisku, osadzie – jak zwał, tak zwał – wszystko jeszcze było w powijakach, odkąd odlecieli astronauci, a wraz z nimi dyscyplina, którą udało im się na pewien czas zaprowadzić. Paki ze sprzętem, ubraniami, żywnością, narzędziami i inną zawartością leżały porozrzucane tam, gdzie je wyładowano z wahadłowca. Nadal mieszkali w namiotach[2].

Nieznana planeta, zupełnie obce formy życia (łodygowate stwory, trochę zwierzęta i trochę rośliny), odmienne warunki pogodowe i klimatyczne, wieczny dzień, śmiertelnie niebezpieczne rozbłyski Proximy, to wszystko tło, bo tak naprawdę jest to opowieść o ludziach, o rasie ludzkiej. Człowiek – to może czasem faktycznie brzmi dumnie, ale najczęściej chyba jednak zupełnie nie.

Parę miesięcy po zamieszkaniu na Per Ardui wśród osadników doszło do poważnego konfliktu i ich liczebność zmniejszyła się o połowę. Pewne kwestie to uprościło, inne…

Została ich tylko piątka. Yuri, Mardina, John, Abbey i Matt. Bezsensem byłoby dłużej karmić się złudzeniami, że jest to zalążek kolonii, wielkiego miasta przyszłości, całego nowego świata[3].

Choć w tym momencie wydawać się to mogło nieprawdopodobne, historia Proximy dopiero się zaczynała. Nawet wtedy, kiedy zostało ich jedynie dwoje. Akcja powieści obejmuje bowiem kilkadziesiąt lat i znaleźć w niej można zarówno tematy socjologiczne, jak i wojenną strategię, swoistą politykę (globalny konflikt Stanów z Chinami), wątek Angelii i Stef Kalinski, badającej marsjańskie ziarna, problematyczną relację ludzi ze sztuczną inteligencją, przed którą muszą ukrywać istotę napędu ziarnowego (sic!), i całą gamę nauk społecznych, ale także dydaktyczne wstawki (do zniesienia) na wszelkie możliwe tematy, które wygłasza robot kolonistów. Przede wszystkim jednak jest to fantastyka w starym stylu. Taka bez magii, zaklętych broni, krasnoludów, czy elfów.

Dwa minusy. Książka jest ewidentnie zbyt długa albo za gruba, jak kto woli. Na tę manierę zwracam uwagę kolejny już raz. Objętość ma usprawiedliwiać wysoką cenę, ale nie ma żadnego związku z fabułą. „Przegadana” to chyba właściwe określenie. Agatha Christie lub Georges Simenon nie przebiliby się dziś u polskich wydawców. Jasne, można pomijać dłużyzny i zbędne fragmenty, ale takie czytanie nie jest godne polecenia. Drugi minus to fakt, że to grubaśne tomisko to dopiero początek cyklu. Więc historia niby się kończy wraz z ostatnią kartką, ale jednak nie całkiem; będzie ciąg dalszy. 









--

1. Stephen Baxter, „Proxima”, przekład Dariusz Kopociński, Zysk i S-ka, 2020, s. 42.
2. Tamże, s. 105.
3. Tamże, s. 135.

  

 

 

Książkę otrzymałem/otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl 

czwartek, 19 listopada 2020

Wszyscy kłamią - traci dziecko

„Małe sekrety” – Jennifer Hillier

Zaczyna się od porwania czteroletniego Sebastiana w centrum handlowym w Seattle. Jego matka, Marin, zbyt zajęta była esemesowaniem ze swoim mężem, Derekiem, żeby dopilnować synka. Nagrania z kamer pokazywały, jak chłopiec bez oporu odchodzi z osobą przebraną za świętego Mikołaja. 


Półtora roku później Marin Machado, po różnych terapiach, wraca do pracy – jest wziętą fryzjerką i właścicielką kilku salonów fryzjersko-kosmetycznych. Uczestniczy w jakichś spotkaniach nieformalnej grupy wsparcia (na zapleczu bufetu, baru z pączkami), na których z zapałem uprawia samobiczowanie, użalanie się nad sobą, rozdrapywanie ran itp. Marin uważa, że gdyby pozwoliła sobie powoli przestać cierpieć i jakoś w końcu zacząć wracać do normalnego życia, to byłoby nie w porządku wobec synka, Sebastiana. Tego, że jej postawa jest mocno nie w porządku wobec Dereka (ostatni seks kilkanaście miesięcy temu), jakoś nie dostrzega. Marin wynajmuje detektywkę (skoro jest adwokatka i psycholożka, to trzeba konsekwentnie, prawda?), ale ta odkrywa tylko, że Derek Machado, odnoszący sukcesy biznesmen, producent zdrowej żywności, ma romans od kilku miesięcy. 

