poniedziałek, 30 czerwca 2008

Pies i jego Człowiek

„Życie z Merlem” – Ted Kerasote


Około sto trzydzieści pięć tysięcy lat temu, no… mniej więcej, ale przecież o głupie kilkadziesiąt tysięcy lat w te lub tamte spierać się nie będziemy, najodważniejszy ze sfory wilk, albo szakal – tego się już pewnie nigdy nie dowiemy – przekroczył magiczny dotąd i niedostępny dla zwierząt krąg ludzi siedzących przy ogniu, spojrzał w oczy temu, czyj pot zalatywał przetworzoną metabolicznie gazelą czy inną dziczyzną i przekazał wzrokiem sygnał i informację: jestem twoim psem…

Tak było przed wiekami, a teraz?

Miejsce i czas spotkania: pustynia w stanie Utah, koniec XX wieku.
Uczestnicy spotkania: Merl – bezpański, wiek około dziesięciu miesięcy, niezależny, potrafiący przeżyć samodzielnie na pustyni, samotny i Ted – czterdzieści jeden lat, niezależny finansowo, miłośnik wędrówek, wspinaczek, sportów ekstremalnych, sztuki przetrwania i zwierząt, wyruszający właśnie wraz z przyjaciółmi na kilkudniowy spływ po rzece San Juan.

Kiedy Merl pojawił się w światłach terenowego pick-upa, okazało się, że mimo upływu tysięcy lat skuteczny przekaz pozostał właściwie bez zmian: potrzebujesz psa, więc oto jestem.

Merle wziął udział w spływie, jako pełnoprawny członek załogi, a po jego zakończeniu, co było do przewidzenia, wyruszył wraz z Tedem, do jego domu w Wyoming. Tak rozpoczęła się trzynastoletnia historia ich wspólnego życia, przyjaźni i… miłości.

Ted Kerasote jest znakomitym obserwatorem. Ma fantastyczne poczucie humoru. Rozumie psy i kocha je bez ckliwego sentymentalizmu. Świetnie pisze. Dzięki temu mógł napisać rewelacyjną książkę o sobie i Merlu, zawierającą niesamowity ładunek informacji o psach, ich naturze i relacjach z ludźmi, podany w formie pasjonujących ciekawostek, skrzących się humorem anegdot, rzeczowych relacji dotyczących procesu niezbędnego wychowania i zwykłego, codziennego życia razem.
Kiedy czytałem o eksperymentach z pastą do zębów, turlałem się ze śmiechu, ale kiedy Ted opisywał, jak Merl przekraczał „tęczowy most”, łzy ciekły mi po twarzy…



Granice szaleństwa

„Granice szaleństwa” – Alex Kava


Connecticut. Pipidówa z dala od wielkich skupisk ludzkich. Spokój. Przestępczość śladowa. Znakomite miejsce na przepracowanie ostatnich lat przed emeryturą dla zmęczonego przemocą nowojorskiego policjanta.

Agentka Maggie O’Dell wybiera się wreszcie na zasłużony urlop, a tak zupełnie przy okazji, ma rozejrzeć się za pacjentką swojej przyjaciółki Gwen Patterson, która (pacjentka, a nie przyjaciółka) jakoś tak przypadkowo zapodziała się… chyba właśnie gdzieś w Connecticut.

Tak też się składa, że w Connecticut mieszka przyrodni brat Maggie, o istnieniu którego dowiedziała się niedawno i którego chciałaby wreszcie poznać.

No i w Connecticut, w starym kamieniołomie, odnaleziona zostaje przypadkowo beczka ze zwłokami kobiety, a niedługo potem kolejne beczki z równie makabryczną zawartością.

