Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 011.
Kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem, wraz z rodziną przenieśliśmy się ze starego mieszkania w centrum do nieco bardziej odległej dzielnicy, do bloków. Kilka takich bloków (budynki stawiane w technologii wielkoblokowej – stąd nazwa) postawiono na końcu ulicy 1-go Maja. Po jednej stronie ulicy stały nasze bloki, po drugiej stare, przedwojenne jeszcze domki. Zwykle 2-3 piętrowe. W jednym z takich domków był sklep z spożywczy.
Nie był to jeszcze (czy niestety?) czas budek z warzywami, „szczęk” czy innych podobnych obiektów handlowych. Mieliśmy w okolicy jedynie kiosk „Ruchu” i ten właśnie, niezbyt duży, sklep z rozmaitymi artykułami spożywczymi.
W sklepie obsługa była preselekcyjna (lada plus sprzedawczyni), czyli właśnie na tamte czasy normalna – sklepy samoobsługowe dopiero nieśmiało zaczęły się tu i ówdzie pojawiać.
Ten niewielki sklep spożywczy przez mieszkańców okolicznych domów nazywany był po prostu „sklepem”. Jednak kiedy w niedługim czasie wybudowano duży, wolnostojący sklep spożywczy, mięsny i warzywniczy (z samoobsługą), nazwany natychmiast przez tubylców „pawilonem”, stary sklep spożywczy zaczęto nazywać „małym sklepikiem”.
Nazw tych używali wszyscy i mam wrażenie, że szybko przestali się nad nimi zastanawiać. Po prostu dźwięk określający miejsce. „Idę do Małego Sklepiku po mąkę”. „Przeleć się do Pawilonu po masło”- to były komunikaty jasne i nie budzące wątpliwości. Przynajmniej w tej części miasta.
Nie o to jednak chodzi.
Obok wejścia do Małego Sklepiku, w murze budynku osadzona była metalowa płytka wielkości około 30x 40 cm. Była ona szorstka, chropowata, podobna do gruboziarnistego pilnika. Sprawiała wrażenie jakby była tam od zawsze.
Początkowo nie zwracałem na nią uwagi. Zainteresowała mnie wiele lat później, ale wtedy nikt już nie potrafił mi powiedzieć, czym była i do czego służyła. Dopiero kiedy w książce „Samotny biały żagiel” przeczytałem opis takiego „urządzenia” zaczęły mi się pojawiać strzępy wspomnień, obrazów...
Czasy mojego dzieciństwa to okres, w którym jeszcze czasem pojawiały się butelki zamykane korkiem (korkowym korkiem, dodam, bo teraz to przecież wcale nie jest takie oczywiste) i lakowane dla zapewnienia szczelności.
W tak zamykanych butelkach sprzedawano ocet, olej lub wódkę. Olej, ocet czy oliwę zabierano do domów, ale wódkę mieszkańcy starych domów w mojej dzielnicy często pili pod sklepem lub w pobliskim ogródku. Problem w tym, że do zawartości zalakowanej butelki gołymi rękami nie tak łatwo było się dostać.
No i o tą właśnie chropowatą blachę obok wejścia do sklepu pocierano szyjkę butelki, zdrapując z niej w ten sposób lak. Dalej oczywiście sprawa była już prosta – uderzenie z fasonem pięścią w dno butelki powodowało wybicie korka i... można było przystępować do konsumpcji.
Ot, taki element świata, którego już nie ma…
Nie był to jeszcze (czy niestety?) czas budek z warzywami, „szczęk” czy innych podobnych obiektów handlowych. Mieliśmy w okolicy jedynie kiosk „Ruchu” i ten właśnie, niezbyt duży, sklep z rozmaitymi artykułami spożywczymi.
W sklepie obsługa była preselekcyjna (lada plus sprzedawczyni), czyli właśnie na tamte czasy normalna – sklepy samoobsługowe dopiero nieśmiało zaczęły się tu i ówdzie pojawiać.
Ten niewielki sklep spożywczy przez mieszkańców okolicznych domów nazywany był po prostu „sklepem”. Jednak kiedy w niedługim czasie wybudowano duży, wolnostojący sklep spożywczy, mięsny i warzywniczy (z samoobsługą), nazwany natychmiast przez tubylców „pawilonem”, stary sklep spożywczy zaczęto nazywać „małym sklepikiem”.
Nazw tych używali wszyscy i mam wrażenie, że szybko przestali się nad nimi zastanawiać. Po prostu dźwięk określający miejsce. „Idę do Małego Sklepiku po mąkę”. „Przeleć się do Pawilonu po masło”- to były komunikaty jasne i nie budzące wątpliwości. Przynajmniej w tej części miasta.
Nie o to jednak chodzi.
Obok wejścia do Małego Sklepiku, w murze budynku osadzona była metalowa płytka wielkości około 30x 40 cm. Była ona szorstka, chropowata, podobna do gruboziarnistego pilnika. Sprawiała wrażenie jakby była tam od zawsze.
Początkowo nie zwracałem na nią uwagi. Zainteresowała mnie wiele lat później, ale wtedy nikt już nie potrafił mi powiedzieć, czym była i do czego służyła. Dopiero kiedy w książce „Samotny biały żagiel” przeczytałem opis takiego „urządzenia” zaczęły mi się pojawiać strzępy wspomnień, obrazów...
Czasy mojego dzieciństwa to okres, w którym jeszcze czasem pojawiały się butelki zamykane korkiem (korkowym korkiem, dodam, bo teraz to przecież wcale nie jest takie oczywiste) i lakowane dla zapewnienia szczelności.
W tak zamykanych butelkach sprzedawano ocet, olej lub wódkę. Olej, ocet czy oliwę zabierano do domów, ale wódkę mieszkańcy starych domów w mojej dzielnicy często pili pod sklepem lub w pobliskim ogródku. Problem w tym, że do zawartości zalakowanej butelki gołymi rękami nie tak łatwo było się dostać.
No i o tą właśnie chropowatą blachę obok wejścia do sklepu pocierano szyjkę butelki, zdrapując z niej w ten sposób lak. Dalej oczywiście sprawa była już prosta – uderzenie z fasonem pięścią w dno butelki powodowało wybicie korka i... można było przystępować do konsumpcji.
Ot, taki element świata, którego już nie ma…