sobota, 24 grudnia 2022

Książęta Rzymu kontra mafia

 „Corleone” – Francis Marion Crawford

Francis Marion Crawford urodził się 2 sierpnia 1854, w Bagni di Lucca w Wielkim Księstwie Toskanii. Zmarł 9 kwietnia 1909 w Sant'Agnello di Sorrento (w tym włoskim mieście główna ulica – długa, ale umiarkowanie reprezentacyjna – do dziś nosi jego imię). Amerykanin, który większą część życia spędził we Włoszech i w Indiach, Amerykę odwiedzając jedynie od czasu do czasu. Fascynacja Włochami i Sycylią zaowocowała cyklem lub dość luźno powiązaną serią utworów, na którą składają się „Saracinesca” (romans przygodowy opowiadający pełną intryg historię Giovanniego Saracinesca i jego zalotów do Corony d'Astradente), „Sant'Ilario”, „Don Orsino”, „Corleone”, Trzytomowa powieść „Corleone” z 1897 roku, po części kontynuująca losy rodziny Saracinesca (piękna Corona jest w niej już matką dorosłych synów), była prawdopodobnie pierwszym poważnym podejściem do tematu mafii w literaturze. „Corleone”, i reszta serii, wydaje się połączeniem romantyzmu, realizmu oraz tematyki społecznej.
W swoich czasach, to jest w drugiej połowie i pod koniec XIX wieku, Francis Marion Crawford prezentował dość nowatorskie podejście do pisarstwa, uważał bowiem, że powieść jest towarem rynkowym, ale jednocześnie też i luksusem artystycznym, który, owszem, powinien czytelnika bawić, ale nie bez intelektualnych wymagań. Warsztat pisarski Crawforda przypomina mi niektóre powieści Charlesa Dickensa.

Kiedy osławiony książę Corleone zmarł bez większych ceremonii, w małym hoteliku drugiej klasy w Nicei i został pochowany bez żadnej godnej wzmianki w prasie, na koszt właściciela hotelu, wszystkie jego tytuły i to, co po zostało z jego ziemi i innych dóbr, przeszło na dzieci jego brata, ponieważ ten również już nie żył. Rodzina Corleone nigdy nie była długowieczna, a ich sojusze z reguły nie przyczyniały się do długiego życia tych, którzy byli żonami i mężami członków rodu.
[…]
Nazwisko Corleone było tylko tytułem, a miasto, z którego je zaczerpnięto, już dawno przeszło w inne ręce. Rodzina nazywała się teraz Pagliuca d’Oriani. Jak to często bywa we Włoszech, posługiwano się tym z trzech nazwisk, które było najbardziej znane temu, kto akurat je wymieniał*.

Włoskie i sycylijskie nazwiska, imiona, przydomki, tytuły i inne określenia osób stosowane w powieści zamiennie, sprawiały mi początkowo pewną trudność. Bywało, że cofałem się o kilka stron, żeby lepiej zrozumieć, o kogo chodzi. Z czasem ten kłopot staje się mniej ważny.

Pagliucowie są rodziną mocno zubożałej szlachty. Właściwie żyją prawie jak chłopi. Ich ziemie, jeśli jakieś im jeszcze zostały, objęte są hipoteką. Istniała też inna gałąź rodziny, nosząca nazwisko Pagliuca di Bauso, ale nie odgrywają oni w powieści żadnej roli. Ci Pagliuca d’Oriani, o których chodzi, to owdowiała Donna Maria Carolina Pagliuca. jej trzech synów: Teobaldo (któremu wuj nadał tytuł księcia Corleone), Francesco, Ferdinando oraz wychowana i wykształcona w klasztorze w Palermo córka, Vittoria.

Okazuje się, że Pagliucowie mogliby odbić się od dna. Orsino Saracinesca (syn księcia Giovanni’ego, zwanego Sant’Ilario i pięknej Corony) planuje budowę niewielkiej linii kolejowej przez ich ziemie. Jednak nie wszyscy Pagliucowie są chętni do sprzedaży rodzinnego Camaldoli. Ostro sprzeciwia się temu Ferdinando. Wprawdzie Teobaldo szybko pacyfikuje opornego brata, ale pojawia się inny problem, osobisty. Teobaldo rości sobie pretensje do pewnej dziewczyny, a ta podoba się nie tylko jemu. 

Na przyjęciu w Rzymie Orsino Saracinesca spotyka piękną Vittorię, która całkiem niedawno opuściła klasztorne mury, więc jest dziewczyną bardzo różniącą się od prostackich w sumie Pagliuców. Orsino jest nią… zaintrygowany. Tak rodzi się i narasta konflikt między sycylijską rodziną Corleone, powiązaną z mafią, a starym rzymskim rodem Saracinesca.

Tak zaczyna się opowieść Francisa Crawforda o Włoszech, Sycylii, jednak głównie o ludziach, ich mentalności, zwyczajach, przekonaniach, kulturze oraz osławionej gwałtowności, brutalności i bezwzględności.

Czy istnieje jakiekolwiek powiązanie między „Corleone” Francisa Crawforda, a „Ojcem Chrzestnym” Mario Puzo? Ależ oczywiście! Takie same, jak z dowolną książką o Sycylii, Sycylijczykach i mafii w XIX wieku we Włoszech. Wydaje mi się to raczej chwytem marketingowym, ale skoro profesor Taeko Kitahara na jakimś japońskim uniwersytecie doszukał się tych związków, to jasne, niech i tak będzie. Uprzedzam tylko, że są to powieści całkowicie różne, więc żeby nie było rozczarowań. Ostatecznie „Corleone”, to powieść całkiem niezła (choć nie porywająca), która powinna podobać się miłośnikom tematu, ale zwłaszcza dziewiętnastowiecznego pisarstwa.




---
* Francis Marion Crawford, „Corleone”, przekład i redakcja: Damian Tarkowski i Adrianna Krawczyk, Wydawnictwo Horyzont Idei, 2022, e-book.

piątek, 16 grudnia 2022

Bo najważniejsze są pozory

 „SPATiF. Upajający pozór wolności” – Aleksandra Szarłat

SPATiF – Stowarzyszenie Polskich Artystów Teatru i Filmu. Ale SPATiF-em nazywano też w pewnym skrócie, jak rozumiem, Klub Aktora tegoż Stowarzyszenia, działający w Alejach Ujazdowskich 45 w Warszawie. Modna i znana kiedyś restauracja, knajpa. Ale właściwie to nawet dwie. Mały SPATiF przy Pankiewicza oraz ten duży, właściwy otwarty w Alejach Ujazdowskich (wtedy jeszcze Aleja Stalina).

Punkt widzenia środowiska artystycznego przedstawia Maryna Kobzdejowa: Komunizm był dla nas wszystkich czymś, co należy po prostu przeczekać. Praca była czymś, czego się wtedy nie uprawiało. Zarabianie pieniędzy nie było w dobrym tonie. W dobrym tonie było posiadanie pieniędzy [1].

O historii Stowarzyszenia i Klubu napisała Szarłat książkę znakomitą. Znakomitą także z powodu tego, co prawie napisała, a czego można się domyślić, z powodu wniosków, jakie uważna lektura może pomóc wyciągnąć i całej reszty. Jeśli niezupełnie jest jasne, o co mi chodzi, wyjaśniam na przykładzie z książki.

Również filmowcy nie zasypują gruszek w popiele. Na początku zajmują pałacyk fabrykanta Oskara Kona przy ulicy Targowej.
/…/
Kiedy brakuje sprzętu – a brakuje wszystkiego – władze wyrażają zgodę na wyprawę filmowców do dawnej wytwórni UFA w Berlinie. Jak wspomina Kazimierz Kutz, rekwirują tam kamery, lampy, wózki, całe osprzętowanie i jako łup wojenny przywożą do Łodzi[1].

Przemyślenia i wnioski osoby czytającej ze zrozumieniem, a przynajmniej uważnie i nieotumanionej propagandą:
a) Jak to „zajmują pałacyk”? Kupili go? Może dostał go w prezencie od pana Kona lub jego rodziny znakomity reżyser, Aleksander Ford (właściwie: Mosze Liwszyc)? A może Oskar Kon nie przeżył wojny, a filmowcy po prostu zagarnęli bez skrupułów własność jego spadkobierców?
b) W czasie wojny i okupacji niemieccy najeźdźcy i bandyci rabowali i wywozili do siebie z Polski wyposażenie fabryk i zakładów przemysłowych. Wygląda na to, że my, Polacy, robiliśmy tak samo, ale już po zakończeniu wojny. Łup wojenny i grabież w czasach pokoju?

W tym momencie przychodzi mi na myśl cytat z innej książki: Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy, to jest zły uczynek. Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy[2].

Ważny jest podtytuł książki, a w nim określenie „pozór”. Władzy nie zależało na tym, żeby zamknąć wszystkie takie miejsca – ludzie zaczęliby wtedy spiskować i knuć po domach, więc ustalenie kto, z kim, dlaczego, przeciwko komu, jak itd. byłoby znacznie trudniejsze. Wobec znacznego nasycenia tego środowiska tajnymi współpracownikami, wygodniej było mieć ich pod ręką i w kupie w modnym i uczęszczanym przez elity lokalu. Klub był potrzebny zarówno elitom, jak i władzy. Jedni mogli tam bezkarnie opowiadać polityczne kawały, z czego cieszyli się jak dzieci z wyrobów czekoladopodobnych, drudzy na bieżąco obserwowali, co się w tym środowisku dzieje.

Powstają kluby aktora, dziennikarzy, architektów, prawników, lekarzy…
– Dlaczego władza zgadzała się na ich tworzenie? – pytam Ignacego Gogolewskiego w lipcu 2020 roku.
– Władza uznała, że jak nie pozwoli, będzie gorzej, bo ludzie się rozejdą, a tak wszystkich ma na oku – wyjaśnia aktor. – To chyba lepiej, niżby środowisko miało zejść do podziemia. Świetne pole do inwigilacji. Pozwolenie na działanie takich klubów jest dobrym przykładem na to, jak postępować z ludźmi kultury[1].

Poznając losy SPATiF-u zaczynam rozumieć, że temu Klubowi „komuna” była niezbędna do życia. Skończyła się era PRL i padł Klub SPATiF-u. Tak, tak, wiem, działa do dziś, ale – jak twierdzą dawni bywalcy i miłośnicy – to już zupełnie nie to. Rozumiem to bardzo dobrze, bo w podobny sposób straciło rację bytu wiele kabaretów.

Kolaborantami bezpieki okazali się reżyserzy (Marek Piwowski i in.), aktorzy (Maciej Damięcki i in.), pisarze (Andrzej Kuśniewicz, Andrzej Szczypiorski, Wacław Sadkowski, Ryszard Kapuściński itd.) oraz wszelkiej maści „ludzie kultury" (Andrzej Drawicz, Lech Isakiewicz, Tadeusz Sznuk, etc.), nie mówiąc już o licznych politykach (Michał Boni plus legion).
/.../
Zaś kultowym symbolem kolaboracji stała się TW-kariera twórcy „kultowego” „Rejsu”, Marka P., który »kablował« gwoli zyskania paszportu, plus kilkakrotnie smarowane dla SB wypracowania Agnieszki Osieckiej (formalnie niezwerbowanej), która robiła to też, by uzyskać paszport[3].

„SPATiF” Aleksandry Szarłat to nie tylko historia Stowarzyszenia i Klubu, w czasach ich świetności, to także, a może przede wszystkim, historia miasta, państwa, znanych ludzi tworzących sztukę przed duże „S”. I wreszcie humor. Opisy pijackich ekscesów może nie zawsze mnie bawiły, ale pozostałe bywały zabawne… czasem.
Gość w SPATiF-ie zamawia kaczkę, a jego towarzysz przy stoliku woła – a dla mnie basen! Prawda, jakie to śmieszne? Jak głębokie i inteligentne poczucie humoru za tym stoi?

Tu pozwolę sobie na pewną dygresję. Bywało, że i ja opowiadałem z zapałem historyjki dziejące się „za moich czasów”, ale ktoś mi wreszcie uświadomił, że tęsknię nie za osobami, miejscami, zdarzeniami, ale za swoją młodością i tym, jak się wówczas czułem, a coś takiego prawie nie da się opowiedzieć. Od tego momentu historyjek z lat dawnych staram się opowiadać mniej i… krócej. Takie opowiastki widziane przez pryzmat młodości oraz trzy czwarte litra, często bez tego pryzmatu nie są już tak pociągające.

Kapitalna opinia o Klubie Janusza Głowackiego:
Przychodziło się tam ponarzekać, że nic nie można, że nie warto pisać, bo chuje nie chcą puścić, że ta kurwa ma dobrze, bo się z nimi zadaje, że ten kutas dostał paszport, a ja nie. Narzekali też pijani tajniacy, że niby jak mamy was podsłuchiwać na takim chujowym sprzęcie[1].

Przed wojną w Ziemiańskiej zbierali się ludzie z „towarzystwa”, po wojnie, w SPATiF-ie ludzie ze „środowiska” – tak czy owak elita. „SPATiF” Szarłat ulepiła z dziesiątków, może nawet setek, relacji ludzi ze „środowiska”, bywalców Klubu. Są to fragmenty rozmów z nimi, wywiadów, artykułów, książek wspomnieniowych, audycji i innych. Zwykle relacje tych osób są zbieżne, na przykład wszyscy pamiętają wyjątkowo tanią wódkę. Zdarzają się jednak też różnice. Według jednych w SPATiF-ie tańczono często i spontanicznie, ale pewna uczestniczka tych spotkań (bywała wiele lat po trzy razy w tygodniu) twierdzi, że żadnych tańców nigdy tam nie było. Podobnie z jakimiś kartami klubowymi – jedni pamiętają inni uważają, że nie istniały. Jednak te nieścisłości nie mają większego znaczenia, są raczej ciekawostką niż okazją do kwestionowania ogólnego obrazu. Poza tym trzeba zdać sobie sprawę, że te relacje dotyczą zdarzeń sprzed 30-60 lat, a pamięć ludzka bywa zawodna.

Pięćset pięćdziesiąt stron, zdjęcia (świetne – szkoda, że nie więcej), ale pochłaniałem łapczywie, przeciągając lekturę do późnych godzin nocnych. Nie jestem warszawiakiem, ani artystą teatru czy filmu, a mimo to uważam „SPATiF” za dzieło wyjątkowo ciekawe. Mógłbym też napisać o nim znacznie więcej, o stolikowej edukacji, o Sokratesie naszych czasów, o skandalach literackich, o sprawie Iredyńskiego, o amorach z dramatem w tle, o… kolejne skojarzenia, kolejne ciekawostki, zdarzenia, sytuacje, ale nie o to przecież chodzi. Więc na zakończenie już tylko refleksja autorki:

Może więc przydałaby się nowa Wyspa Wolności?
Ależ ona jest! Tyle że nie przypomina ani tej z Ziemiańskiej, ani tej ze SPATiF-u. Nie ma tu kelnerek ani rozbawionego towarzystwa. Jest laptop. Często alkohol. Zamiast anegdot – memy. Albo hejt.
Wyspa samotników spotykających się na platformach społecznościowych[1].





---
[1] Aleksandra, Szarłat, „SPATiF. Upajający pozór wolności”, wyd. Czarne, 2022, eBook.
[2] Źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Strona:Henryk_Sienkiewicz-W_pustyni_i_w_puszczy.djvu/376
[3] Waldemar Łysiak „Lider”, Nobilis, 2008, strona 262-263.


sobota, 10 grudnia 2022

Komuna - narodziny i upadek

 „Ignacy Loga-Sowiński (1914-1992). Portret gomułkowca” – Krzysztof Lesiakowski

Najpierw wpadł mi w oko tytuł, który nieomalże w pełni określa, o czym jest ta książka, a chwilę później sprawdzałem już, kim jest Krzysztof Lesiakowski, bo okres 1945-1970 interesuje mnie w historii Polski jak najbardziej, ale w postaci rzetelnej wiedzy opartej na faktach, bo politycznych manipulacji historią mam już serdecznie dosyć. Więc historyk, doktor habilitowany, wykładowca Uniwersytetu Łódzkiego, specjalizujący się w takiej i podobnej tematyce, autor biografii politycznej Mieczysława Moczara czy historii organizacji „Służba Polsce” – tak, Lesiakowski wydaje się wiarygodny i rzetelny. O rzetelności biografii Logi świadczą nie tylko wcześniejsze publikacje i tytuły naukowe autora, ale setki przypisów i źródeł, które na upartego da się sprawdzić, indeks nazwisk oraz obszerna bibliografia.

Mamy ośmiogodzinny dzień pracy, urlopy, płatne zwolnienia chorobowe, emerytury, renty, kodeks pracy itd. To wszystko nie jest prezentem od empatycznych, życzliwych i współczujących właścicieli firm, fabryk, ogromnych gospodarstw rolnych i farm hodowlanych, którzy nie mogli dłużej patrzeć na ciężką dolę robotników i chłopów. Prawa te zostały wywalczone, wydarte z gardła potentatów przez zorganizowane ruchy robotnicze, partyjne (socjaliści, komuniści) lub inne, na przykład ruchy związkowe w USA. Mnie przede wszystkim interesuje moment, w którym robotnik, walczący o lepsze warunki pracy i płacy dla siebie i tysięcy jemu podobnych, stawał się aparatczykiem, człowiekiem żądnym władzy i przywilejów, a nie tylko sprawiedliwości i uczciwych warunków. Dzięki lekturze książki Lesiakowskiego, taką ewolucję można prześledzić u Logi-Sowińskiego, zapalonego ideowca w początkach działalności w robotniczej Łodzi i prominentnego działacza komunistycznego i związkowego w efekcie.

W mojej skromnej ocenie „Ignacy Loga-Sowiński (1914-1992)” to książka raczej naukowa niż popularno-naukowa, ale napisana w miarę przystępnym językiem, więc z tej strony nie powinno być problemów. Jest też biografią przede wszystkim polityczną; o jego życiu prywatnym, osobistym, autor napisał mniej, niż zapewne bym sobie życzył, ale tego też spodziewałem się od początku, dzięki podtytułowi – „Portret gomułkowca” to jednak nie „pikantne sceny z seksualnego życia komucha”. W każdym razie lektura czterystustronicowej książki zajęła mi kilka godzin.

Zdarzają się w biografii fragmenty nieomalże szpiegowsko-sensacyjne, jednak większość to solidnie udokumentowana wiedza biograficzna, polityczna i historyczna w czystej postaci, nie wywołująca silniejszych doznań emocjonalnych, a jedynie ciekawość – jak to naprawdę było i dlaczego tak właśnie?

Do tego dochodził brak regularnej łączności z Moskwą, która – jak wiadomo – grała na »dwóch fortepianach« w sprawie polskiej, bo obok ośrodka w okupowanym kraju dawała przyzwolenie na rozwijanie się środowiska, które symbolizowała Wanda Wasilewska i Związek Patriotów Polskich (ZPP), a następnie także Polski Komitet Narodowy (PKN) oraz Centralne Biuro Komunistów Polski (od stycznia 1944 r.). Te dwie ostatnie inicjatywy były utrzymywane w tajemnicy przed PPR. W kierownictwie tej partii ścierały się też różne wizje programowo-polityczne i ambicje personalne. W efekcie nie brakowało jawnych i podskórnych konfliktów, rozmaitych koterii i układów. A na czele tego gniazda os stał Paweł Finder – człowiek Moskwy i z tego powodu uznawany przez wszystkich, ale bez osobistego autorytetu*.

Biografia Logi-Sowińskiego (Sowiński to był pseudonim konspiracyjny, który z czasem Ignacy Loga oficjalnie dodał do nazwiska) to nie tylko jego postać, ale też okoliczności, warunki, setki znaczących postaci, zdarzenia, czyli cały złożony kontekst historyczny; ostatecznie żaden działacz polityczny i partyjny nie funkcjonuje w próżni. Dzięki pracy Lesiakowskiego można dowiedzieć się, jak kształtowała się polityka Polski, i nie tylko Polski, od ostatnich lat wojny i okupacji do upadku „komuny”, a nawet trochę dalej.
Autor opisuje losy Logi-Sownińskiego chronologicznie, począwszy od dzieciństwa i młodości w Łodzi, poprzez lata konspiracji i działalności partyjnej w czasie okupacji, coraz wyższe stanowiska w kierownictwie PPR, postawę Logi wobec kryzysu w partii (1948 r.), triumfalny powrót na scenę polityczną wraz z ekipą Gomułki (1956), aż do jego stanowiska wobec wydarzeń w grudniu 1970 i aktywności u schyłku życia.
Ignacy Loga-Sowiński nie był może postacią takiego formatu i tak spektakularną jak Gomułka, Bierut czy Gierek, ale też nie tak nijaką i bezbarwną, jak się to latami mogło wydawać.

Bardzo wartościowa pozycja dla wszystkich, których interesuje najnowsza historia Polski, którą to pozycję polecam z pełnym przekonaniem. Jedyne, co mnie odrobinę irytowało podczas lektury, to nadmiar wstawek typu: trzeba dodać, warto zaznaczyć, warto zwrócić uwagę, warto zauważyć – gdyby warto nie było, to autor pewnie by nie zaznaczał, nie dodawał, nie zwracał uwagi. Zauważyłem, że to ostatnio często spotykana maniera. Znakomitym pomysłem było wzbogacenie tej publikacji o czterdzieści historycznych zdjęć. Ostatnie z nich przedstawia grób na warszawskich Powązkach..




---
* Krzysztof Lesiakowski, „Ignacy Loga-Sowiński (1914-1992). Portret gomułkowca”, Wydawnictwo: Uniwersytetu Łódzkiego, 2022, s. 86-87.







Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


piątek, 9 grudnia 2022

Sposoby tajemne na zastrzał

 „Zastrzał albo trochę" – Robert Pucek

Paweł Smoleński napisał znakomity artykuł o tej książce Pucka (i nie tylko tej, ale głównie), będący jednocześnie reklamą i zachętą. Wyszło mu to, Smoleńskiemu, tak dobrze, że e-booka kupiłem, obawiając się jednak, że recenzja może być lepsza od samego „Zastrzału”. Okazało się, że tak nie jest, ale brakowało niewiele.
Paweł Smoleński w swoim tekście stwierdził, że teraz Robert Pucek musi uciekać z domu, bo napisał o swojej wsi, a ja zastanawiałem się, na ile opowieść o sołeckiej Wsi Cudów pod Kozienicami jest prawdziwa. Wydawałoby się, że takich miejsc nie ma, że w środku Europy w XX i XXI wieku ludzie tak nie żyją, jednak to byłaby spora naiwność, bo bywają takie miejsca i tacy ludzie, i nie tylko na zabitych dechami wiochach, ale i w dużych miastach. O czymś podobnym pisał Henryk Mularski w swojej „Dzielnicy cudów”. Jednak moim pierwszym skojarzeniem, już po kilku minutach lektury, była „Elegia dla bidoków” J. D. Vance'a, czyli opowieści o gwałtownych i namiętnych mieszkańcach Appalachów oraz o szokujących cywilizowanych ludzi sposobach ich życia i zachowania. Pod koniec „Zastrzału” pan Robert (tak jest zwykle nazywany w powieści jej autor) nawet wspomina o książce Vance'a. Dzięki temu mogłem być dumny z własnej przenikliwości.

Bohaterem „Zastrzału albo trochę” jest Wieś Cudów i okoliczni mieszkańcy, w tym Robert Pucek, obserwator uczestniczący. Wychował się na Pradze, wiele lat mieszkał w Amsterdamie, jest tłumaczem literatury angielskiej i niderlandzkiej, eseistą, pisarzem. Przeniósł się na wieś z niezupełnie jasnych powodów osobistych, ale to nie ma większego znaczenia.

Według lekarzy zastrzał to ropne zapalenie powstające na palcach rąk po ukłuciu zanieczyszczonym przedmiotem, na przykład brudną igłą lub drzazgą. Mówi się też, że wiąże się jakoś z zakażeniem. A także że może być skórny, podskórny, ścięgnisty, kostny lub stawowy. Ale u nas zastrzał to jest coś zupełnie innego. Czary.
/…/
Bandaż na palcu Józika przypomina mi o panu Kazimierzu, więc pytam o ten zastrzał. Okazuje się, że wszyscy doskonale wiedzą, o co chodzi, oraz że znanym specjalistą od odżegnywania i zadawania zastrzału był dziadek Rocha. W tej sytuacji nalewam po następnym kieliszku.*.

W skrócie i uproszczeniu: mieszkańcy Wsi Cudów i okolic to patologia – zapewne często alkoholizm, ale zawsze pijaństwo (z autorem włącznie), wielokąty seksualne, przemoc, zbrodnie, gwałty, przedwczesna śmierć, zwykle z powodu nadużywania, przestępstwa wszelkiego typu, więzienia. Nie zawsze, ale prawie zawsze bieda i zrujnowane chałupy. Nie zawsze, ale prawie zawsze wtórny analfabetyzm (a może pierwotny), otępienie alkoholowe, degrengolada duchowa i psychiczna. Wyjątki są rzadkie, na przykład pan Robert z zamiłowaniem do Malebranche'a i Shen Fu oraz pan Krzysztof, a może Roch, namiętnie rozwiązujący krzyżówki.
Trudno byłoby sympatyzować z którymkolwiek z opisywanych typów, ale autor zdaje się ich lubić, a nawet kochać, dobrze się wśród nich czuje, chętnie z nimi rozmawia i gra w karty, ale głównie pije wódkę i alkohole niespożywcze.
Powieść kończy się podobnie jak „I nie było już nikogo” Agaty Christie.

„Zastrzał albo trochę" czyta się szybko i bez wysiłku, ale próby usystematyzowania i zapamiętania, kto, z kim, dlaczego, kiedy, za co, zupełnie mi się nie udawały. Kolejne rozdziały, zawierające różne zdarzenia i sytuacje, traktowałem jak pojedyncze obrazki niekoniecznie układanki – nie musiałem ich jakoś sensownie ze sobą łączyć. Oczywiście, pod sam koniec niektórzy bohaterowie, o ile tak można nazwać tych ludzi, stawali się nieco bardziej rozpoznawalni, ale to bez moich starań.

Przeczytałem kilka opinii o tej książce sprzed dwóch lat i zauważyłem, powtarzające się przekonanie, że to prawdziwy obraz polskiej wsi. Kolejny raz dostrzegam prawidłowość – polscy czytelnicy (może i inni też, ale nie znam) mają tendencję do oceniania jako wiarygodne historie prezentujące mroczne strony życia; gdy wszystko się udaje i dobrze idzie, a jeszcze lepiej rokuje na przyszłość, to stajemy się nieufni.

Wydaje mi się, że powieść Roberta Pucka jest prawdziwa… do pewnego stopnia. Bo na pewno przerysowana, ubarwiona i okraszona (skromnie) humorem na całkiem niezłym poziomie. Poza tym, nagromadzenie zdarzeń wyjątkowo paskudnych w niewielkiej publikacji, sprawia wrażenie, że tak wygląda każdy dzień we Wsi Cudów, że wszystko to stało się w ciągu kilku tygodni. W taki sposób powstaje koszmarna wizja.

Wydanych pieniędzy i poświęconego czasu nie żałuję, a to już coś znaczy w przypadku najnowszych powieści polskich.





---
* Robert Pucek, „Zastrzał albo trochę", Wydawnictwo Linia, 2020, e-book, konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Publio.

poniedziałek, 5 grudnia 2022

Średniowiecze, mnisi i mordy

 „In Nomine Mortis” – Cay  Rademacher

W dniu świętego Kwiryna, Roku Pańskiego 1348, po raz pierwszy w życiu ujrzałem wymarzone miasto Paryż. I przeraził mnie jego widok.
/…/
Nazywam się Ranulf Higden, przynajmniej w historii, którą chcę wam opowiedzieć. Wtedy, w roku 1348, nosiłem inne nazwisko. Wolę je jednak przemilczeć w obawie, że jakiś inkwizytor przeczyta moją opowieść. A Inkwizycja, podobnie jak nasz Pan, nie zapomina żadnego grzechu. Ale, w przeciwieństwie do Niego, nie zna łaski, wybaczenia ani współczucia. Wiem o tym najlepiej, ponieważ sam byłem inkwizytorem*.

Podobieństwo do „Imienia róży” Umberto Eco z 1980 roku jest oczywiste i wręcz rzuca się w oczy. Jednak może nie jako plagiat, co to, to nie, ale jako twórcza inspiracja. Bo okres to niezwykle ciekawy w dziejach cywilizacji europejskiej, mało znany z oczywistych względów, a o zbrodniach Kościoła katolickiego opowiadać można w zasadzie w nieskończoność, tak są rozliczne.

Ranulf Higden podrzucony został jako niemowlę pod klasztorem dominikanów (domini canes – psy Boga) w Kolonii. Mnisi wychowali go i wykształcili na swój obraz i podobieństwo, a jako że przejawiał spore zdolności, dobrą pamięć i sprawność intelektualną, wysłano go na dalsze nauki do Paryża, do najsłynniejszego wówczas w katolickiej Europie uniwersytetu. Oczywiście też katolickiego. Higdenowi pomysł dalszych studiów przypadł do gustu i już widział siebie jako światowej sławy uczonego, ale pobierania nauk nawet nie zaczął. Przeor klasztoru, nieomalże natychmiast po przyjeździe, zrobił z niego pomocnika najgroźniejszego we Francji inkwizytora, zwanego mistrzem Filipem. Mistrz Filip de Touloubre „pracował” jeszcze z samym Bernardem Gui (inkwizytorem, autorem podręcznika inkwizycji „Practica Inquisitionis Haereticae Pravitatis”). czyli u jego boku mordował bestialsko ostatnich katarów. Rzecz jasna na chwałę Pana naszego, Jezusa Chrystusa; spore majątki katarów nie miały tu nic do rzeczy.

Pod murami katedry Notre Dame, której budowę ukończono zaledwie dwadzieścia lat wcześniej, znaleziono zwłoki zamordowanego mnicha, niemieckiego dominikanina, Henryka z Lubeki, a przy jego zwłokach znaczny majątek w nowych monetach srebrnych i złotych. Mistrz Filip, z Ranulfem Higdenem u boku, stara się ujawnić zabójcę i powody zbrodni.

Wkrótce popełnione zostaje kolejne morderstwo. Tym razem ofiarą jest czcigodny dziekan kanoników, Mikołaj D’Orgemont, któremu czcigodność zupełnie nie przeszkadzała korzystać z prostytutek. Powoli staje się jasne, że nie chodzi o przypadkowe zabójstwo, ale o mroczny spisek, zwłaszcza gdy pojawia się motyw zaginionej, tajemniczej księgi.
Ranulf Higden i mistrz Filip de Touloubre w swoich peregrynacjach po Paryżu zauważają znaki świadczące o zbliżaniu się zarazy, „czarnej śmierci” – dżumy. Można się tylko zastanawiać, czy epidemia nie zebrałaby mniej obfitego żniwa, gdyby kler katolicki nie twierdził, że higiena, a zwłaszcza kąpiele, to straszny grzech, którego należy unikać za wszelką cenę, bo… do piekła.

Powieść czyta się gładko, bo napisana została (i przełożona) przystępnym językiem. W miarę postępów w lekturze staje się coraz bardziej intrygująca i autentycznie wciąga. Do zarzucenia miałbym autorowi tylko pewną niespójność: Ranulf Higden całe życie spędził w klasztorze dominikanów w Kolonii, a po dniu lub dwóch w Paryżu potrafi twierdzić, że w jakimś tam miejscu ludzi było mniej niż zazwyczaj albo że jakieś zdarzenie było, jak na to miasto, wyjątkowe. Tym niemniej powieść polecam miłośnikom średniowiecznych kryminałów przygodowych – Dan Brown lub Umberto Eco to to nie jest, ale miło spędzić czas przy „In Nomine Mortis” da się, jak najbardziej.




---
* Cay Rademacher, „In Nomine Mortis”, przekład Monika, Łesyszak, Pax, 2010, s. 8-9.


czwartek, 1 grudnia 2022

Szare życie sprawcy wypadku

 „Smętny szofer z Alster” – Håkan Nesser

Albin Runge przez kilka lat próbował zrobić doktorat, ale ostatecznie kariera naukowa mu nie wyszła. Został wtedy kierowcą autobusu, a właściwie autokaru wycieczkowego. Pewnego razu, wioząc dzieci na jakąś wycieczkę, spowodował wypadek, w którym zginęło ich siedemnaścioro oraz jedna osoba dorosła. Albin Runge nie został skazany, ani nawet o nic oskarżony; uznano, że był to nieszczęśliwy przypadek, za który kierowca nie ponosił żadnej winy. Pięć lat później (w międzyczasie korzystał z pomocy psychologicznej, a jego małżeństwo się rozpadło) zaczął otrzymywać listy z pogróżkami. Kiedy tajemniczy mściciel, przedstawiający się jako Nemezis, w końcu zadzwonił do nieszczęsnego szofera, ten uznał, że już czas zawiadomić policję. Albin Runge rozmawiał z policjantami z Kymlinge, Gunnarem Barbarottim i Evą Backman, notabene parą w życiu prywatnym, ale chwilowo niewiele to przyniosło. Częściowo dlatego, że nie był z nimi do końca szczery. Dopiero żądanie Nemezis, by obciął sobie palec, spowodowało, że zaczął traktować sprawę poważniej i z większym zaangażowaniem. Problem bowiem polegał na tym, że uważał on, że jako sprawca śmierci tylu ludzi, nie ma prawa żyć, a groźby pod swoim adresem traktował jako w pełni zrozumiałe i usprawiedliwione. Nemezis sugeruje, że Runge powinien rozstać się z życiem do 22 marca, czyli rocznicy wypadku.

23 marca druga żona Albina Rungego zawiadomiła policję o jego zaginięciu podczas rejsu promem po Bałtyku. Po bezowocnych poszukiwaniach i śledztwie, rok później, smętny kierowca uznany został za zmarłego.

Inspektor Eva Backman przypadkowo zabiła na służbie nastolatka, chuligana, który próbował podpalić samochód z ludźmi w środku, więc na czas prowadzenia jej sprawy przez wydział wewnętrzny i prokuraturę, wzięła dwa miesiące urlopu i wyjechała wraz z Barbarottim na północ Gotlandii, żeby jakoś dojść do siebie. Chcieli razem spędzić ten czas w Valleviken, jak wiadomo chyba wszystkim, niewielkim miasteczku w parafii Rute, pięćdziesiąt pięć kilometrów od Visby, we wschodniej części wyspy; sąsiednie parafie to Hellvi od południa, Bunge od północy i Lärbro od zachodu. 
Raz podczas spaceru po miasteczku i raz na promie Barbarottiemu wydawało się, że widział Albina Rungego, co przecież było kompletnie niemożliwe, bo przecież Runge od lat już…

„Smętny szofer z Alster” to szósty tom z serii „Inspektor Barbarotti”. Zdarzają się w nim nawiązania do wcześniejszych losów głównych bohaterów, ale na tyle mało są one ważne, że można powieść traktować jako samodzielną całość. Narracja w powieści odbywa się dwutorowo – część to notatki samego kierowcy, w pierwszej osobie, które zaczął spisywać 22 października 2012, a zatytułował „Plamy i strzępy”, jednak większość to typowa relacja z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora skupionego głównie na działaniach i rozmowach Barbarottiego i Backman, kilka lat po wypadku.

Niezły kryminał obyczajowy. Nie tak bardzo społeczno-obyczajowo-psychologiczny jak „Człowiek bez psa” i „Samotni”, ale jednak nadal wyjątkowy ze względu na znaczną ilość wątków pobocznych, na przykład geografia Szwecji czy specyficzna relacja inspektora z Bogiem. Polecam, choć nie tym, którzy mają akurat ochotę na huraganową akcję non-stop, strzelaniny, dramatyczne pościgi, brutalne walki o życie itp. Håkan Nesser pisze bardzo spokojne powieści, w pewnym sensie jakby… nostalgiczne.