I znów Maggie O’Dell ryzykując własnym życiem musi zmierzyć się z maniakalnym, seryjnym mordercą.



czwartek, 26 czerwca 2008

Kot filozoficzny

„Kot filozoficzny” – Kwong Kuen Shan


Kiedy patrzę na tą książkę, mam wrażenie, że to niezwykle wyrafinowany, a jednocześnie cudownie prosty prezent, uroczy dar i szansa…

Mijały miesiące i lata, a obok nas, zupełnie tego nieświadomych, było Tao - droga, której szukaliśmy, nie zdając sobie sprawy z faktu poszukiwań i potrzeb.
Kiedy na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku Benijamin Hoff zaproponował zachodniemu światu „Tao Kubusia Puchatka”, coś w tej materii drgnęło, aczkolwiek jednak niewiele.
A Tao nadal było obok nas, zupełnie tego nieświadomych…

Szukasz spokoju i własnej drogi w zamęcie życia współczesnego świata? Zwolnij, usiądź, choćby na chwilę, i poświeć kilka minut na obserwację swojego kota… I tak znalazłeś Tao.

„Kot filozoficzny” to spotkanie i próba oswojenia wschodu z zachodem, to malarstwo Kwong Kuen Shan oraz jej przekłady niepowtarzalnie zwięzłej poezji chińskiej, mądrości Konfucjusza, Chuang Tsu, Mencjusza, Lao Tsu, fragmentów „Tao the Ching”, czy filozofii Zen.

Kwong Kuen Shan maluje koty. Jej ilustracje do książki sprawiają wrażenie prymitywnych, dziecięcych obrazków. Nie daj się zwieść, w każdym z nich zawarta jest ta jedna chwila, sama istota i kwintesencja kociego sposobu na życie i świat, którą miłośnicy tych zwierząt rozpoznają natychmiast.

„Kot filozoficzny” to piękny prezent dla wyrafinowanego odbiorcy, wyrobionego czytelnika z otwartą głową i miłośnika kotów. „Kot filozoficzny” to nie tyle książka, co przeżycie… I wydarzenie literackie na miarę „The Cat and the Tao”.



środa, 25 czerwca 2008

Za krawędzią zła

„Nad krawędzią” – Jonathan Kellerman


Seria brutalnych zbrodni w środowisku homoseksualistów w Los Angeles. Potencjalny dziedzic całkiem sporej fortuny, nieprawdopodobnie inteligentny Jamey Cadmus ucieka ze szpitala psychiatrycznego, a następnie zostaje znaleziony nad zmasakrowanym i powieszonym ciałem człowieka, z którym w przeszłości łączyły go ponoć pewne, hmm… stosunki (właściwe słowo na właściwym miejscu).

Psycholog, Alex Delaware, zostaje zaangażowany przez adwokata rodziny Cadmus do pomocy, która ma polegać na przekonaniu sądu i przysięgłych, że Jamey jest niepoczytalny i jako taki nie odpowiada za swoje czyny.
Sytuacja komplikuje się w momencie, gdy psycholog zaczyna mieć wątpliwości co do jakiegokolwiek udziału Jameya w zbrodniach.


Znowu Madderdin

„Miecz Aniołów” – Jacek Piekara


Trzeci tom (poprzednie to „Sługa boży” i „Młot na czarownice”) opowiadań o licencjonowanym inkwizytorze Jego Ekscelencji Biskupa Hez-Hezronu, Gersarda - Mordimerze Madderdinie – zawiera sześć rozdziałów, opowiadań, z tym że ostatnie wyraźnie niedokończone.
Każde z nich stanowi, jak i w poprzednich tomach, osobną całość, tym niemniej pojawiają się tu nieśmiałe i delikatne próby częściowego choćby wyjaśnienia wątpliwości i zagadek, które mogły się czytelnikowi pojawić podczas lektury wcześniejszych tomów. Mogły… nie musiały.

Jest to, moim niezwykle skromnym zdaniem, tomik najsłabszy, pisany wyraźnie bez polotu i entuzjazmu, z wieloma powtórzonymi opisami (kopiuj i wklej?).

Mordimer tropi heretyków, ociera się o sprawy kryminalne, ryzykuje życiem – schemat z poprzednich tomów. Wyjątkowo, o wiele bardziej niż w poprzednich tomach, uderza w „Mieczu Aniołów” nieufność i złość autora wobec kleru, księży – czyżby złe doświadczenia z dzieciństwa?


wtorek, 17 czerwca 2008

011 Dzieje płytki w murze

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 011.


Kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem, wraz z rodziną przenieśliśmy się ze starego mieszkania w centrum do nieco bardziej odległej dzielnicy, do bloków. Kilka takich bloków (budynki stawiane w technologii wielkoblokowej – stąd nazwa) postawiono na końcu ulicy 1-go Maja. Po jednej stronie ulicy stały nasze bloki, po drugiej stare, przedwojenne jeszcze domki. Zwykle 2-3 piętrowe. W jednym z takich domków był sklep z spożywczy.

Nie był to jeszcze (czy niestety?) czas budek z warzywami, „szczęk” czy innych podobnych obiektów handlowych. Mieliśmy w okolicy jedynie kiosk „Ruchu” i ten właśnie, niezbyt duży, sklep z rozmaitymi artykułami spożywczymi.
W sklepie obsługa była preselekcyjna (lada plus sprzedawczyni), czyli właśnie na tamte czasy normalna – sklepy samoobsługowe dopiero nieśmiało zaczęły się tu i ówdzie pojawiać.

Ten niewielki sklep spożywczy przez mieszkańców okolicznych domów nazywany był po prostu „sklepem”. Jednak kiedy w niedługim czasie wybudowano duży, wolnostojący sklep spożywczy, mięsny i warzywniczy (z samoobsługą), nazwany natychmiast przez tubylców „pawilonem”, stary sklep spożywczy zaczęto nazywać „małym sklepikiem”.
Nazw tych używali wszyscy i mam wrażenie, że szybko przestali się nad nimi zastanawiać. Po prostu dźwięk określający miejsce. „Idę do Małego Sklepiku po mąkę”. „Przeleć się do Pawilonu po masło”- to były komunikaty jasne i nie budzące wątpliwości. Przynajmniej w tej części miasta.
Nie o to jednak chodzi.

Obok wejścia do Małego Sklepiku, w murze budynku osadzona była metalowa płytka wielkości około 30x 40 cm. Była ona szorstka, chropowata, podobna do gruboziarnistego pilnika. Sprawiała wrażenie jakby była tam od zawsze.
Początkowo nie zwracałem na nią uwagi. Zainteresowała mnie wiele lat później, ale wtedy nikt już nie potrafił mi powiedzieć, czym była i do czego służyła. Dopiero kiedy w książce „Samotny biały żagiel” przeczytałem opis takiego „urządzenia” zaczęły mi się pojawiać strzępy wspomnień, obrazów...

Czasy mojego dzieciństwa to okres, w którym jeszcze czasem pojawiały się butelki zamykane korkiem (korkowym korkiem, dodam, bo teraz to przecież wcale nie jest takie oczywiste) i lakowane dla zapewnienia szczelności.
W tak zamykanych butelkach sprzedawano ocet, olej lub wódkę. Olej, ocet czy oliwę zabierano do domów, ale wódkę mieszkańcy starych domów w mojej dzielnicy często pili pod sklepem lub w pobliskim ogródku. Problem w tym, że do zawartości zalakowanej butelki gołymi rękami nie tak łatwo było się dostać.
No i o tą właśnie chropowatą blachę obok wejścia do sklepu pocierano szyjkę butelki, zdrapując z niej w ten sposób lak. Dalej oczywiście sprawa była już prosta – uderzenie z fasonem pięścią w dno butelki powodowało wybicie korka i... można było przystępować do konsumpcji.

Ot, taki element świata, którego już nie ma…



czwartek, 12 czerwca 2008

010 Prezent na I Komunię

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 010.


Najwspanialsze prezenty dzieci dostawały zawsze z okazji Pierwszej Komunii Świętej. Urodziny to pestka! Imieniny - pikuś! "Osiemnastka" - głupstwo! Komunia - to było właśnie TO! Przygotowania, czyli głównie gromadzenie funduszy, rozpoczynano czasem już rok wcześniej. Prezent komunijny miał powalać na kolana, musiał być niezapomniany.