W związku z ewidentną bezradnością w sprawie zaginionego dziecka, Marin z jakąś przewrotną satysfakcją i zapałem przyjmuje okazję, żeby powalczyć o męża. Wspierana radami przyjaciela, Sala Palermo, byłego kochanka i człowieka o wątpliwych intencjach oraz problematycznej moralności, podejmuje akcję przeciwko dwudziestoczteroletniej kochance męża, McKenzie Li (studentce i baristce), która momentami staje się jakby drugą narratorką powieści. 

„Małe sekrety” to thriller psychologiczny niezłej klasy, w którym prawie każda z osób dramatu skrywa mniejsze lub większe sekrety i… kłamie. 

To ciekawe, obserwować kłamcę, kiedy się wie, że kłamie. Ledwie dostrzegalne tiki twarzy, przerywany kontakt wzrokowy, drobne drganie różnych części ciała. Takie rzeczy, na które można nie zwrócić uwagi, jeśli się nie wie, że ta osoba kłamie. Takie, o których nigdy się nie pomyśli, że są istotne, jeśli komuś się ufa, ponieważ wtedy można założyć, że wszystko, co ten ktoś mówi, jest prawdą. Jeśli ktoś kocha, nie powinien okłamywać ukochanej osoby

Marin, co dla mnie jest kompletnie niezrozumiałe, nie powiedziała mężowi, że wynajęła horrendalnie drogą detektywkę, jednak nie chodzi tu o pieniądze; państwo Machado są bardzo zamożni. Cóż byłoby dziwnego we wspólnym wynajęciu kogoś takiego, gdy FBI (porwanie dziecka to przestępstwo federalne) nie dało sobie rady? 

Ty złodziejska dziwko trzymaj się z daleka od mojego męża ty zdziro ty pizdo ty kurwo zamorduję cię wyrwę ci ten pierdolony dzbanek roztrzaskam go i zedrę z ciebie twarz odłamkami szkła

Być może rzeczywiście nienawiść jest lepsza od apatii i depresji, ale kiedy zmienia się w żądzę mordu, robi się mniej… korzystnie. Z typowo kobiecą logiką Marin Machado ma pretensje nie do męża, który złamał obietnice małżeńskie, ale do McKenzie Li, która nie miała przecież wobec niej żadnych zobowiązań, nie miała moralnego obowiązku lojalności, wierności itp. 

Wciągająca fabuła, całkiem nieźle kumulowane napięcie, zagadka, którą chce się poznać, rozwikłać, ale też czasami irytujące, bo niezrozumiałe, zachowania i postawy bohaterów. Ale jest możliwe, że czytelniczki tego nie zauważą, że dla kobiet nie będzie to żadnym wyzwaniem. W każdym razie dobra zabawa – polecam. Facetom też i mimo wszystko. Wprawdzie powieść zaczynała się jak pozycja typowa dla kobiet – porwane dziecko, mąż ma kochankę, oj, oj, oj, jak cierpię, jednak szpilki założę marki X, a sukienkę z salonu Y – ale w czytaniu okazała się wciągająca. Zwłaszcza że do samego końca (no, prawie) nie wiadomo, czy mały Sebastian w ogóle żyje. A tego koniecznie trzeba się dowiedzieć.

środa, 11 listopada 2020

Czerwone głąby, biali geniusze

„Wplątani” – Arkadiusz Rączka

Wrony krakały, przysiadały na śniegu i przez chwilę szły wzdłuż pochodu, przekrzywiając okrutne główki. Przypatrywały się jeńcom z akademickim zainteresowaniem…[1]. 

Akademickie zainteresowania wron, opłatek księżyca, łupież śniegu, okrutne główki… Warto, żeby nad środkami stylistycznymi i warsztatem autor trochę jeszcze - ale intensywnie! - popracował. 


Czasy wojny polsko-bolszewickiej i utrwalania władzy rad, czyli eksterminacji białych. Rotmistrz Wolski (jakoś nie rzuciło mi się w oczy jego imię) służył wpierw w carskiej Lejbgwardii, a następnie w Polskiej Dywizji. Został pojmany przez czerwonoarmistów. W obozie niedaleko od Krasnojarska spotkał dawnego towarzysza broni, cynicznego oportunistę Fiodora Dobrynowicza, oficera białej gwardii (do czasu), bo później… 
Przyjaciele planują ucieczkę, ale w jej przeddzień czerwoni zabierają Fiodora – wydaje się, że na rozstrzelanie. Zdąży on jedynie poprosić Wolskiego, żeby odnalazł jego żonę, Polkę, i pomógł jej wrócić do Polski – oczywiście, gdyby udało się Wolskiemu przeżyć. 

