czwartek, 26 lutego 2009

Genetyczne brednie

„Następny” – Michael Crichton


Trochę SF, trochę political-fiction, trochę thriller… To wszystko dałoby się jeszcze znieść, ale w tej książce jest też MISJA, a za tym nie przepadam. Zwłaszcza wtedy, kiedy MISJA (koniecznie wielkimi literami, MISJA jest bowiem wielka i szlachetna – według misjonarza Crichtona oczywiście) okazuje się najważniejsza i jej to właśnie podporządkowana jest cała fabuła.

MISJA dotyczy głównie praktyki patentowania genów (przeciw) oraz weryfikacji i ujednolicenia przepisów dotyczących zasad rozporządzania tkankami (za).

W celu realizacji MISJI Crichton stworzył coś tak nieprawdopodobnego, że płakać się chce. W świecie biotechnologii i inżynierii genetycznej, czyli w chwili obecnej w USA, albo za kilka miesięcy, papugi pomagają dzieciom odrabiać lekcje z matematyki, szympansy chodzą do szkoły wraz z ludzkimi dziećmi, firmy mogą uzyskać prawo własności do komórek określonego człowieka, a kiedy ten wymknie im się z rąk, mogą – w majestacie prawa – ścigać jego dzieci za kradzież, bo przecież mają te same geny.

Całość zmontowana jako paradokument z wypowiedziami naukowców, z artykułami gazetowymi, wywiadami itd.

Kompletna bzdura…

Jedyne co warte jest pochwały, to profesjonalny warsztat pisarski autora, ale i tu Crichton mocno już przesadził dzieląc powieść na dziesiątki malutkich fragmentów przemieszanych ze sobą, jak groch z kapustą.

Cel być może szczytny, ale wykonanie porażająco naiwne.



środa, 25 lutego 2009

Fakty z życia Marleny D.

„Prawdziwa Marlena Dietrich” – Gilles Plazy


Jest to biografia znanej kiedyś aktorki, Marleny Dietrich. Obejmuje całe jej życie, a nawet nieco więcej, bo sięga czasów rodziców, a nawet dziadków. Dzieciństwo, nauka gry na kilku różnych instrumentach muzycznych, surowa matka, młodość, występy w berlińskich teatrach rewiowych, sława, kolejne filmy w Ameryce, kochanki i kochankowie, występy estradowe, schyłek kariery, starość i śmierć.

Czy jest to historia prawdziwa, jak obiecuje tytuł? Myślę, że tak… w sensie zgodności przedstawionych faktów z rzeczywistością, na pewno tak. Problem w tym, że poza faktami właściwie prawie nic więcej tu nie ma. Książka sprawia wrażenie napisanej w telegraficznym skrócie i językiem tak kompletnie wypranym z jakichkolwiek emocji, że równie dobrze mogłaby to być instrukcja obróbki drewna.

Najwięcej „życia” jest – moim zdaniem – w tych kilku zdaniach:

„Stara kobieta w brudnej pościeli, nie lubi bowiem, by jej przeszkadzano, zmieniając bieliznę. Nie lubi też mycia. Sypialnia przesiąkła fetorem starości, choroby, odchodów stojących w nocnikach, dopóki ktoś ich nie opróżni. Taka sytuacja trwa dziesięć lat: dziesięć lat wegetacji. Marlena źle widzi, stopniowo głuchnie, psują jej się zęby. Sama sobie obcina włosy. Często jest pijana”.

Książka wzbogacona filmografią i trzynastoma zdjęciami, co w przypadku gwiazdy filmowej wydaje się skromnością wręcz ascetyczną.

Biografia? Chyba raczej faktografia.



poniedziałek, 23 lutego 2009

Żydowskie wieczory...

„Wieczory kaluki” – Howard Jacobson


Na początek kilka słów wyjaśnienia dotyczącego kaluki.

„Tym, którzy nie znają tej gry, należy się wyjaśnienie, że kaluki to ulubiona przez Żydów – wszędzie tylko ci Żydzi, Żydzi i Żydzi – odmiana remika, przy czym jej atrakcyjność (chociaż nie każdy Żyd zgodzi się z tą opinią) polega dla Żyda na tym, że ze swej natury skłania ona grających do sporów i polemik. Nie byłem pewien, czy matka na pewno powinna wołać gromko »Kaluki!« po wyłożeniu swoich kart, ale wydawało mi się, że na tym właśnie polega radość z tej zabawy i że nie chodzi właściwie o samą grę, lecz przede wszystkim o dyskusje o tym, jak i w jakim duchu należy w nią grać. Niektóre nasze wieczory kaluki okazywały się wielkimi sukcesami towarzyskimi, chociaż nie rozgrywano podczas nich ani jednej partyjki. »Dobra gra to szybka gra«, powiadał ktoś na przykład, a ustalenie, co to znaczy »szybka«, zajmowało zebranym resztę wieczoru”.

Bohaterem i narratorem jest w książce Maxie Glickman, który – zanim stał się znany i uznany jako autor komiksów – pracował dla wydawcy gejowskiej literatury erotycznej. Opowiada on o życiu swoim, rodziny i przyjaciół oraz o wszelkiego typu problemach, które nierozerwalnie wiążą się z prostym pozornie stwierdzeniem: jestem Żydem. Jest tu także miejsce na tragedię, kryminalną tajemnicę, historię zakazanego romansu i kilkanaście innych wątków.

Ojciec Maxiego – bokser, który musiał zrezygnować z kariery, bo mu wiecznie krew leciała z nosa – nie był Żydem religijnym, a nawet wprost przeciwnie – wojującym ateistą. Całe życie starał się uwolnić od emocjonalnego ciężaru sztetla gdzieś w Europie wschodniej. Pragnienie to przekazał synowi, ale wygląda na to, że i jemu sprawiało to ogromne problemy i, pomimo urodzenia i wychowania w Anglii, nie bardzo się udało.

„Chyba jednak trochę przesadziłem ze swoim żydostwem, bo ostatnio zastanawiała się przecież, dlaczego ciągle muszę wyglądać jak Żyd.
- Bo ja, do kurwy nędzy, jestem Żydem – przypomniałem jej.
- Przez cały czas?
- W każdej pierdolonej chwili.
- Przestań przeklinać – powiedziała.
- Przestanę przeklinać, kurwa, kiedy przestaniesz mnie pytać, dlaczego ciągle wyglądam jak jebany Żyd.
- Dlaczego z tobą o wszystko trzeba się wykłócać? Dlaczego nie możesz powstrzymać się od przekleństw i przestać wyglądać na Żyda?
- A co ja mam zrobić, kurwa mać? Iść na operację plastyczną nosa?
[…]
- Świetna myśl – odpowiedziała w końcu. – Amputuj sobie nos”.

Żydostwo i wszystko co się z nim wiąże, jest problemem stale obecnym w życiu bohatera i jego zwariowanych krewniaków, w rozmaity sposób przeszkadza mu w życiu, komplikuje je i, choć miewa to często aspekty zabawne, śmiać może się z nich czytelnik, ale nie jestem pewien, czy Maxie…

Howard Jacobson (urodzony w 1942 roku w Manchesterze angielski rysownik i autor kilku książek) potrafi w sposób zupełnie niesamowity przejść w jednym akapicie od tematów bardzo poważnych do groteski, a nawet splatać je w jedną całość, pozostawiając czytelnika oszołomionego i zadającego sobie pytanie, czy miał do czynienia z typowym humorem brytyjskim, którego naczelną zasadą jest: „tylko nie nazbyt poważnie!”, czy z perełkami typowo żydowskiego poczucia humoru, czy może „tylko” z wirtuozerią językową Jacobsona.

„Od wyglądania jak Żyd można się w końcu porzygać, podobnie jak od tego, że ludzie patrzą na ciebie jak na Żyda. Ciekawie byłoby się więc przekonać, jak to jest nie być zaszufladkowanym za zawsze. Oni – goje – zawsze dziwnie nam się przyglądają, bez względu na to, czy chcą nas skrzywdzić, czy nie. Żyd zawsze wzbudza w nich jakieś oczekiwanie, jak gdyby miał gotową odpowiedź na swój temat, na dobre i na złe – odpowiedź na pytanie, którego oni nie bardzo potrafią postawić. Więc byłoby fajnie przestać być wreszcie powodem takich reakcji. I – ponieważ w istocie Żyd nigdy nie ma dobrej odpowiedzi na żadne pytanie – miło byłoby nie sprawiać im więcej zawodu. Myślałem, jak by to było, gdybym nie czuł, że rozbudziłem cudzą ciekawość, której nie potrafię zaspokoić. Może wtedy wstawałbym rano szczęśliwy, a nie odrzucony i wkurwiony. Może znalazłbym większy rynek zbytu dla moich rysunków. Może wtedy życie z moją hitlerowską, nieczułą jak pogrzebacz żoną układałoby mi się nieco lepiej. Podobno mężczyźni z mniejszymi nosami robią lepsze minety. Ale po prawdzie najlepsze minety na świecie robią Żydzi, i to właśnie dlatego, że tymi swoimi wielkimi nosami drażnią to, co trzeba, choć z drugiej strony należy przyznać, że w zasadzie nie jest to mineta. A zatem być może, nie rozdzielając już dalej włosa na czworo, po operacji plastycznej robiłbym gorsze minety. Nad tym też powinienem był się zastanowić. Tak, każę sobie obciąć nos i zrobię tej dziwce na złość”.

Zbyt wiele wulgaryzmów – jak na mój gust. Niektóre sprawiają wrażenie jakby doklejonych na siłę. Poza tym, oczywiście mogę się mylić – oryginału nie widziałem, ale mam wrażenie, że tłumacz stosował często i bez potrzeby „twarde” ordynarne ich wersje zamiast możliwych, nieco lżejszych.

Książka zdecydowanie warta przeczytania.



czwartek, 19 lutego 2009

Stalin młode lata despoty

„Stalin – młode lata despoty” – Simon Sebag Montefiore


Co do zawartości, tytuł właściwie informuje potencjalnego czytelnika w sposób całkowicie wystarczający – książka zawiera częściową biografię Józefa Stalina, obejmującą wczesne i późniejsze dzieciństwo, okres dorastania i wreszcie lata do objęcia przez niego funkcji w nowym rządzie w 1917 roku. Ciąg dalszy biografii znaleźć można we wcześniejszej książce tegoż autora pod tytułem „Stalin. Dwór Czerwonego Cara”.

Autor przekonuje w swojej książce, że wizerunek Stalina, powszechnie znany w Europie i na Świecie, jest w rzeczywistości dziełem jednego tylko człowieka – Trockiego. Zważywszy na fakt, że Lew Trocki był największym wrogiem Stalina, trudno zakładać, żeby mówił i pisał o swoim przeciwniku i prześladowcy obiektywnie.
Według Montefiore Stalin był postacią wyjątkową i, oczywiście na swój sposób, osobowością wybitną.

„Stalin – młode lata despoty” to dokumentalna, z pokaźną bibliografią, przypisami i zdjęciami, opowieść o młodym Stalinie, jego czasach, o carskiej Rosji, o rewolucji, o ruchu robotniczym, o rewolucjonistach.

W książce przedstawiono bez żadnych niedomówień sposoby finansowania działalności rewolucyjnej w carskiej Rosji, które w dużej mierze opierały się na wymuszeniach, fałszowaniu pieniędzy, napadach na banki, piractwie morskim i rzecznym, ściąganiu haraczy w zamian za tzw. „ochronę”, kidnapingu itp. Jako, że tego typu działania nie wystarczały, więc…

„Wielu bogaczy i przedstawicieli wolnych zawodów chętnie finansowało bolszewików. Berta Nussimbaum, żona magnata naftowego i matka pisarza Essada Beja , sympatyzowała z bolszewikami. «Moja matka – wspomina Essad bej – finansowała nielegalną komunistyczną prasę Stalina swoimi diamentami». To zadziwiające, dlaczego Rothschildowie i inni potentaci naftowi, jedni z najbogatszych ludzi w Europie, finansowali bolszewików, którzy ostatecznie zniszczyli ich interesy”.

Nie interesowałem się wcześniej aż tak bardzo historią rewolucji, więc zaskoczeniem była dla mnie informacja, że bolszewikami, a przede wszystkim rewolucjonistami, byli także książęta i baronowie.

Zabawny, choć podczas czytania nieco uciążliwy, okazał się gruziński (chyba) zwyczaj nazywania ludzi ich zdrobnieniami, przydomkami, pseudonimami i może jeszcze czymś innym, które z niezrozumiałych względów „muszą” zaczynać się na literę „k”. Dużo czasu zajęło mi zapamiętanie, że Kato to kobieta, Kamo mężczyzna, Keke kobieta, Koba mężczyzna, Koki to hrabia, a Kote… kim jest Kote? No, właśnie – już zapomniałem.

Choć napisana bez jakiegoś wybitnego polotu, książka na pewno warta przeczytania.

Uwaga. Tytuły obu książek Montefiore zapisuję w taki sposób, jak to jest w przedmowie jego autorstwa, czyli w jednym tytule jest myślnik, a w drugim kropka. Wydawałoby się, że autor wie najlepiej, jak zatytułował swoje książki, ale… tytuł oryginału to po prostu „Young Stalin”.



poniedziałek, 16 lutego 2009

Polska bezinteresowność

„Czterdzieści twardych” – Barbara Stanisławczyk


„Ta wojna zdemaskowała człowieka. Jakiegoś Polaka, jakiegoś Żyda, jakiegoś Niemca, Rosjanina, Ukraińca, Łotysza, Litwina… To nie narody były dobre albo podłe, bohaterskie lub tchórzliwe… tylko konkretni ludzie”.

No, pomyślałem sobie, nareszcie mam okazję poczytać na ten temat coś opartego na faktach i zdrowym rozsądku, a nie tylko, jak dotąd, wynikającego z ksenofobii, uprzedzeń lub braku realizmu. Rzecz jasna zdawałem sobie sprawę, że każdy wybór z natury i założenia jest subiektywny i zależy od przekonań i nastawienia wybierającego, ale zaczynało się dobrze, więc miałem nadzieję i sporo zapału.

Historie Polaków, Żydów i innych nacji prezentowane w zbiorku pochodzą z różnych źródeł, głównie z ŻIH, ale także rozmaitych pamiętników, artykułów prasowych i innych. Relacje uczestników zdarzeń poddane zostały pewnej obróbce czy redakcji, trudno bowiem zakładać, żeby bohaterowie pisali o sobie i swoich bliskich w trzeciej osobie liczby mnogiej. Zakładam, że korekt tych dokonała Barbara Stanisławczyk, jednak w tym momencie mniej mnie interesuje kto to zrobił, a bardziej zakres ingerencji redaktora w autentyczne opowieści.

W książce znalazło się kilkanaście relacji o tym, jak to w czasie wojny Polacy bezinteresownie i z narażeniem własnego życia ratowali Żydów przed śmiercią z rąk niemieckiego okupanta. Jednak, odmiennie niż w większości tego typu publikacji, historie w zbiorku zaprezentowane nie kończą się radością i uściskami w dniu wyzwolenia. Te opowieści mają ciąg dalszy, sięgający nawet kilkudziesięciu lat po wojnie. Chciałoby się powiedzieć, że niestety…

Wszystkie, albo prawie wszystkie, zawarte w zbiorze relacje zawierają też niezwykle ciekawy element dotyczący ogromnego rozczarowania, zawodu, a nawet żalu i urazy, ratujących Polaków wobec ratowanych Żydów, a dotyczących ich, to jest Żydów, postawy po wojnie.
Stanowisko Polaków można by podciągnąć pod pewien wzorzec: to my was bezinteresownie (sic!) uratowaliśmy, a teraz wy nie chcecie z tego Izraela nawet głupich dziesięciu tysięcy dolarów wysłać, kiedy wiadomo, że wszystkim tam znakomicie się powodzi.
Te dziesięć tysięcy autentycznie występuje w jednej z relacji.

Każda, albo prawie każda, historia kończy się pretensjami Polaków o to, że Żydzi nie wystąpili do Yad Vashem o przyznanie medalu Sprawiedliwego, albo zrobili to za późno, że w paczkach przysyłają niemodne rzeczy, albo, że nie przysyłają paczek, że zbyt rzadko piszą, albo w ogóle nie piszą i w ogóle, że nie chcą nieustanie i w oczekiwanej przez Polaków formie, okazywać swojej dozgonnej wdzięczności, którą przecież czuć mają, powinni i basta!


Lektura na pewno ciekawa, choć uświadomienie sobie, że my, Polacy, tak właśnie wyobrażamy sobie bezinteresowną pomoc jest smutne, krępujące i niebyt przyjemne…



sobota, 14 lutego 2009

Murzynek Nelio w Afryce

„Comédia infantil” – Henning Mankell


Baśń, oczywiście poza tym, że jest baśniowa, zawiera zawsze, a przynajmniej powinna, kilka bardzo charakterystycznych elementów, typowych motywów, odróżniających ją wyraźnie od innych gatunków literackich. Głównie i przede wszystkim są to motywy konfrontacji dobra i zła, sprawiedliwości i dobra, wędrówki i drogi, no i oczywiście mędrca (wróżki, maga itp.), to jest charyzmatycznej postaci o wyjątkowych zdolnościach, cechach i umiejętnościach.
„Comédia infantil” jest baśnią. Piękną, nieco smutną, z wieloma morałami i mocno problematycznym happy endem, a może i bez niego. Baśnią rodzącą wyjątkowo wiele pytań, na które każdy musi znaleźć odpowiedź sam. Już sam tytuł jest problematyczny (Komedia dziecięca?), ale po kolei…

Rzecz dzieje się najprawdopodobniej w stolicy Mozambiku, Maputo, gdzie Henning Mankell pomieszkuje od czasu do czasu. Kraj odzyskał niepodległość, ale nadal boryka się z wieloma trudnymi problemami. Walki o władzę, głód, bezrobocie, analfabetyzm, bandytyzm i bezdomność, są codziennością.

Dona Esmeralda, córka dawnego gubernatora, za zasługi dla rewolucji dostaje stary, zrujnowany teatr. Nie ma pieniędzy na jego remont ani prowadzenie, ale szczęśliwie wpada na pomysł urządzenia w dawnej kasie i zamkniętym bufecie teatralnego foyer – piekarni. Liczy na to, i słusznie, że ze sprzedaży pieczywa będzie miała pieniądze na finansowanie teatru.
W piekarni zatrudniony zostaje młody człowiek, José Antonio Maria Vaz, zwany później Kronikarzem Wiatrów.

W czasie, gdy artyści szykowali nowy spektakl, tym razem o kryzysie religijnym w stadzie słoni, nocą, piekarz Antonio znajduje na pustej scenie teatru rannego Nelia. Wnosi go na dach piekarni, pielęgnuje w miarę swoich bardzo skromnych możliwości, a następnie przez dziewięć nocy wysłuchuje filozoficznej opowieści Nelia o życiu. Po zakończeniu tej opowieści Nelio umiera.

W opowieści Nelia jest miejsce i na napaść bandytów i ich zbrodnie, na zabójstwo, którego w obronie własnego życia dokonał sam Nelio, o wędrówce w towarzystwie tajemniczego karła i wreszcie o życiu bezdomnych dzieci na ulicach miasta.

Relacja Nelia i opowiadającego o nim piekarza jest bardzo prosta, ale to pozory, bo właściwie wszystko w tej książce ma jakąś drugą lub trzecią treść, jakieś głębsze znaczenie. Nawet przezwiska uliczników, Tristeza, Pecado (Smutek, Grzech) niewątpliwie nie są przypadkowe.

Ze względu na specyficzny sposób, w jaki Henning Mankell napisał swoją książkę, dwa elementy stale umykały mojej uwadze i co trochę musiałem je sobie specjalnie przypominać. Chodzi mianowicie o to, że Nelio, jak i pozostali główni bohaterowie powieści, był Murzynem, oraz to, że w chwili śmierci miał zaledwie dziesięć lat.

Jak już wspomniałem, lektura rodzi masę pytań i wątpliwości. Różnego typu zresztą. Czy rzeczywiście bezdomne i głodne dzieci marzą przede wszystkim o posiadaniu dowodu tożsamości, czy może tak się tylko roi bogatemu Szwedowi, który wprawdzie kocha Mozambik, ale jak mu się znudzi, to wsiada w samolot i wraca do cywilizacji?
Czy wymowa powieści zmieniłaby się choć na jotę, gdyby opisywane wydarzenia ulokowane zostały na ulicach miasta w Laosie, Chile, a nawet Hiszpanii czy Albanii? W tym przypadku jestem przekonany, że odpowiedź brzmi – nie.
Czy Henning Mankell przebiłby się ze swoją książką wcześniej, zanim stał się sławny, znany i zamożny dzięki powieściom kryminalnym?

Oczywiście nikt nie ma obowiązku, ani takich pytań sobie zadawać, ani, tym bardziej, jakoś specjalnie szukać na nie odpowiedzi. W moim jednak przekonaniu na rynkowej wartości książki, jej poczytności i wysokich ocenach czytelników, znacząco zaciążyło nazwisko Mankell… możliwe, że bardziej niż fabuła i przesłanie powieści. Podobnie zresztą, jak to było z niektórymi pozycjami Paulo Coelho.

Tym niemniej, żeby nie było wątpliwości, uważam ją za zdecydowanie wartą przeczytania.



czwartek, 12 lutego 2009

BiblioNETka i inne fora

Co ja tutaj robię czyli, po co mi ta cała BiblioNETka?


Moja babcia mawiała często, że nadmiar demokracji rodzi arogancję. Właściwie nie rozumiałem tego powiedzenia bardzo długo (polityką się nie interesuję), chyba aż do czasów upowszechnienia się w Polsce Internetu. Ale, po kolei…

Udzielałem się już od lat kilku na paru forach internetowych (teraz to się chyba nazywa portale społecznościowe?) oraz w Usenecie, zanim wpadłem na pomysł zorganizowania własnego forum. Z założenia miało to być miejsce, w którym będę mógł wymieniać poglądy i doświadczenia z grupą znajomych. Liczyłem się z tym, że znajomi zaproszą znajomych, a więc rozsądnie zakładałem, że moje forum będzie miało w porywach może nawet z pięćdziesięciu użytkowników.

Potrenowałem sobie konfigurowanie takich for, przy okazji konkretyzując cele, zamierzenia, kształt, zasady i inne takie. Kiedy byłem gotowy, przynajmniej mniej więcej, moje forum ruszyło.

Gdzieś tam, kiedyś pisałem: „Podstawową potrzebą społeczną ludzi na planecie Ziemia jest komunikacja. Niezbędne do życia jest dla nas porozumiewanie się. Uwielbiamy rozmawiać, dzielić się poglądami, wymieniać doświadczenia, wspólnie radzić sobie z problemami, narzekać, chwalić się, plotkować, pytać, odpowiadać, pomagać innym, opowiadać dowcipy itd.”.
Chyba nie doceniłem tej potrzeby, bo bardzo szybko użytkowników zarejestrowało się więcej, niż zakładałem. Jednak nie to było problemem.

Czasem ktoś z nich podrzucał mi jakiś pomysł na ulepszenie czy modernizację forum. Pomysły analizowałem i wprowadzałem w życie, lub nie, zależnie od okoliczności i możliwości. Kłopoty zaczęły się w chwili, kiedy parę osób przy takiej okazji starało się mnie usilnie przekonać do swoich pomysłów, a wreszcie różnymi metodami zmusić do ich zastosowania. Kiedy okazałem się odporny na takie naciski i nie reagowałem na zaczepki, prowokacje i złośliwości, kilka osób ostentacyjnie się pożegnało z forum, demonstracyjnie domagając się usunięcia ich kont. Oczywiście wywołało to kolejne dyskusje, jedni prosili odchodzących o pozostanie, inni dociekali jakichś ukrytych motywów ich decyzji, zajmowano stanowiska za i przeciw…

Poza jednym przypadkiem wszyscy odchodzący wrócili w terminie do trzech miesięcy. Jedni z nowymi nickami (loginami, nazwami użytkownika), inni z takimi samymi, do których dodawali tylko kolejny numerek. Rekordziści żegnali się i wracali po 3-4 razy.

Wspomniałem, że byłem odporny na naciski. To prawda, ale też nie oznacza to, że tego typu sytuacje nie kosztowały mnie i to sporo, w sensie emocjonalnym. Za każdym razem zastanawiałem się, rozważałem, biłem z myślami, zadawałem sobie pytania typu: „a może jednak?”, „a gdyby tak rzeczywiście?”, „a co by było gdybym… ?” itd.

Po jakiejś kolejnej tego typu „akcji” jakimś cudem się otrząsnąłem. Spojrzałem na całą tą sprawę z dystansu i zorientowałem się, że od roku tracę energię, siły i środki na jakieś szalone i dramatyczne próby zrealizowania wyobrażeń i rojeń kilkunastu osób o forach dyskusyjnych. A kiedy mi się to nie udaje i oni odchodzą, ja mam wyrzuty sumienia, czuję się winny i w ogóle za dużo mnie to kosztuje.

Czy pozwoliłbym sobie, organizując otwarte przyjęcie, na to, żeby jacyś znajomi znajomych, zaproszeni przez innych znajomych, musztrowali mnie i terroryzowali swoimi wymaganiami dotyczącymi urządzenia mojego domu, rozstawienia mebli, koloru zasłon? Nie podoba się? To spier…
No, może tak bym nie powiedział, ale w sumie o to by przecież chodziło.

Jeszcze później wpadło mi do głowy, że być może właśnie dlatego, że nie stawiałem sprawy jasno i twardo, takie właśnie cyrki się na moim forum czasem działy. Bo trzeba było krótko: to jest moje forum (mój dom, moje auto itp.) i będzie tu tak, jak ja sobie życzę. I koniec! A jak się nie podoba, to proszę sobie założyć swoje. Ostatnio można to zrobić nawet za darmo.
No, ale ja chciałem być takim demokratycznym administratorem, kumpelskim moderatorem i w ogóle, przyjacielem wszystkich.
Po kilkunastu miesiącach szarpaniny zamknąłem swoje forum, obiecując sobie, że nigdy więcej. Obietnicy tej nie dotrzymałem, ale to już inna bajka. :-)

Pamiętam, jak kiedyś pewien prawnik nauczył mnie jednej bardzo ważnej rzeczy na temat Internetu mówiąc: „jeśli w Internecie coś nie jest twoje, to jest czyjeś”.
Ano właśnie, a jak jest czyjeś, to ja, nie będąc właścicielem, nie mam prawa przymuszać go, by swoją własność jakoś tam dostosowywał do moich potrzeb, zachcianek i rojeń.
Owszem, czasem, w określonych okolicznościach i najlepiej tylko wtedy, kiedy mnie o to poproszą, mogę wyrazić swoje zdanie i coś tam zaproponować – to wszystko.
A nadmiar demokracji rodzi arogancję, co w polskim Internecie, zwłaszcza na forach „gazetowych”, widać aż nazbyt wyraźnie.



Ale miało być o BiblioNETce, a tu wstęp rozrósł mi się trochę niekontrolowanie. :-)

Mnóstwo lat planowałem, że założę sobie jakiś zeszyt, w którym będę notował przeczytane książki. Z kilku powodów nigdy tego pomysłu nie zrealizowałem. Jednym z nich było to, że nie potrafiłem obmyślić sposobu indeksowania takich wpisów – co by mi przyszło z siedemnastu stukartkowych zeszytów z notatkami na temat książek, jeśli nie potrafiłbym odszukać wpisu dotyczącego konkretnej, określonej pozycji?

Kiedy pojawił się i upowszechnił Internet, a ja nauczyłem się pisać strony www, sytuacja diametralnie się zmieniła. Usenet, blogi, fora i inne takie, okazały się znakomitymi narzędziami. Mogę dzięki nim prowadzić swój notatnik z przeczytanymi książkami i opiniami na ich temat. Co więcej, mogę te swoje notatki komuś pokazać, udostępnić i ewentualnie poznać zdanie innych czytelników, o książce i o tym, co ja o niej napisałem. Tak powstał Gekados, tak dołączyłem do BiblioNETki, po to czasem produkuję się na pl.rec.ksiazki.

Gdyby BiblioNETka była moja, to ja bym w niej… Ale moja nie jest. I o tym staram się pamiętać. :-)

Dobrze, że jest w BiblioNETce dział, w którym można zaprezentować własne pomysły na temat kształtu, budowy, działania, funkcjonalności. Rzuciłem tam chyba kiedyś hasło dotyczące innej konstrukcji forum, skali ocen od 0 do 9 i może czegoś jeszcze, nie pamiętam. Ale nie czuję się obrażony jeśli moje genialne pomysły nie są realizowane.
Po wprowadzeniu nagrody na recenzję tygodnia, miałem kiedyś ochotę „przyczepić się” i domagać wyjaśnień, czemu nagrody zdobywają tylko teksty długie i czemu tylko pozytywne (chyba, że coś przeoczyłem), przecież dobra recenzja może być też krytyczna. Doszedłem jednak szybko do wniosku, że to nie o moją kasę tu chodzi, więc może lepiej właścicielowi pieniędzy nie będę narzucał swojego pomysłu na ich wydawanie.

Czy jestem wdzięczny twórcom, właścicielom BiblioNETki? Nie. Każdy z nas realizuje tu jakieś tam swoje własne potrzeby i cele. Ja mam gdzie się wymądrzać na temat książek, a szefowie dzięki moim (i innych użytkowników) tekstom mogą… coś tam pewnie mogą, nie moja sprawa.

Ostatecznie i na koniec zauważyłem, że im mniej mam w przypadku takich przedsięwzięć oczekiwań, tym lepiej dla mnie. I chyba nie tylko dla mnie. :-)



Inkwizytor Eymerich

„Mater Terribilis” – Valerio Evangelisti


Kiedy poznałem Pisarza, a zwłaszcza, kiedy poznałem go bliżej (przez jakiś czas mieszkaliśmy w jednym pokoju), zdobyłem się na oczywiste chyba w tej sytuacji pytanie, które, jak się wydaje, prędzej czy później paść musiało: jak się pisze książki?
Pisarz rozbawiony odpowiedział pytaniem na pytanie: a czy ty masz jakiś pomysł na książkę? Oczywiście – odparłem zgodnie z prawdą – ze dwadzieścia, ale… może nadawałyby się na krótką nowelkę lub jakieś niewielkie opowiadanie, ale na prawdziwą książka? Nie… nie sądzę.
Bo widzisz – zdradził mi największą chyba tajemnicę swego warsztatu – tak ma każdy, ale jeśli chcesz być pisarzem, odnieść sukces, to musisz nauczyć się, jak tych dwadzieścia pomysłów połączyć w jedną całość.

Podczas lektury „Mater Terribilis” przekonałem się, że Valerio Evangelisti najwyraźniej też zna tą tajemnicę, metodę i sposób, z tym, że w jego wykonaniu efekt końcowy pozostawia jednak nieco do życzenia.

Rzecz dzieje się w czterech nurtach czasowych. Jeden jest mniej więcej współczesny. Jeden dotyczy fantastycznej dość przyszłości. Dwa są typowo historyczne i, choć dzieli je od siebie pół wieku, związane są z tzw. „wojną stuletnią” W rzeczywistości trwała ona lat sto szesnaście i składała z serii konfliktów zbrojnych o rozmaitym natężeniu, pomiędzy Anglią i Francją. Ogólnie rzecz biorąc była to wojna o sukcesję.

Już w połowie książki zniechęciło mnie i znużyło bezskuteczne odgadywanie związków pomiędzy tymi odrębnymi opowieściami. Widać niezbyt rozgarnięty jestem, więc zostawiłem tą sprawę autorowi, licząc na to, że prędzej czy później jakoś musi przecież wyjaśnić, po co to wszystko robi.
Nie zawiodłem się – wyjaśnił. Niezbyt przekonująco, ale wyjaśnił. Nieco zawiedziony i rozczarowany zastanawiałem się, czy książka straciłaby jako całość, gdyby na przykład wątku SF by w niej zabrakło. Wyszło mi na to, że zupełnie nie.
Podobnie w wątkiem współczesnym, choć ten zawiera przynajmniej kilka dosyć ciekawych i cynicznie zaprezentowanych „prawd” dotyczących technik, metod i sposobów manipulowania przez media masami.

Nicolas Eymerich, ulubiony przez Evangelistiego inkwizytor, ma z polecenia samego papieża rozwiązać tajemnicę śmierci dominikanów w biskupstwie pod Cahors.

Magia i mity, przygoda i tajemnica, fantazja i diabelskie majaki mieszają się w powieści z wydarzeniami historycznymi, tworząc w sumie dość udatną całość. A przynajmniej lekkostrawną rozrywkę dla niezbyt wymagającego czytelnika.

Tylko postać głównego bohatera mi się mocno nie podoba. Zresztą słowo „bohater” jest tu użyte chyba w sposób dość odległy od jego powszechnego znaczenia. Postawa inkwizytora Eymericha to mieszanina okrucieństwa, załganej hipokryzji i fanatyzmu religijnego, a ponadto porażającej u duchownego pychy, żądzy władzy i zaszczytów. Wydaje mi się, że z bohaterstwem niewiele ma to wspólnego, jeśli w ogóle cokolwiek.

Słyszałem od znajomego, który też czyta Evangelistiego i jego cykl o Eymerichu, że jest to postać dwuznaczna. No… być może. Ja jednak tego drugiego, pozytywnego znaczenia jakoś nie odnalazłem.



sobota, 7 lutego 2009

Clarence Darrow

„W imieniu obrony” – Irving Stone


Jest to bardziej literacka niż dokumentalna biografia świetlanej postaci amerykańskiej palestry, Clarence’a Darrowa.

Clarence Seward Darrow (1857–1938), to amerykański prawnik, adwokat, agnostyk, znany z cytowanego często powiedzenia: „Nie wierzę w Boga, ponieważ nie wierzę w krasnoludki”.

Darrow nie posiadał właściwie formalnego wykształcenia prawniczego, chyba, że za takie uznać jeden rok nauki w prawniczym college’u w Annn Arbor. W tamtych czasach wystarczyło to do podjęcia pracy w biurze prawniczym. Niedługo potem zdał niezbyt trudny egzamin przed komisją adwokacką do egzaminowania aplikantów i tym samym stał się prawnikiem „z prawdziwego zdarzenia”.

Inteligentny, oczytany, świetny mówca, kierował się raczej kategoriami sprawiedliwości i uczciwości niż skodyfikowanymi ustawami. Tak, wtedy było to jeszcze możliwe…

Występował w wielu głośnych procesach, bronił między innymi przywódcę strajku pracowników Pullmana, Eugene Debsa, braci McNamara, Leopolda i Loeba.

„W imieniu obrony” to opowieść zarówno o życiu Darrowa, głośnych procesach, w których brał udział oraz o Ameryce przełomu XIX i XX wieku i wydarzeniach, dzięki którym stała się ona tym, czym jest obecnie.



piątek, 6 lutego 2009

SF w starym stylu

„Człowiek do przeróbki” – Alfred Bester


Akcja dzieje się w XXIV wieku, ale to przyszłość umiarkowanie fantastyczna. Kilka gadżetów, parę skolonizowanych planet… to nie te elementy są tu najważniejsze. Istotna jest bowiem struktura społeczeństwa, w którym ważną, a nawet niezbędną rolę odgrywają esperzy, to jest telepaci różnych stopni.
Niesie to za sobą wiele rozmaitych konsekwencji, ale w książce najważniejsza jest jedna: jak zaplanować i zrealizować zabójstwo, jeśli stale gdzieś w pobliżu jest ktoś, zdolny odczytać takie myśli i odpowiednio szybko zapobiec przestępstwu?

„Człowiek do przeróbki” to właściwie powieść sensacyjna, tyle że dziejąca się w takich właśnie specyficznych realiach.

Ben Reich, szef ogromnej korporacji Monarch, ma nieograniczone ambicje i wyobraźnię. Na przeszkodzie jego planów stoi rywal, władca konkurencyjnego imperium, D’Courtney, którego Reich postanawia po prostu zabić. Czy będzie w stanie to zrobić i uniknąć, jako jednostka aspołeczna, Przeróbki?



środa, 4 lutego 2009

Granice rozsądku?

„Zwodniczy punkt” – Dan Brown


Senator knuje, jak by się tu wdrapać na stołek prezydencki. Prezydent knuje, jak by się tu nie dać wysadzić z siodła. NASA knuje, jak by tu nie dopuścić do odsunięcia jej od dopływu nieograniczonych funduszy. Asystentka senatora knuje, jak by tu przy jego pomocy zrobić karierę polityczną. Córka senatora knuje, jak by się tu od ojca całkowicie i definitywnie odpępowić. Wykorzystując najnowsze i najwspanialsze zdobycze ludzkiej techniki, szeregowi agenci knują, jak wykonać zadanie uknute przez ich tajemniczego rozkazodawcę. Szef agencji knuje działania podyktowane częściowo pragnieniem zemsty za śmierć córki, która zginęła z rąk terrorystów, którzy już nic nowego nie uknują, bo okazali się terrorystami-samobójcami.

W środku arktycznego lodowca czujniki NASA odkryły meteoryt. Szybko okazuje się, że owe satelitarne czujniki niczego nie odkryły, bo były po prostu popsute, ale to głupstwo, bo natychmiast, jak diabełek z pudełka wyskakuje kanadyjski geolog, który tego epokowego odkrycia dokonał. Po chwili wychodzi jednak na to, że Kanadyjczyk też nie miał z odkryciem nic wspólnego, być może dlatego, że zmarł - w bliżej nieznanych okolicznościach zresztą. Szybko dowiadujemy się także, że meteoryt tak naprawdę nie był meteorytem, w co uparcie wierzyli najznakomitsi uczeni, a co odkryła kobieta pracująca przy sporządzaniu skrótów raportów.

Do tego wszystkiego mikrobot wielkości owada, przenoszący kamerę oraz strzykawki z trucizną, to głupstwo niewarte wspomnienia. Podobnie jak technika wydobywania odłamków skalnych z dna Rowu Mariańskiego i kilkanaście innych fantazji, a może fantasmagorii autora.

Zastanawia mnie tylko, jak bardzo trzeba lekceważyć czytelników, żeby wciskać im tak fantastyczne banialuki?

Ale… jak pominąć te wszystkie bzdurnoty, książkę całkiem nieźle się czyta… Tylko po skończeniu pozostaje pewien… niesmak…



niedziela, 1 lutego 2009

Nie mogło się udać

„Zakładnik” – Robert Crais


Trójka młodych ludzi napada na przypadkowo wybrany market. Robota, która z założenia miała być najprostsza na świecie, zakończyła się tragicznie: właściciel sklepu w obronie kasy sięgnął po broń i w szamotaninie, która się po tym wywiązała, został śmiertelnie postrzelony.
Ścigani przez policję sprawcy wpadają do – znów przypadkowego – domu w willowej dzielnicy Bristo Camino (Kalifornia) i biorą zakładników: pracującego w domu mężczyznę i jego dwoje dzieci.

Od tej chwili sprawy naprawdę się komplikują, a wszystko okazje się nie tym, czym się wydawało. Właściciel willi skrywa sekrety i pieniądze mafii, komendant lokalnego posterunku jest byłym negocjatorem jednostki antyterrorystycznej (oczywiście przeżywającym właśnie trudne chwile), jeden z porywaczy też nie jest zwyczajnym chłopakiem z marginesu itd.

Historia pokomplikowana do granic absurdu. Bardzo przeciętne pisarstwo. Kolejny thriller, dobry być może jako rozrywka w podróży, który w innych warunkach spokojnie można sobie darować.