Kiedy miałem kilka, kilkanaście lat w zasadzie nie było żadnego problemu z wyborem prezentu na Komunię. Były one niejako standardowe, oczywiste, innych nie oczekiwano i nie dawano. Jeśli z czymś był kłopot, to ze zgromadzeniem odpowiedniej kwoty, niezbędnej do zakupienia prezentu, a nie z jego wybraniem.

Dziewczynkom dawano złoto, złotą biżuterię. Krzyżyk na łańcuszku, kolczyki, ale przede wszystkim pierścionki. Gości na uroczystość Pierwszej Komunii siedmiolatki zapraszano stosownie wcześniej, aby mieli czas i możliwość przetrząsnąć szkatułki i pudełka, wygrzebać stare, za ciasne obrączki czy przemycone z wycieczki do Związku Radzieckiego pierścionki i dać je do złotnika lub jubilera do przeróbki.
Znam kobiety, starsze już, które do dnia dzisiejszego przechowują pieczołowicie otrzymaną przy Pierwszej Komunii biżuterię. Może nie miały w rodzinie żadnych dziewczynek, którym trzeba by było coś takiego dać? Oczywiście z okazji Pierwszej Komunii Świętej.

Jeśli chodzi o chłopca, sprawa była jeszcze prostsza. Na pierwszym miejscu w rankingu (takiego słowa wtedy pewnie nikt by nie zrozumiał) prezentów komunijnych były zegarki. Oczywiście na rękę, nie budziki. Później długo, długo nic i w dalszej kolejności ewentualnie rower.
Zegarek to była wtedy niezwykle kosztowna inwestycja. Przewidywano ją na lata i rzeczywiście w wielu przypadkach zegarki te potrafiły służyć kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat. Żeby kupić chłopcu zegarek często zbierało i wspólnie składało pieniądze kilka osób z rodziny.

Polskie zegarki - np. marki Błonie - zupełnie się nie liczyły, więc wybór był tylko pomiędzy wyrobami radzieckimi (ZSRR) oraz NRD-owskimi (Niemiecka Republika Demokratyczna - ten kraj już nie istnieje).
W NRD robiono Ruhle, zegarki bez kamieni i nawet jak na tamte czasy wyjątkowo lipne i tandetne. Jedyną ich zaletą była faktycznie tylko nieco niższa cena. Taki można było kupić sobie do codziennego użytku, ale dziecku na Komunię już nie wypadało. Pozostawały Poljoty, Wostoki, Łucze, Pobiedy czy Miry produkcji ZSRR. Zegarek komunijny powinien mieć co najmniej 17-18 kamieni i pozłacaną obudowę. Takie cudeńko potrafiło kosztować pół pensji, albo i dużo, dużo więcej.

Ja nie przystępowałem do Komunii w wieku lat siedmiu, ale mimo to, kiedy byłem w pierwszej klasie szkoły podstawowej dostałem wielkiego (zasłaniał mi prawie cały nadgarstek), kwadratowego Łucza wyposażonego w 21 kamieni; złotego koloru, z datownikiem i skórzanym paskiem... Byłem z niego niesamowicie dumny, bardzo o niego dbałem i szanowałem. Chodził idealnie dokładnie przez kilkanaście lat.

W przypadku dziewczynek być może niewiele się zmieniło. Jednak jeśli chodzi o chłopców zmienić się musiało. Zegarek na rękę można dziś kupić za kilkanaście złotych - na straganie, ale taki prezent byłby wręcz afrontem.

Chciałem na potrzeby tej strony sfotografować jakiś stragan z zegarkami - jest ich na "ruskim targu" kilkanaście. Jednak na wykonanie zdjęcia nie zgodził się żaden z właścicieli takiej budki. Czyżby panowie ci sądzili, że ktoś mógłby poddać w wątpliwość legalne pochodzenie oraz autentyzm sprzedawanych przez nich po 45,00 złotych Rolexów czy Patków?