Wolski ucieka wraz z majorem Dziewulskim, ale przed powrotem do kraju stara się wypełnić zadanie zlecone przez kolegę. Fiodor, postawiony przed wyborem: przejście na stronę czerwonych lub śmierć, wybiera to pierwsze. 

Arkadiusz Rączka bardzo się starał udowodnić, że Fiodor właściwie nie miał wyboru, a tortury i bestialskie morderstwa bolszewików przedstawił tak, że aż mdli przy czytaniu. Przy tym wszystkim pojawia się pytanie, jakim cudem w tym całym Związku Radzieckim ktokolwiek pozostał przy życiu. W każdym razie niepotrzebna przesada. Ale… akcja dopiero się rozkręca. 

Momentami powieść przypominała mi książkę „Michał Strogoff – kurier carski” Julesa Verne'a. Jest więc tu przygoda, wielka miłość, szpiegostwo, chyba jednak trochę przerysowany terror bolszewicki (choć z drugiej strony to towarzysz Lenin stwierdził, że celem terroru jest terroryzować), barwne bitwy (w tym bitwa warszawska) i potyczki w realiach początków dwudziestego wieku. Bawiłem się bardzo dobrze w każdym razie (zwłaszcza, kiedy okazało się, że statek ewakuujący Polaków nazywa się „Jarosław”), ale gdybym chciał poznać realia polityczne i historyczne, to szukałbym opracowań poważniejszych, mniej subiektywnych i emocjonalnych. 

…znalazło się też sporo żołnierzy, przypominających raczej zwykłych pastuchów: stali boso, dzierżąc zwykłe kije. Większość miała wprawdzie karabiny, ale brakowało rzemieni, więc broń wisiała na sznurkach. Niektórzy ubrani byli w jakieś wojłoki, waciaki, a na nogach mieli rozpadające się buciory, łapcie zszyte końskim włosiem – dobrze, że nie zaschłym sitowiem. Lud, który powstał z grobów, obleczony w zgniłe łachmany. Oto cudowna armia trupów, która maszeruje, by przynieść żywym wolność na zardzewiałych bagnetach[2]. 

Zapewne tak to wtedy było, ale jednocześnie pomaga to zrozumieć, czemu komunistom tak łatwo przyszło „uwieść” lud rosyjski. Ci ludzie w waciakach i łapciach, widać dość już mieli wielopokoleniowego dziadowania, katorżniczej roboty, nędzy, głodu i pogardy jaśniepanów. Łatwiej też zrozumieć, choć oczywiście nie jest usprawiedliwieniem, ich okrucieństwo – walczyli nie tylko o lepsze jutro dla siebie i swoich dzieci, ale też mścili się za lata niesprawiedliwości. 

Według Rączki bolszewicy byli tak prymitywni i głupi, tak tępi, niewykształceni, debilni, gamoniowaci, groteskowo matołkowaci, że… ale zaraz, zaraz… jakim niby cudem ta hołota trzymała za pysk pół Europy dziesiątkami lat? Jakimi dopiero głąbami musieli być ci wszyscy, którzy dali się dymać tym czerwonym jełopom przez pół wieku? 

„Wplątanych” Rączki uważam za powieść przygodową ze znaczącymi wydarzeniami historycznymi w tle. Bo jednak to, że kilka faktów i nazwisk się zgadza, nie czyni z niej wiarygodnego źródła historycznego. Jako powieść przygodowo-sensacyjno-romansowa są „Wplątani” całkiem niezłą rozrywką. Może bez wielkich ambicji i przerysowaną, ale pozwalającą skutecznie oderwać się od tematu epidemii, zrujnowanej gospodarki oraz żenującej polskiej polityki. Na koniec roku 2020 – jak znalazł. Natomiast wstawki, w których autor popisuje się znajomością pewnych zagadnień logiki, filozofii, matematyki, religii itp. (ustami Niny zwykle), można sobie darować; wpływu na przygodę nie mają bowiem żadnego. 













--
1. Arkadiusz Rączka, „Wplątani”,Novae Res, 2020, s. 27.
2. Tamże, s. 146.









Książkę otrzymałem/otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl