środa, 26 grudnia 2007

444 zdania polskie

„444 zdania polskie” – Jerzy Bralczyk


Coś tu nie gra – a co, wyłączyli radio?
Bądź sobą, wybierz pepsi – czy na pewno z reklamy?
Polak potrafi – powód do dumy czy wprost przeciwnie?
Ala ma kota – czy faktycznie pamiętamy z Elementarza?

Komunikujemy się, a mam na myśli głównie komunikację werbalną, używając setek skrótów myślowych, powiedzonek, przenośni, porównań czy cytatów z powszechnie znanych nam źródeł: literatury, filmu, teatru, radia, ale także z ulicy czy przemówień polityków.
Etymologia niektórych sięga średniowiecza, inne tworzone są i powstają właściwie każdego dnia.
444 takie zdania (równoważniki zdań, ich fragmenty i inne) stały się przedmiotem analizy językowej profesora Bralczyka, mistrza retoryki i genialnego językoznawcy.

Skąd się określone zdanie w naszej mowie potocznej wzięło, co pierwotnie oznaczało, co dzięki niemu wyrażamy, czego oczekujemy w odpowiedzi, itd. itp. A wszystko to cudowną polszczyzną, często pięknie złożonymi zdaniami i, co bardzo ważne, ze specyficznym, kpiarskim humorem.

Przy okazji przyznam, że dzięki tej książce wykombinowałem sobie całkiem niezłą zabawę. Spis treści zawiera 444 rozdziały, których tytuły to właśnie 444 zdania polskie. Czytam spis treści, starając się odgadnąć pochodzenie, znaczenie i inne „detale” dotyczące kolejnego lub wybranego losowo zdania i dopiero wtedy sprawdzam, na ile miałem rację. Rozrywka do zastosowania samodzielnie lub w grupach – gwarantuję ubaw po pachy!

A’propos, czemu niby „po pachy”? Skąd się to wzięło? Co pierwotnie oznaczało? :-)


poniedziałek, 24 grudnia 2007

Przejrzeć Anglików

"Przejrzeć Anglików. Ukryte zasady angielskiego zachowania” – Kate Fox


Z kpiącym przymrużeniem oka powiedziałbym, że antropologią to ja się interesuję od dzieciństwa, a dokładniej od czasu, gdy zetknąłem się osobiście z pewną sprzecznością – Związek Radziecki (ZSRR) i jego obywatele byli fuj, fuj, fuj (z oczywistych względów), ale jakoś dziwnym trafem wszyscy Rosjanie, z którymi się stykałem, okazywali się być najzupełniej normalnymi ludźmi, zwyczajnymi, porządnymi, takimi samymi, jak my. To jak to w końcu jest?

Czy Polacy są tacy sami, jak Turcy, Rosjanie, Czesi, Niemcy, Włosi? Czy Polacy (lub jakikolwiek inny naród) w ogóle jest… jakiś? A co to znaczy „Polacy”? Czy dziecko polskich rodziców, urodzone na terytorium Polski, od drugiego tygodnia życia wychowywane w rezerwacie przez parę Apaczów, jest Polakiem – z wszystkimi typowymi ponoć dla Polaków zachowaniami, cechami, zaletami, wadami i predyspozycjami, o ile naród i jego przedstawiciele takie posiadają – czy może jest jednak Apaczem?

Poszukując odpowiedzi na te pytania, a zwłaszcza na ostatnie, bo to ona właśnie pociąga za sobą konsekwencje najbardziej ważkie, porozmyślałem trochę, przeczytałem kilka fachowych książek (w tym „Winnetou” Karola Maya) i ostatecznie doszedłem do wniosku, że chodzi o wychowanie, a nie o narodowość rodziców, czy położenie geograficzne miejsca urodzenia. A czymże jest wychowanie, jeśli nie nauką?
„Mów prawdę, nie garb się, nie dłub w nosie, rozmawiając z kobietą, nie trzymaj rąk w kieszeni” – tak rodzice czy opiekunowie uczą nas poruszania się i zachowania w otaczającym świecie, wśród tubylców i lokalnej społeczności.

A jeżeli „bycie Polakiem” jest efektem nauki, to oznacza, że można się też nauczyć, jak być Włochem, Hiszpanem, Amerykaninem, a nawet Anglikiem. Tak oto w wieku lat dwunastu zrozumiałem coś, co Kate Fox odkrywa właśnie w „Przejrzeć Anglików”.

Jej książka wyjaśnia, jacy są Anglicy i czasami, dlaczego tacy są, jacy według niej są. Przy okazji jest to znakomity „podręcznik”, dzięki któremu ludzie wyjeżdżający do Anglii na krócej lub dłużej, albo planujący taką wyprawę, mogą dowiedzieć się, jak bez rażących karamboli poruszać się w angielskim świecie. Ba! Przykładając się do nauki, mogą nawet stać się bardziej angielscy od samych Anglików – nie, to nie żart.

Słowo „podręcznik” umieściłem w cudzysłowie, gdyż w naszej kulturze niesie ono za sobą określone, zwykle niezbyt przyjemne, skojarzenia (szkoła, lekcja, klasówka, pała). Za podręcznik uważam teraz właściwie dowolne dzieło, z którego można się czegoś konkretnego i wartościowego nauczyć.

W Biblionetce książka Kate Fox znalazła się w dziale literatury popularnonaukowej. Może i słusznie, ale… Krótko mówiąc, mam wątpliwości.
„Przejrzeć Anglików” wydało wydawnictwo o profilu literackim i moim zdaniem jest to zdecydowanie bardziej opowieść o Anglikach, zaprezentowana z typowo angielskim humorem (czy faktycznie typowo angielskim i co to ewentualnie znaczy, można się przekonać podczas lektury), którą czyta się lekko, łatwo i przyjemnie.
Jeśli nawet jest to rzeczywiście literatura popularno-naukowa, to moim zdaniem mocno popularna i w niewielkim tylko stopniu naukowa. Owszem, autorka wspomina tam i powołuje się na naukę zwaną antropologią, ale zwykle w formie żartobliwie-anegdotycznej. Wygląda na to, że zarówno swoje wykształcenie, profesję, jak i przedmiot badań, taktuje dość lekko, albo, co wydaje mi się o wiele bardziej prawdopodobne, prezentuje w ten sposób jedną z charakterystycznych cech Anglików.

Bardzo sympatyczne czytadło, które przy okazji skłania do zastanowienia, czy Polak potrzebowałby doktoratu z antropologii i kilku lat badań terenowych metodą obserwacji uczestniczącej, żeby stwierdzić, jacy są Polacy?

Obawiam się, że odpowiedź może być mniej zabawna niżbym chciał - będąc Polakiem. Jestem bowiem przekonany, że potrafimy wypowiadać się z przekonaniem i autorytatywnie na każdy temat, szczególnie dotyczy to gospodarki, polityki, sportu, medycyny, nie mając o nim zielonego pojęcia, nie mówiąc już o studiach wyższych.





„Mówiąc o samochodach powinnam wspomnieć, że nie umiem prowadzić. Raz próbowałam się nauczyć, ale po kilku lekcjach zgodziliśmy się z instruktorem, że nie jest to dobry pomysł i że mogę oszczędzić życie wielu niewinnych osób, trzymając się komunikacji publicznej”.*

„… nie chcemy przyjąć do wiadomości, że znajdujemy się wśród przerażającego tłumu obcych ludzi, staramy się zachować jak najwięcej prywatności, udając, że inni nie istnieją – i przeważnie udając, że nas też nie ma. Według zasady zaprzeczania należy unikać rozmowy z nieznajomymi, nawiązywania kontaktu wzrokowego czy w ogóle jakiejkolwiek reakcji na ich obecność, chyba że jest to absolutnie niezbędne”.**

„… jeśli przypadkiem spotkasz się wzrokiem z nieznajomym, musisz natychmiast odwrócić wzrok – utrzymywanie kontaktu wzrokowego już choćby przez pełną sekundę może zostać zinterpretowane jako flirt lub agresja”.***

„Jeśli nagle, ni z tego, ni z owego, zaczniesz gawędzić z Anglikami w pociągach czy autobusach, uznają, że jesteś pijany, naćpany lub szalony. My, badacze nauk społecznych, nie jesteśmy powszechnie lubiani czy doceniani, ale jednak społeczeństwo nieco bardziej akceptuje nas niż alkoholików lub zbiegłych z zakładu szaleńców”.****

„… Anglik nie chce znać twojego imienia ani wyjawić ci swojego, dopóki nie osiągniecie o wiele większego stopnia zażyłości… na przykład, gdy będzie wydawał za ciebie swoją córkę”.*****


* Kate Fox, „Przejrzeć Anglików”, przełożyła A. Andrzejewska, Wydawnictwo Muza SA, 2007, strona 201.
** Kate Fox, „Przejrzeć Anglików”, przełożyła A. Andrzejewska, Wydawnictwo Muza SA, 2007, strona 202.
*** Kate Fox, „Przejrzeć Anglików”, przełożyła A. Andrzejewska, Wydawnictwo Muza SA, 2007, strona 204.
**** Kate Fox, „Przejrzeć Anglików”, przełożyła A. Andrzejewska, Wydawnictwo Muza SA, 2007, strona 210.
***** Kate Fox, „Przejrzeć Anglików”, przełożyła A. Andrzejewska, Wydawnictwo Muza SA, 2007, strona 61.


sobota, 22 grudnia 2007

B. Kierc i Wojaczek

„Rafał Wojaczek. Prawdziwe życie bohatera” – Bogusław Kierc


Nie znałem Rafała Wojaczka. Nigdy się nie spotkaliśmy. We wrocławskim Pałacyku, do którego biegałem na występy Mufki czy kochanej Basi i który w latach siedemdziesiątych (i wcześniej) był swoistym centrum kultury studenckiej, wiele i często o nim mówiono. Głównie plotki w atmosferze sensacyjno-skandalicznej: młody, zbuntowany poeta, samobójstwo (lub próba) w dworcowej toalecie, aroganckie i pogardliwe traktowanie kobiet, postrzeganych jedynie jako naczynia na spermę, które mimo to, a może dzięki temu właśnie, uganiały się za nim stadami…
Nie wiedziałem, co z tego wszystkiego jest prawdą, co wytworem fantazji oraz skrytych, osobistych pragnień opowiadającego.

Co ciekawe, wiele wtedy mówiono o Wojaczku, ale bardzo mało o jego wierszach. Odnosiłem wrażenie, że większość ich nie znała, a ci którzy podobno czytali, jeśli faktycznie czytali, chyba niewiele rozumieli.

Określenie, wówczas pewnie zupełnie nie znane, dziś oklepane do granic jarmarcznej tandety, pasuje mi tu znakomicie – wtedy dla wielu młodych ludzi, zwykle starszych ode mnie o 3-6 lat, Wojaczek był postacią KULTOWĄ.

Jego poezji nie rozumiałem nigdy. Nigdy mi się też nie podobała – tak, w sztuce jest możliwe jedno bez drugiego – u mnie jednak ani jedno, ani drugie. Natomiast ta młodzieńcza, czy nawet dziecinna, fascynacja postacią, osobowością, jakoś mi przez wszystkie kolejne lata pozostała.
Z jakiegoś powodu nie sięgnąłem po „Rafał Wojaczek, który był”. Natychmiast jednak, z entuzjazmem i bez zastanowienia rzuciłem się na książkę Kierca.

No, cóż… jest to jeden z niewielu przypadków w moim życiu, kiedy przeczucia zupełnie mnie zawiodły, kiedy dałem się omamić… najprawdopodobniej podtytułowi – „Prawdziwe życie bohatera”.
Czy Wojaczka można nazwać bohaterem? Nie wiem. Szukałem prawdziwych informacji o jego życiu. Chciałem skonfrontować je z wspomnieniami plotek i spekulacji zasłyszanych w Pałacyku, lub za nim…

Kilka cytatów na początek:

„Klasycyzm to dekret, który pozwala opanować chaos przeżyć i myśli i zrygoryzować osobowość, czyli otchłań sprzeczności”*.

„Woda w istocie okazała się dla Rafała żywiołem organicznie tożsamym z jego wewnętrznym pływaniem i rozpływaniem się w sobie. […] Woda była dla Wojaczka nośnikiem pamięci obszerniejszym od tej, która zawiera dzieje i zdarzenia, a także przypadki i ekscesy pamiętającego. Sięgała pamięci prenatalnej i genezyjskiej”**.

„To nie są hiperbolizacje, ale stwierdzenia faktów, które tylko sprawiają wrażenie hiperbolizowanych. Ufam hiperbolicznym rewelacjom Rafała Wojaczka…”***.

Ach, te hiperbole! Jak się ma dziecinne uczesanie do utworu „Polonia restituta”? W latach pięćdziesiątych i nieco później chłopięcą fryzurę z włosami zakrywającymi uszy nazywano „na pazia”. Na pazia – paź królowej – królowa bajkowa – Królowa z obrazów kościelnych – Królowa z nieba – Niebo – biedroneczko leć do nieba – biedronka chodzi Lotnikowi po rękopisie wiersza „Polonia restituta”. Proste? Pewnie, że proste! Podobnie jak przejście z wilgotnej i zimnej piwnicy na ziemniaki do kobiecego krocza, kilka kartek dalej.

Przedzierałem się przez te hiperbole i parabole, przez ewokacje, kontaminacje, frenezje, doświadczenia prymarne, antycypacje, egzegezy, idiomatyzmy, zatrzymywałem się na dłużej próbując zrozumieć ideę biurka stającego się ołtarzem dziecinnych profanacji, kuchni skrywającej swoje tajemnice, wcale ich nie zakrywając…

Może, gdyby zamiast „Prawdziwe życie”, podtytuł książki brzmiał na przykład tak: „Bogusława Kierca prywatne i osobiste, poetyczno-metafizyczne, oniryczno-liryczne i ejdetyczno-intelektualne rozważania na temat twórczości i życia Rafała Wojaczka”, to wszystko byłoby w porządku. A tak, jestem zawiedziony i rozczarowany, mam też wrażenie, że zostałem zwyczajnie oszukany.

Dowiedziałem się dużo o niesamowitej zdolności do tworzenia karkołomnych hiperbol językowych Bogusława Kierca, o niezwykle ryzykownych i odważnych porównaniach i przenośniach, którymi Bogusław Kierc operuje z zachwyt budzącą lekkością, o niezwykle bogatym słownictwie Bogusława Kierca, o pokaźnym zbiorku wielkich dzieł literatury światowej, z której Bogusław Kierc cytuje w coraz to innych językach co ciekawsze kawałki, a erudycją Bogusława Kierca jestem wręcz oczarowany i oszołomiony. Co oczywiście nie jest bez znaczenia, poznałem wiele nowych, ciekawych słów, wyrażeń i zwrotów - niektórych nie ma nawet jeszcze w słownikach. Super, prawda?

Tylko… Nie wiem, jak to delikatnie powiedzieć, bo przecież w żadnym razie nie chciałbym okazać się niewdzięcznikiem, zwłaszcza, że tyle dobrego dostałem za tak niewielką cenę… Symboliczne 44,90…

No, więc… Ja biografię Wojaczka chciałem poczytać, coś o jego prawdziwym życiu się dowiedzieć…


*Bogusław Kierc „Rafał Wojaczek prawdziwe życie bohatera”, wyd. WAB, 2007, strona 10
**Bogusław Kierc „Rafał Wojaczek prawdziwe życie bohatera”, wyd. WAB, 2007, strona 26
***Bogusław Kierc „Rafał Wojaczek prawdziwe życie bohatera”, wyd. WAB, 2007, strona 26


Żydzi w Warszawie

„Moje Nalewki” – Bernard Singer


Rzut oka na nazwisko autora – Singer. No to w porządku. Tytuł? Nalewki – wiadomo, będzie o Żydach, czyli to, o co mi chodzi. Książka już moja. Teraz biegiem do domu i czytać. Pierwsze kartki. Coś tam jest o synu, że też Bernard. Zaraz, zaraz, chwileczkę, jak to „też Bernard”? Co za Bernard? Skąd się tu wziął jakiś Bernard?!
Wtedy dopiero zorientowałem się, że wziąłem z półki książkę zupełnie innego Singera. Śmiechu było co niemiara, ale tylko dlatego, że książka mi się podobała, bo gdyby nie, to pewnie kląłbym własną nieuwagę i gapiostwo na czym świat stoi.

Bo mi się podobała. Końcówka może nieco mniej, za dużo tam polityki było, ale cała reszta jest super.
Przełom XIX i XX wieku. Warszawę zamieszkuje około 30% Żydów, 250 tysięcy, ale zajmują oni zaledwie 20% powierzchni miasta. Niby nie getto, ale… Nalewki, Muranów, Grzybów to inny świat.

Ten właśnie inny świat opisuje Singer. Bernard Singer – dziennikarz, felietonista, sprawozdawca parlamentarny. „Moje Nalewki” to pełna uroku opowieść o zwykłych sprawcach dzielnicy żydowskiej, o codzienności zamieszkujących ją ludzi.
Dla niego zwyczajność, normalność i dzień powszedni, dla czytelnika egzotyka świata, który już nie istnieje, po którym zostało jedynie kilka nazw ulic…


wtorek, 18 grudnia 2007

Sługa Boży Piekara

„Sługa Boży” – Jacek Piekara


„Kroniki Jakuba Wędrowycza”, historia groteskowo przedstawionego egzorcysty ukazała się, jeśli się nie mylę, w 2001 roku. „Sługa Boży”, historia groteskowo przedstawionego inkwizytora ukazała się, jeśli się nie mylę, w 2003 roku. Ciekawe… czy jedno z drugim może mieć jakiś związek?
Oczywiście nie twierdzę, że pan Piekara ściągnął pomysł od Andrzeja Pilipiuka, nie, skądże, gdzieżbym śmiał?! Przecież nie mam ku temu żadnych racjonalnych podstaw.

Nie ulega też najmniejszej wątpliwości, że powody i motywy dla których pan Piekara spłodził „Sługę Bożego”, na pewno nie mają nic wspólnego z pożądaniem grzesznej mamony, dla zdobycia której wielu autorów o wyobraźni nieco mniej rozwiniętej, sięga po dzieła i pomysły, które zdobyły już sławę, sprawdziły się, „odpaliły”, i zwyczajnie kopiuje… nie, oczywiście nie fabułę, kopiuje pomysł, samo clou, jak mawiają wykształceni Rosjanie mówiący biegle po francusku.

Ale, przede wszystkim, czym jest „Sługa Boży” pana Piekary? Ano, jest opowieścią o inkwizytorze i jego przygodach w tak zwanym świecie równoległym, czyli takim, którego historia potoczyła się nieco inaczej niż to znamy z lekcji… historii właśnie. W rzeczywistości, którą tak malowniczo i ze smakiem opisuje pan Piekara, Jezus zszedł z krzyża, co zapoczątkowało rządy terroru religijnego, tortury, stosy, gwałty, grabieże, niewyobrażalne bestialstwo, itd.
Składowym elementem tegoż terroru jest rzesza inkwizytorów tropiących zajadle wszelkie odchylenia od doktryny przyjętej i zaakceptowanej. Jednym z nich jest nasz ulubiony bohater, tytułowy Sługa Boży, Mordimer Madderdin, plugawa, zakłamana kanalia, pozbawiona jakichkolwiek ludzkich uczuć (chyba, że wynaturzonych hipokryzją i zakłamaniem), dla którego cała reszta populacji wydaje się mieć tyleż znaczenia, co robactwo pod butami.
Inkwizytor wypełnia swoje rozliczne zadania z pomocą braci, którzy „kochają” gwałcić umierające lub zmarłe kobiety, oraz daleko bardziej zdegenerowanego Kostucha.

A wracając do motywów… Zastanawiam się mocno, co kieruje autorem tworzącym tego typu literaturę, jakie uczucia, jakie instynkty i pragnienia, a może jakie niezaspokojone, rodzące ostrą frustrację żądze?

Pewnie długo mógłbym szukać odpowiedzi na te pytania i pewnie bym nie znalazł, bo taka postawa jest dla mnie czymś zupełnie obcym, gdyby nie przypadek. Otóż na stronie pierwszej, pierwszego wydania „Sługi Bożego” (wyd. Fabryka Słów, 2003) znalazłem coś w rodzaju mini wywiadu z autorem, to jest panem Piekarą właśnie. Jego fragment (wywiadu, a nie pana Piekary) wygląda następująco: „Czego nienawidzę: komunistów, socjaldemokratów oraz wszelkiego innego robactwa”.

Nienawidzę… Robactwo… No, tak…

Akurat tak się składa, może przypadkiem, że nie jestem ani komunistą, ani socjaldemokratą, zakładam jednak, że w Polsce, lub gdziekolwiek na świecie, tacy są i staram się wyobrazić sobie, co bym czuł, gdybym był jednym z nich... Właśnie kupiłem książkę pana Piekary, a po powrocie do domu przekonuję się, że za moje pieniądze pan Piekara nazywa mnie i porównuje do robactwa. To chyba tak, jakby mi w twarz napluł, prawda? A może jeszcze gorzej…

Jak chyba wielu ludzi w Polsce mam jakieś tam swoje przekonania polityczne. Po ostatnich wyborach mocno mnie niepokoi fakt, że ok. pięć milionów Polaków głosowało za niedemokratyczną formą rządów. Nie podoba mi się to, ale nie do pomyślenia jest dla mnie nazywanie ich (i kogokolwiek) robactwem.

Ktoś, gdzieś pisał, że nam, Polakom, kompletnie brak jest dyscypliny wewnętrznej. Szczycimy się wręcz nieumiejętnością, a nawet brakiem świadomości, że byłoby to potrzebne i przydatne, panowania nad swoimi nastrojami, uczuciami i emocjami. W Polsce dalej i wciąż wyżej ceniona, a już na pewno lepiej rozumiana jest emocjonalność, od opanowania, powściągliwości i sztuki gry międzyludzkiej.

Słyszałem też, że po drodze do właściwie rozumianej demokracji rodzi się arogancja. Pewnie to prawda.
A szkoda…


niedziela, 16 grudnia 2007

Cyfrowe banialuki

„Cyfrowa twierdza” – Dan Brown


Jeśli się nie mylę jest to debiutancka powieść Dana Browna. Być może był to niezły debiut dziesięć lat temu, ale chyba i wówczas „rewelacje” autora z dziedziny informatyki i komputerów potrafiły wprawić wiele osób, odrobinę choćby zorientowanych w temacie, w stan stuporu. Co najmniej.

Komputer z trzema milionami procesorów. Szef ochrony z lutownicą dokładający coś w ten sposób do płyty głównej. „Translator” – superkomputer łamiący klucze o długości milionów bitów… Uff. Uff, uff.

Fabuła opiera się na wyjątkowo ryzykownym założeniu, choć może właściwszym określeniem byłoby - „bzdurnym”, że jeśli wymyślony zostanie program do całkowicie pewnego szyfrowania danych (na przykład wiadomości poczty elektronicznej), to będzie to oznaczało właściwie koniec cywilizacji.
Od tego momentu bowiem, wszelkiej maści bandyci, zbrodniarze, terroryści i inni niegrzeczni chłopcy, będą najspokojniej w świecie i całkiem bezpiecznie dla siebie uzgadniać w e-mailach kolejne skoki czy cele ataków. Nikt tych wiadomości na czas nie odczyta, nikt ich nie użyje w sądzie…

No i rzecz jasna pojawia się taki super-zdolny programista, oczywiście Japończyk i tworzy odpowiedni algorytm. Potem, rzecz jasna, zaczyna szantażować supertajną agencję wywiadowczą, dysponującą wyżej wymienionym superkomputerem.
Do walki ze złymi facetami oraz oczywiście z uciekającym czasem staje, rzecz jasna, super-kryptograf Susan, nieziemsko piękna, bogata, młoda, z poziomem IQ sięgającym sufitu.
Jej partnerem w tych zmaganiach, przyjacielem i kochankiem jest, rzecz jasna, super-przystojny, młody, nieprzeciętnie inteligentny lingwista, profesor uniwersytecki zresztą.

Czym się ta cała przygoda skończyła, dowiecie się sami, pod warunkiem, rzecz jasna, że uda Wam się dobrnąć do końca tej bajki.


środa, 12 grudnia 2007

Smutek kamikadze

"Dzienniki kamikadze" - Emiko Ohnuki-Tierney


Daleki Wschód. Inna mentalność, kultura, wychowanie, zasady… Jedna z setek różnic polega na tym, że w rozmowie pewnych tematów się nie porusza, o niektórych rzeczach się po prostu nie mówi. Co ciekawe, wyrażanie swoich myśli czy uczuć na piśmie, traktowane jest - lub było - zupełnie inaczej. Prawdopodobnie dlatego pisanie dzienników czy pamiętników było w początkach XX wieku nieomalże powszechne wśród wykształconych Japończyków. Spisywali oni swoje myśli, w rozmaitej formie, od momentu, w którym biegle nauczyli się pisać, do samej śmierci. W szczególnych przypadkach oznaczało to zaledwie kilka, kilkanaście lat…

Na ogólną liczbę około czterech tysięcy pilotów z jednostek tokkotai (termin wojskowy oznaczający siły specjalnego przeznaczenia, bardziej znana w Europie i Ameryce nazwa to „kamikadze”), jedna czwarta to absolwenci liceów i studenci.

Tu jeszcze jedna dygresja. Jestem przekonany, że zakres wiedzy i oczytanie studenta drugiego roku uniwersytetu np. w Kioto mogłoby wprawić w osłupienie doktoranta na dowolnej uczelni europejskiej. Ludzie, którzy jeszcze w liceum „przerabiają” Kanta w oryginale, na studiach są intelektualistami, a ich przeznaczeniem jest – w normalnych warunkach – błyskotliwa kariera i najwyższe stanowiska w kraju.

Czy jest możliwe, żeby tacy ludzie, autorzy rozpraw krytycznych pisanych w kilku językach, esejów, wierszy, artykułów, pamiętników, byli jednocześnie fanatycznymi szowinistami i samobójcami?

Autorka stara się pokazać dramat młodych ludzi, którzy z jednej strony odebrali kosmopolityczne (w najlepszym znaczeniu tego słowa) wykształcenie, a jednocześnie wychowywani byli w tradycjach, które pewnie teraz nazwalibyśmy średniowiecznymi.
Fragmenty ich dzienników wyraźnie pokazują, jak świadomość jednego utrudnia im akceptację drugiego, jak miotają się wewnętrznie próbując odnaleźć choćby pozory sensu w czekającym ich losie. Ważne jest tutaj i to, że według autorki w latach 1944-45 nie było w wojsku japońskim ochotników do takich samobójczych rajdów. „Ochotników” kamikadze wybierali ich dowódcy, albo też dzięki rozmaitym manipulacjom stawiali młodych ludzie właściwie w sytuacji bez wyjścia. Skoro tak jest napisane…

Były też i rozczarowania.

W książce zawarte zostały historie zaledwie sześciu żołnierzy-studentów. No, może siedmiu, bo w jednym przypadku omówiono też pokrótce losy brata. Z tych siedmiu chłopców, trzech nie zginęło samobójczą śmiercią podczas rajdu tokkotai, ale w zupełnie innych, choć też wojennych, okolicznościach.
Czy fragmenty dzienników czterech osób mogą świadczyć o czymkolwiek? Czy mogą być dowodem na to, że i pozostali kamikadze reprezentowali podobne postawy?
Nie twierdzę, że nie, jednak spodziewałem się historii co najmniej 20-30 osób, a nie czterech…

Tytułowych dzienników jest w tej książce faktycznie bardzo niewiele. Króciutkie fragmenty, jeden-dwa akapity. Zdecydowana większość tekstu to opowieści autorki o żołnierzach, jej tłumaczenie znaczenia ich dzienników, komentarze, informacje. I jakoś tak się dziwnie złożyło, że w żadnym przypadku te cytowane fragmenty oryginalnych zapisków, nie obejmują ostatnich godzin, a nawet dni przed startem do finalnej, samobójczej misji.
Jak wspomniałem, ludzie ci pisali dużo, działalność piśmiennicza jednego z nich to ponoć ok. 700 stron. Rzecz jasna nie dało się tego wszystkiego tu umieścić. Ale przecież mnie nie interesują ich rozważania na temat lektur licealnych, młodzieńcze wiersze, czy rozprawki o filozofii Marksa pisane po niemiecku. Zależało mi na dziennikach lub pamiętnikach żołnierzy-samobójców z ostatnich miesięcy ich życia.

Tego tutaj jednak nie znalazłem…


wtorek, 11 grudnia 2007

Przesłanie Dipy Ma

„Dipa Ma” – Amy Schmidt


Nirwana nie jest niebytem, ale nie jest też bytem. Być może da się ją określić jako czas, miejsce lub stan, w którym zdolni jesteśmy rozstać się z takimi właśnie wyobrażeniami o rzeczywistości. Buddyści twierdzą, że choć stanu nirwany nie da się opisać słowami, to jest on jak najbardziej rzeczywisty. Nirwanę łatwiej jest chyba opisywać przy użyciu synonimów negatywnych (np. nieobecność pragnień), ale bywają i pozytywne, a jednym z nich jest Dipa – Wyspa… Przypadek?

„Od zawsze” wydawało mi się, że praktykować buddyzm na jakimś sensownym poziomie można jedynie w specjalnych warunkach i przy założeniu, że poświęci się temu całe życie. Przynajmniej jedno. Takim miejscem, według mnie, mógł być klasztor, skryty w mgłach niedostępnych szczytów, gdzieś w Tybecie, no… ewentualnie w Kaszmirze. Ale miasto przemysłowe średniej wielkości w samym środku Europy??? To przecież kpina, a nie buddyzm!

Wtedy dowiedziałem się o Dipie Ma. Urodziła się 25.03.1911 roku jako Nani Bala Barua w Bengalu (obecnie będzie to chyba Bangladesz?) i przez większą część życia znana była jako Dipa Ma Barua (Matka Dipy z klanu Barua). Była, co wydawać się może nieprawdopodobne… buddyjskim mistrzem i jedną z czołowych postaci XX-wiecznej duchowości Wschodu.
Dipa Ma nie mieszkała w klasztorze – kolejne zaskoczenie – spędziła życie w niewielkim mieszkaniu w przeludnionej dzielnicy Kalkuty, wśród dzieci, garnków, sąsiadów i tysiąca codziennych spraw.
Było to dla mnie niesamowitym zaskoczeniem – to można praktykować Dharmę w takich warunkach? JAK?!

O tym wszystkim jest właśnie książka Amy Schmidt. Zawiera ona zarówno różnorodne relacje o życiu i działalności Dipy Ma (uczniów, członków rodziny i innych osób, które się z Dipą zetknęły), jak i przesłanie jej samej, głoszone przez nią nauki i stosowane oraz sugerowane techniki.

Co wydaje mi się najważniejsze – to nie jest podręcznik dla początkujących buddystów! Książka adresowana jest do wszystkich, którzy poszukują i pragną osobistego, duchowego rozwoju – bez względu na wiarę (religię), stan cywilny, miejsce zamieszkania i zawartość portfela, bo według Dipy Ma, każdy może znaleźć własną drogę do spokoju i spełnionego, szczęśliwego, świadomego życia.


poniedziałek, 10 grudnia 2007

Wielcy filozofowie

„Pięćdziesięciu wielkich filozofów” – Diane Collinson


Od Talesa z Miletu (624-546 r. p.n.e.) do Jeana Paula Sartre (1905-1980 r.). Pięćdziesiąt skróconych, bardzo skróconych, biografii, pięćdziesiąt skrótowo, bardzo skrótowo, przedstawionych głównych tez, koncepcji, poglądów i przekonań, uzupełniony wykazem niektórych, ważniejszych prac.
 
Nawet po lekturze całości furory w środowisku zapalonych filozofów nie zrobimy. „Pięćdziesięciu wielkich filozofów” to niewiele więcej niż zbiór haseł w dobrej encyklopedii. Czasem jednak i takie opracowanie może się przydać, choćby w sytuacji, gdy mamy szybko i pobieżnie porównać podstawowe założenia koncepcji Schopenhauera i Wittgensteina, albo różnice definicji substancji u Kanta i u Hegla.
 
Autorka wyraźnie stara się przybliżyć problemy filozoficzne szerokiej publiczności. Czasem jednak używa wyrażeń… mówiąc delikatnie – mało zrozumiałych. Na szczęście książka zawiera słowniczek trudnych wyrazów fachowych, ale niestety, są one czasem wyjaśniane przy użyciu kolejnych wyrazów trudnych, jednak słowniczka do słowniczka nie przewidziano.


czwartek, 6 grudnia 2007

Po prostu Szalbierz

„Szalbierz” – Tomasz Łysiak


„Szalbierz”… tytuł, może okładka, ale najprawdopodobniej jedno i drugie sprawiło, że w ułamku sekundy, szóstym chyba zmysłem wiedziałem, że to może być właśnie to – książka, której nie znałem, na którą jednak czekałem od wielu, wielu lat…


Kiedyś z wypiekami na twarzy, pod kołdrą, przy latarce, pochłaniałem przygody bohaterów Waltera Scotta, Alexandra Dumasa, Roberta Louisa Stevensona, Cecila Scotta Forestera, Karola Maja i innych. Ich książki nadal są wznawiane, ale cóż… Inne czasy, nie to pisarstwo, a przede wszystkim chyba ja – już nie taki sam, jak w wieku lat …nastu, to elementy, które powodują, że powrót do tamtych wrażeń wydawał się nierealny, a samo pragnienie naiwne.

Tym niemniej nostalgia, wspomnienia i chęć doświadczenia przeżyć i emocji tak intensywnych, jak wówczas, pozostały niezmienione. I choć jako dorosły człowiek przeczytałem mnóstwo książek, wiele z nich naprawdę wartościowych, to klimatu i nastroju, o który mi chodziło, nie odnalazłem.
Chwilami wydawało mi się, że jestem blisko podczas lektury „Wiedźmina”, ale… Kapitalne momenty znajdowałem w „Narrenturmie”, jednak…

I tak doczekałem się „Szalbierza” choć prawdę mówiąc powoli traciłem nadzieję. Krótko mówiąc, przeczucia mnie nie myliły. To było i jest dokładnie TO!

„Szalbierz” – rewelacyjna powieść historyczna, przygodowa, rycerska, awanturnicza i szpiegowska. Niech cię jednak te określenia nie zwiodą – jest to literatura dla czytelnika dorosłego i choćby odrobinę wyrobionego literacko.

Pierwsza połowa XIII wieku, czasy rozbicia dzielnicowego, kończy się panowanie Henryka Brodatego. Na wschodzie zbierają się czarne chmury – ordy, których okrucieństwo przeraża nawet na wpół dzikich Połowców, lada moment runą na Polskę.

Bohaterem w tej rozpaczliwej sytuacji okazać się ma nie hetman, geniusz strategii czy inny, szlachetny i waleczny Podbipięta, ale tytułowy szalbierz, oszust, wędrowny handlarzyna podrabianych relikwii, kuglarz i siłacz. A jeśli dodać do tego „stukniętego” rycerza, zapijaczonego mnicha, karła-cwaniaka i złodzieja oraz wieszczącą mieszczkę, to będziemy mieli nieomalże komplet bohaterów (określenie „parszywa dwunastka” narzuca się nieodparcie), których zadaniem jest, a jakże, ocalić świat.

Napisałem „nieomalże… Tak, jest jeszcze milczący chłopiec, ale o jego udziale w tej pełnej mrocznych tajemnic historii, o jego wpływie i związkach z szalbierzem, pisał nie będę – wykraczałoby to poza ramy tej recenzji i pewnie zdradzało zbyt wiele elementów fabuły.

Książka Tomasza Łysiaka ma też kilka braków. Ja naliczyłem trzy:
- brak, pozornie ukrytych, jednak nie aż tak bardzo, żeby nie można ich było odczytać, wątków autobiograficznych i przy okazji prób rozliczenia się z osobistymi wrogami autora,
- brak drugiej, trzeciej, czwartej treści (dna), w której autorzy zwykle przemycają swoje stanowisko wobec ojca dyrektora, aborcji, kary śmierci czy innych aktualnie modnych tematów zastępczych,
- brak, tak modnych ostatnimi czasy, zakamuflowanych aluzji do współczesnej rzeczywistości, polityki, sytuacji społeczno-gospodarczej Polski, wyborów prezydenckich, itp.

Tak się jakoś dziwnie składa, że mnie wyżej wymienione braki zupełnie nie przeszkadzają, a nawet przeciwnie. Dzięki temu „Szalbierz” jest po prostu kawałkiem bardzo dobrej literatury, w której i napięcie, i realia historyczne, i elementy komediowe, i poważniejsze „kawałki”, znalazły się w dobrze dobranych proporcjach i na właściwym miejscu.

I jeszcze jedna informacja, która niektórym może pomagać albo przeszkadzać w czytaniu. Wahałem się, czy o tym pisać, ale w końcu doszedłem do wniosku, że i tak się wyda, bo „Szalbierz” niewątpliwie odbije się sporym echem w świecie czytelniczym.
Zainteresowany osobą autora poszperałem tu i ówdzie i nawet bez większych trudności dowiedziałem się, że Tomasz Łysiak to syn Waldemara Łysiaka (tego od „Szachisty”, „Fletu z mandragory”, „Asfaltowego saloonu”, itd.), a „Szalbierz” to jego debiut literacki.

W takiej sytuacji trudno uwolnić się od porównań i ocen, a więc mnie wyszło w związku z tym, że:

a) jeśli debiut jest tak rewelacyjny, to ja „w ciemno” wykupuję subskrypcję na wszystkie kolejne książki Tomasza Łysiaka – na dowolny temat,
b) uwielbiam książki Waldemara Łysiaka, wychowałem się na wielu i naprawdę wielki mam do nich sentyment, jednak nie wszystkie są tak dobre, jak „Szalbierz”.


wtorek, 27 listopada 2007

Malarz i mechanik

"Batalista" – Arturo Perez-Reverte


Stary, zmęczony życiem i obserwowanymi koszmarnymi obrazami, chory na niezidentyfikowaną chorobę, niespełniony malarz, któremu zabrakło talentu, ceniony kiedyś reporter wojenny, kupuje walącą się wieżę i na jej ścianach maluje wielką panoramę bitewną.

Kiedy dzieło jest w połowie gotowe, w wieży malarza pojawia się niespodziewany gość, chorwacki mechanik, kiedyś żołnierz, któremu tytułowy batalista zrobił zdjęcie podczas wojny w byłej Jugosławii. Zdjęcie to przyniosło autorowi uznanie, nagrody i pieniądze, a modelowi cierpienie, tortury i śmierć rodziny.

Mechanik Ivo, który tropił reportera latami, czyniąc go w jakimś sensie współodpowiedzialnym za swoją tragedię i straty, zamiast po prostu przystąpić niezwłocznie do wyrównania rachunku krzywd, informuje lojalnie malarza, że go niedługo zabije i… rozpoczyna z nim trwającą kilka dni dysputę filozoficzno-metafizyczną na temat istoty wojny, natury ludzkiej (najwyraźniej z założenia skłonnej do okrucieństwa), sztuki i rozmaitych środków jej wyrazu, pamięci, miłości i wszelakich kompozycji i połączeń tychże tematów. Kilku innych też.
Panowie spotykają się w wieży batalisty, który jakby nigdy nic nadal kontynuuje swoje dzieło, ale także w kawiarni w pobliskim miasteczku i na pasjonujące ich tematy gadają, gadają, gadają…

Potem jest epilog, którego można się było spodziewać po przeczytaniu 1/3 książki, a którego zdradzać mi nie wypada i historia się kończy.


sobota, 24 listopada 2007

Księgarskie bajanie

"Gawędy o księgarzach" – Zbysław Arct


Arctowie to jeden z najstarszych i najznamienitszych rodów księgarskich, stawianych na równi z Iglami, Gebethnerami czy Zawadzkimi z Wilna. Do II Wojny Światowej w Warszawie, przy Nowym Świecie 35 mieściła się księgarnia M. Arcta. Arct - to w księgarstwie po prostu FIRMA.

Genialny sprzedawca potrafi każdemu klientowi sprzedać właściwie wszystko. Co jednak może się wydawać paradoksalne, umiejętność taka nie jest niczym pożądanym w fachu księgarskim, może nawet wprost przeciwnie. Księgarz tym różni się od sprzedawcy – choćby genialnego – że potrafi właściwemu czytelnikowi sprzedać właściwą książkę. A to jest kolosalna różnica.

Zbysław Arct rozpoczyna swoje „Gawędy o księgarzach” od rozdziałów wyjaśniających, kim tak naprawdę jest księgarz i w jaki sposób zostać można księgarzem. Dalej snuje swoją zupełnie nieuporządkowaną chronologicznie opowieść - co jednak w czytaniu absolutnie nie przeszkadza - o księgarzach z czasów dawnych, niedawnych i autorowi współczesnych (mniej więcej do lat siedemdziesiątych XX wieku).

Wiele miejsca poświęca także swoim własnym przeżyciom związanym z zawodem i to od lat, w których był pomocnikiem księgarskim do czasów, w których pełnił w tym fachu funkcje bardzo prestiżowe – był między innymi kierownikiem działu księgarskiego w Polskim Towarzystwie Księgarń Kolejowych „Ruch” – firmie, która po wojnie przejęta przez władzę ludową przekształcona została w spółdzielnię „RSW Prasa-Książka-Ruch”.

Co jednak najważniejsze, Arct nawet pisząc o przemiałach i przecenach, kiermaszach i kolportażu, robi to z niezwykłym humorem i pogodą ducha, sypiąc jak z rękawa cudownymi ciekawostkami i zabawnymi anegdotami z branży.

Czytałem „Gawędy” z wielką przyjemnością (pomijając już fakt, że czasem turlałem się ze śmiechu przy opowieściach o co ciekawszych przygodach księgarskich i niesfornych klientach), a nawet jakby z odrobiną dumy – mnie, bardzo dawno temu, początków księgarstwa uczyli ludzie takiego formatu lub ich uczniowie…


poniedziałek, 19 listopada 2007

Żydzi, cienie, czasy

"Cienie" – Kornel Filipowicz


„Cienie” to zbiór opowiadań o Żydach, których autor znał, albo w jakiś, mniej lub bardziej bezpośredni sposób, się z nimi zetknął. Opisywane wydarzenia dzieją się w bliżej nieokreślonym czasie, choć zwykle mniej więcej „w pobliżu” wojny. Z lokalizacją bywa jeszcze gorzej, często jest ona po prostu nie do odgadnięcia.

Wszystko to razem przypomina wspomnienia dziecka przywoływane po co najmniej siedemdziesięciu latach. I nie jest wykluczone, że tym właśnie jest.

Za to bardzo dobry tytuł. Adekwatny. Cienie, jak cienie – nieostre, niewyraźne, mętne…


piątek, 16 listopada 2007

Kalmanowy dwór

"Dwór" - Isaac Bashevis Singer


Czy faktycznie w każdym człowieku tkwi ziarno szaleństwa? Jeśli nawet nie, to nie ulega wątpliwości, że mamy niesamowity talent do komplikowania sobie życia…

Żydowski kupiec Kalman zostaje dzierżawcą majątku hrabiego Jampolskiego, zesłanego na Syberię po upadku powstania styczniowego. Po hrabim słuch ginie, a Kalman podejmuje bardzo dobrą „politycznie” decyzję – zezwala na pozostanie we dworze żonie hrabiego, Marii i ich dorastającym dzieciom – Felicji i Lucjanowi. Dzięki temu środowisko patrzy na niego mniej krzywym okiem. Przynajmniej na początku.

Dzięki ciężkiej pracy i niewątpliwemu talentowi do robienia dobrych interesów, Kalman staje się najbogatszym mieszkańcem nie tylko Jampola, ale i dalszej okolicy. Niestety, sielanka nie trwa długo. Jedna z córek Kalmana ucieka z synem Jampolskich, małżeństwo drugiej z lekarzem Azrielem też pozostawia wiele do życzenia, po śmierci żony Kalman wiąże się z Klarą, itd. itp.

„Dwór” to znakomity obraz popowstaniowego miasteczka oraz narastającego antysemityzmu tamtych czasów. Jest jednocześnie cudowną analizą psychiki ludzkiej i jej zadziwiających czasem meandrów.

Dalsze losy Lucjana i Felicji odnaleźć można na kartach „Spuścizny”.

Na zakończenie jedna tylko uwaga. „Dwór”, zwłaszcza na początku, w zaskakujący sposób przypominał mi książki Remarque’a. O ile Remarque rozpaczliwie stara się przekonać czytelnika, że nie wszyscy Niemcy są zbrodniarzami i oprawcami, to Singer we „Dworze” udowadnia wręcz, że majątki Żydów to efekt solidnej, uczciwej, ciężkiej, pełnej wyrzeczeń pracy, no i przecież Kalman to taki ludzki pan…


czwartek, 15 listopada 2007

Tezy Wittgensteina

"Tractatus logico-philosophicus" – Ludwig Wittgenstein


Wydawało mi się, że dam radę czytać Traktat Wittgensteina bez Wittgensteina, ale mi się nie udało.
No to poszperałem tu i ówdzie i najpierw poczytałem o nim samym, a dopiero potem wróciłem do Traktatu. Pomogło, bardzo się przydało, ale jednak nie całkiem. Traktat jest po prostu trudny. Choć pozornie łatwy…

„Tractatus logico-philosophicus” objętościowo jest niewielki. Składa się często z krótkich, jednozdaniowych tez. Podstawowych tez jest zaledwie siedem. Tezy te, wraz z rozwinięciami, które rzecz jasna także są tezami, zostały ponumerowane w dość ciekawy sposób, niewątpliwie jednak ułatwiający zrozumienie, a przynajmniej poruszanie się po tekście.

Kiedy czytałem Traktat czwarty raz, cieszyłem się bardzo, bo zauważyłem, że coraz większą liczbę tez rozumiem i z coraz większą ich liczbą się zgadzam. Rodziło to pewną nadzieję.
W pewnym jednak momencie, podczas czytania piątego, zdałem sobie sprawę, że wobec powyższego ja najwyraźniej nie rozumiem kompletnie nic. Ano tak!

Jeśli z niektórymi tezami się zgadzam, a z innymi nie, jeśli jedne rozumiem, a inne mi nie pasują, to oznacza, że nadal odnoszę je do swojego myślenia, swojego języka, swojego świata i - że tak powiem - swojej własnej „filozofii”. Swojej, a nie Wittgensteina! A coś takiego jest zupełnie bez sensu.

Wittgenstein stworzył kompletny, logiczny i w sposób wyczerpujący opisany system. Być może jest to największe dzieło filozofii dwudziestowiecznej, ale to inna sprawa. Pierwsze porównanie, które przychodzi mi do głowy jest pewnie żenująco wręcz uproszczone, ale niech będzie: równie kompletnym, logicznym i skończonym systemem jest tabliczka mnożenia. Gdybym teraz zgadzał się z 4x6=24, natomiast negował 7x8=56, to byłoby właśnie to – przypadkowa pewnie zgoda na pojedyncze elementy, bez zrozumienia mechanizmu rządzącego całością.

Być może powinienem się wstydzić, że nie rozumiem (tu właśnie zaczyna być niezbędna wiedza na temat Wittgensteina). No tak, ale nie rozumiał też Traktatu Frege, a i Russell zdaje się nie przejawiał wielkiego dlań entuzjazmu. Co więcej – od swojego dzieła odciął się (w pewnym sensie) sam autor na początku lat trzydziestych XX wieku. No cóż… przecież sam Wittgenstein w punkcie 6.54 pisał: „Tezy moje wnoszą jasność przez to, że kto mnie rozumie, rozpozna je w końcu jako niedorzeczne; gdy przez nie – po nich – wyjdzie ponad nie. (Musi niejako odrzucić drabinę , uprzednio się po niej wspiąwszy)”.

Gdybym zdecydował, że chcę poznać i zrozumieć koncepcję Wittgensteina, to najpierw pogodziłbym się z koniecznością przeznaczenia na to przynajmniej 3 lat, a następnie zacząłbym rysować diagram – dzięki odpowiedniej numeracji tez nie byłoby to zadaniem trudnym, co najwyżej żmudnym, natomiast niewątpliwie pomogłoby mi ogarnąć całość.

Mimo iż było to niezwykle kuszące, uznałem ostatecznie, że tyle czasu i pracy w Traktat wpakować nie chcę – taka „męska” decyzja. Jednak z „liźnięcia” też się cieszę i na pewno było warto.


środa, 14 listopada 2007

Upadek rodziny B.

"Buddenbrookowie" – Tomasz Mann


Miejsce akcji: Lubeka - miasto hanzeatyckie, wchodzące w skład Cesarstwa Niemieckiego na prawach samodzielnego landu.
Czas akcji: koniec XVII i połowa XIX wieku.
Bohaterowie: przedstawiciele wielkich rodów kupieckich, oligarchia tamtych czasów - w szczególności rodzina Buddenbrooków.

Czytając "Buddenbrooków" i zdając sobie sprawę, że dom przy Mengstraße 4 w Lubece był rodzinnym domem Henryka oraz Tomasza Mannów, zastanawiałem się, ile w tej powieści ukrytych jest wątków autobiograficznych... Zresztą, oczywistych zbieżności jest o wiele więcej - imię Tomasz, nowy dom przy Beckergrube 52, itd.

Za czasów tak zwanej "komuny" recenzje "Buddenbrooków" mówiły o wadach i słabościach burżuazji, o ich pozornym lekceważeniu szlachetnie urodzonych, których jednocześnie tak bardzo pragnęli naśladować, o konformizmie i sztuczności postaw zorientowanych na jeden tylko cel: świetność firmy. I to wszystko jest prawdą, takie treści niewątpliwie są w powieści obecne, ale czy tylko one?
Jak bardzo etos pracy budowany od podstaw właśnie w tamtych czasach i miejscach, przyczynił się do pozycji gospodarczej dzisiejszych Niemiec?

Krytykować łatwo, ale warto przy tym pamiętać, że krytyka przeszłości świadczy też o teraźniejszości.

„Buddenbrookowie” to historia czterech pokoleń tego kupieckiego rodu w czasach, w których o wartości mężczyzny świadczyła praca od rana do wieczora w kupieckim kantorze oraz nienaganna postawa moralna – tak, jak ja sobie wtedy wyobrażano.
Wiele obecnych zachowań społecznych, choćby zakres i sposób komunikacji z bliskimi, wtedy uważany byłby za skandaliczną obrazę moralności, a może nawet grubą nieprzyzwoitość i zwyczajny brak wychowania. Jednak krytyka tego stanu rzeczy świadczy zarówno o tamtych ludziach, jak i o nas. Tak po prostu było, a Mann opisuje ówczesne życie z fantastycznym realizmem, a nawet naturalizmem.

„Buddenbrookowie” to dzieje upadku rodziny, to fakt. Faktem jest też, że upadek ten następował w czasie, gdy inne rody zdobywały uznanie i powszechny szacunek. Cóż więc się stało i dlaczego?
Degrengolada rodu najbardziej widoczna jest w czasach i w osobie Tomasza Buddenbrooka – zdobywa on właściwie wszystko, co jest możliwe do zdobycia. Jest właścicielem, jeśli nie największej, to jednej z największych firm. Zostaje mianowany konsulem. Ma piękny nowy dom i wspaniałą żonę. I jednocześnie nie ma już zupełnie nic, o co mógłby walczyć.
Na ile ta okoliczność miała wpływ na jego upadek?

Może się to wydawać nieprawdopodobne, ale powieść „Buddenbrookowie” jest nieco inna dziś niż 20 lat temu. I choćby dlatego warto ją (znów) przeczytać.


poniedziałek, 12 listopada 2007

Myślak na wyspie

"Na zawsze nierozstrzygnięte. Zagadkowy przewodnik po twierdzeniach Gödla" – Raymond Smullyan


Na skwerku spotykają się przypadkowo, po wielu latach, dawni szkolni koledzy. Wymieniają się informacjami o swoim obecnym życiu, o posadach, o domach, samochodach, żonach, dzieciach. Wreszcie jeden z nich chwali się, że ma trójkę dzieci, na co oczywiście drugi pyta o wiek tych dzieci. Słyszy wtedy taką oto odpowiedź:
- Iloczyn liczb lat moich dzieci wynosi 36. Suma liczb ich lat to tyle, ile jest ławek na tym skwerze. Potrafisz odpowiedzieć w jakim wieku mam dzieci?
Jego rozmówca myśli, myśli, myśli i wreszcie odpowiada, że nie jest w stanie tej zagadki rozwiązać, ma za mało danych. Na to jego kolega odpowiada:
- To dla ułatwienia podpowiem ci, że moje najstarsze dziecko gra na skrzypcach.
W tym momencie jego rozmówca wykrzykuje radośnie: teraz wszystko jest jasne, już wiem ile lat mają twoje dzieci i… wymienia ich wiek.
Ile lat mają te dzieci i dlaczego właśnie tyle?


„Na zawsze nierozstrzygnięte” to zbiór zagadek logicznych, jak zresztą sugeruje druga część tytułu. Jednak zagadki, którą zaprezentowałem wyżej, w tej książce nie ma. Nie ma jej tam prawdopodobnie dlatego, że jest ona zbyt łatwa, a nawet banalnie prosta w porównaniu z tymi, które Smullyan w swojej książce umieścił.

W potocznym języku i w codziennym życiu termin „zagadka logiczna” kojarzy nam się z prostą łamigłówką w popularnym czasopiśmie, a „logika” oznacza po prostu zdrowy rozsądek.
Smullyan, jako profesor matematyki i logiki, swoje zagadki tworzy na gruncie logiki matematycznej, a właściwie raczej logiki modalnej. Dziedzina ta wyrosła, jak wiadomo, z rozważań czysto filozoficznych, jednak wypracowane w niej systemy aksjomatyczne zainteresowały matematyków i mają dziś niebagatelne znaczenie w informatyce, teorii dowodu i w zagadnieniach związanych ze sztuczną inteligencją.

Forma zagadek w tym zbiorku, może być nieco myląca. Jest tam bowiem mowa o wyspie rycerzy i łotrów odwiedzanej przez myślaka. Ale uwaga! Smullyan w ten sposób nie rozpoczyna bajki dla dzieci, ale definiuje określoną przestrzeń, w której działają i obowiązują pewne logiczne prawa i zasady, natomiast myślak nie jest pociesznym, kudłatym stworkiem, choć oczywiście można go sobie tak wyobrażać, ale raczej konstruktem wyposażonym w zdefiniowane bardzo dokładnie i ściśle możliwości logiczne.

Jeden z głównych tematów tej książki związany jest z odkryciem Kurta Gödla, zgodnie z którym żaden niesprzeczny system matematyczny nie jest w stanie udowodnić własnej niesprzeczności. Po „lżejszym” i zabawnym wstępie Smullyan koncentruje się właśnie na takich i podobnych zagadnieniach prezentując rozmaite sposoby i metody dowodzenia lub obalania twierdzeń logicznych. Ostatnie rozdziały poświęcone są zagadkom, które na gruncie współczesnej logiki rozwiązane być nie mogą i w związku z tym na zawsze pozostaną nierozstrzygnięte.


piątek, 9 listopada 2007

Goodfather i owca

"Przygoda z owcą" – Haruki Murakami


Wszyscy wiedzą co oznacza słowo „proza”. No, może prawie wszyscy… zresztą zawsze można przecież sprawdzić w słowniku. Także określenia takie jak „współczesny, współczesna, współczesność” nie powinny budzić wątpliwości znaczeniowych. Faktem oczywistym jest też stwierdzenie, że na planecie Ziemia jest wiele rozmaitych krajów.
Z tych trzech prostych elementów, zwłaszcza przy odpowiedniej intonacji głosu (to ważne!), można w języku polskim zbudować konstrukcję niezwykle ciekawą, na przykład – współczesna proza albańska.

Czym jest, albo może być - przy takiej właśnie specjalnej intonacji, współczesna proza albańska? Albo portugalska? Lub kubańska? Ano… jest często literackim dziwolągiem, dziełem z niejasnym przesłaniem i puentą, w którym nie do końca (albo wcale) wiadomo, o co chodzi, dziełem którego nikt właściwie nie rozumie… choćby nawet doczytał je do końca, co zdarza się przeciętnie w 37% przypadków.
Współczesna proza… jakaś tam, ma jeszcze jedną, bardzo istotną cechę – żaden czytelnik za skarby świata nie przyzna się do wyżej wymienionych uczuć i wniosków. Wręcz przeciwnie*.
Powody tego mogą być rozmaite, czasem zagadnięty znienacka krytyk, zamiast przyznać się, że nie wie, co jest grane (bo może inni krytycy wiedzą), mlaśnie ze znawstwem, a to mlaśnięcie - pełne znawstwa rzecz jasna - akolici zaniosą w świat jako pozytywne przesłanie wzmacniane sukcesywnie zgodnie z zasadą głuchego telefonu. A może, po doświadczeniach ostatnich trzech dekad, staliśmy się czytelnikami świadomymi, że człowiek nie zna dnia ani godziny, w której wytwór współczesnej prozy birmańskiej (na przykład) może stać się szlagierem, hitem i przebojem uhonorowanym Literacką Nagrodą Nobla… To jednak, jak mawiał niejaki Kipling, jest już zupełnie inna historia.

Po tym przydługim nieco wstępie wracam do meritum, to jest „Przygody z owcą”. Jest to niezwykle ciekawy i niewątpliwie ambitny przykład współczesnej prozy japońskiej. A dokładniej bardzo odważna próbą połączenia tejże z absurdalną powieścią sensacyjną.
Wątki owczo-mafijne i neurasteniczno-egzystencjalne przeplatają się w „Przygodzie” w sposób pozornie tylko przypadkowy, zauważyłem bowiem, że ilekroć mam ochotę porzucić „Przygodę z owcą” wraz z jej przeciętniutkim bohaterem i zająć lekturą, która będzie „współczesną prozą…” w stopniu nieco mniejszym, na przykład „Czarodziejską Górą” albo „Człowiekiem bez właściwości”, zawsze w tym właśnie momencie na scenę wkraczał wielce tajemniczy Wielki Szef, nie mniej tajemnicza owca, albo ostatecznie dziewczyna z pięknymi uszami. I tak jakoś, kartka za kartką…

Wydaje mi się, że Murakami pisał „Przygodę z owcą” specjalnie na rynek amerykański lub europejski. „Wyprał” swoją powieść z wszelkich akcentów japońskich tak dalece, jak tylko się dało. Nie ma tu imion, tak trudnych do wymówienia i niemożliwych do zapamiętania dla nie-Japończyka, nazwy miejscowości ograniczone zostały do niezbędnego minimum, z potrawami, napojami, wystrojem wnętrz jest podobnie. Do tego Wielki Szef, wraz ze swoim consigliere – przepraszam, z sekretarzem - przypomina dobrotliwie-groźnego Ojca Chrzestnego.
Głównym bohaterem jest trzydziestolatek, amator piwa Heineken, który o dwadzieścia lat za wcześnie przeżywa typowy kryzys wieku średniego i wyraźnie kwalifikuje się na leżankę psychoanalityka. Do tego wszechobecne i palone co chwilę papierosy, ale temu nie ma się co dziwić, powieść powstała pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku i tamtą rzeczywistość opisuje.

A na koniec… mam niejasne wrażenie, że Murakami pisząc „Przygodę z owcą” bawił się o wiele lepiej niż ja czytając ją. Zastanawia mnie też, czemu Murakamiego nie odkryto w Polsce 30 lat wcześniej?


* Żeby nie było nieporozumień – współczesna proza… nie jest, a przynajmniej nie musi być kiczem, chałą, makulaturą czy tandetą. Co mogliby powiedzieć Tauregowie po przeczytaniu scenariusza filmu „Miś”? Chyba tylko tyle, że to… współczesna proza polska. Może nawet ambitna.


niedziela, 4 listopada 2007

Bajki rodu Gestalt

"Pozwól, że Ci opowiem... bajki, które nauczyły mnie, jak żyć" - Jorge Bucay


Przychodzi pacjent (Demian) do terapeuty (Jorge), przedstawia w kilku zdaniach problem i otrzymuje w zamian bajkę, przypowieść, historyjkę z morałem. Tak wygląda typowa konstrukcja rozdziału tej książki, a jest ich kilkadziesiąt.
Oczywiście bajka jest daleko ważniejsza niż problem pacjenta i rzecz jasna ma wymiar uniwersalny.

Gdybym miał tą pozycję do czegoś porównywać, to natychmiast nasuwają mi się na myśl zbiorki małych form De Mello, takie jak "Modlitwa żaby" czy "Minuta nonsensu". Różnica polega jedynie na tym, że teksty De Mello mają zwykle naturę duchowo-religijną, podczas gdy Bucay obraca się raczej w świecie Gestalt, będącym mieszaniną psychologii, filozofii, sztuki i kto wie czego jeszcze.

Trudno tego typu opowiastki traktować jako poważną receptę na życie (a czy jakieś można?), ale czyta się je lekko, łatwo i przyjemnie, a czasem można nawet dokonać dość zaskakujących odkryć.


sobota, 3 listopada 2007

Żydowskie obrazki

"Żydzi" - Andrzej Żbikowski (seria: "A to Polska właśnie")


Historia Żydów na ziemiach polskich od XII wieku po rok 1996.

Mnóstwo obrazków, część nawet ciekawa, ale to właściwie koniec zalet tej książki. Reszta to daty, fakty, nazwiska, polityka, wydarzenia kulturalne, pogromy, koncepcje, doktryny - czytało się to jak hasła z encyklopedii - sucho, skrótowo, lapidarnie i... zupełnie bez życia. Żadnej ciekawostki, anegdoty, żadnego momentu luźniejszego, pozwalającego złapać oddech w potoku faktograficznej, beznamiętnej relacji.
A miała to być przecież literatura popularno-naukowa. Szkoda, że tej popularności zabrakło i to od początku do końca.


piątek, 2 listopada 2007

Żydzi i Warszawa

"Miłość i wygnanie" – Isaac Bashevis Singer


Taka sobie autobiografia pisarza. Czy w 100% prawdziwa? Prawdopodobnie nie. Nie miało to jednak dla mnie, na szczęście, większego znaczenia.
W "Miłości i wygnaniu" szukałem raczej obrazów, cieni świata, który przestał istnieć w czasie II Wojny Światowej. Dokładnie chodziło mi o życie sztetla oraz żydowskich dzielnic i ulic Warszawy. Znalazłem sporo tego, czego szukałem, a to najważniejsze.

Zadziwiło mnie, że tak wiele mamy ze sobą wspólnego…


poniedziałek, 22 października 2007

Czasy dobre i nie...

"Jak być kochanym" - Janusz Głowacki


Były kiedyś takie czasy, w których wystarczyło, że Smoleń czy jakiś inny Laskowik po wyjściu na scenę mówił „zdrastwujtie” i cała sala turlała się ze śmiechu przez kwadrans. W tychże czasach wydawano szybko i w dużych nakładach książki (felietony, artykuły, reportaże, itd.) autorów piszących zgodnie z jedynie słuszną linią. Pozostali publikowali swoje prace albo za granicą, albo w tak zwanym „drugim obiegu”. Była jednak także trzecia ewentualność – można było pisać zgodnie z własnym sumieniem i przekonaniami, ale w taki sposób, żeby nie połapała się cenzura, a jednocześnie dla czytelnika wszystko było jasne – podobnie jak z tym radzieckim pozdrowieniem…

Tą właśnie drogę wybrał Janusz Głowacki w swoich felietonach. W praktyce okazało się to jednak nie takie łatwe, a nawet dość skomplikowane…

„Jak być kochanym” to zbiór felietonów Głowackiego. Część z nich ukazała się już po wyjeździe autora zagranicę, na przykład w „New York Timesie”, ale inne drukowała w swoim czasie warszawska „Kultura”.
I tu właśnie pojawił się problem. Głowacki czasami tak znakomicie zakamuflował treści sprzeczne z „linią”, że oszukał nie tylko cenzorów (którzy podobno „za komuny” byli matołami, tumanami i prawie analfabetami), ale często także czytelników pisma.

Czy Głowacki faktycznie w swoich niektórych felietonach podlizywał się „czerwonej władzy” i jej prominentom? Czy może lizanie było tak namiętne, że należało (jak twierdzi autor) domyślić się, że w rzeczywistości ma oznaczać coś przeciwnego?

Co być może paradoksalne, odpowiedź na te pytania zupełnie mnie nie interesuje. W przypadku felietonów Głowackiego nie ma to znaczenia. Ktoś kiedyś napisał, że teksty, które się doskonale czyta, uwodzą czytelników bez względu na ewentualne błędy merytoryczne autorów. I tak właśnie jest z tekstami w „Jak być kochanym”. Głowacki świetnie pisze. A, o czym pisze, to już czasami mniej ważne.

Jednego mi tylko żal – tak, jak minął czas na polityczne kabarety, tak mija i na stare felietony tego typu. Związane z określonymi wydarzeniami i konkretnymi osobami sprzed trzydziestu lat, z dnia na dzień odchodzą wraz z tamtą epoką i ludźmi, którzy ją pamiętają. Wyrafinowane złośliwości, subtelna ironia, zabawne aluzje, którymi tak biegle posługuje się Głowacki, stają się po prostu mało zrozumiałe i zupełnie nie śmieszne.
A szkoda…

Świetna książka, ale jeśli ktoś nie pamięta lat przynajmniej osiemdziesiątych, może ją uznać za nieco mniej świetną, bo po prostu sporej części zwyczajnie nie zrozumie.


sobota, 20 października 2007

Brutalni mordercy

"Rycerze Bushido" – Lord Russell of Liverpool


Lord Russell of Liverpool, autor “Pod biczem swastyki”, zaprezentował tym razem historię japońskich zbrodni wojennych. Nie jest to oczywiście dzieło kompletne – autor ograniczył swoje badania i rozważania do czasów narodzin współczesnego militaryzmu japońskiego w latach trzydziestych XX wieku, opisał wojny japońsko-chińską i japońsko-sowiecką, aby główny nacisk położyć na czasach II Wojny Światowej.

Książka ma charakter popularno-naukowy, opracowana została na podstawie dokumentów, dowodów procesowych i zeznań świadków, koncentruje się na genezie i rozwoju określonego zjawiska historycznego, tym niemniej znalazły się w niej też, epatujące mniej wyrobionego czytelnika, szczegółowe opisy wymyślnych tortur, gwałtów czy kanibalizmu. Garść archiwalnych fotografii też wywołuje mocne wrażenie.

Pozycja, która znakomicie uzupełnia wiedzę Polaków o II Wojnie Światowej - ograniczoną zwykle do europejskiego teatru wydarzeń - faktami z działań na drugiej półkuli, na Dalekim Wschodzie, w Indiach Holenderskich, Sumarze, Birmie, itd.


czwartek, 18 października 2007

Emigracyjny smutek

"Cienie w raju" – Erich Maria Remarque


„Kochaj bliźniego” to rewelacyjna opowieść o ludziach, którzy po dojściu Hitlera do władzy muszą opuścić Niemcy. Część z nich wydalono, część uciekła przez „zieloną granicę” przed prześladowaniami, często przed obozem koncentracyjnym i okrutną śmiercią. Błąkają się teraz po Europie nigdzie nie chciani, nigdzie niepotrzebni. Bez środków do życia, bez zgody na pobyt, bez dokumentów…

„Cienie w raju” to jakby kontynuacja tego właśnie wątku i może nieco podobnych tematów poruszonych w „Łuku Triumfalnym” – niektórym emigrantom, większość z nich to niemieccy Żydzi, udaje się przedostać do Ameryki. Lądują w raju i…

Wielu bez problemów zdobywa zgodę na pobyt, a także lepszą lub gorszą pracę. To jednak niczego nie zmienia - smutek, neurasteniczna nostalgia, żal, beznadzieja nie mijają. Może nawet wprost przeciwnie.

O ile ludzie ci w „Kochaj bliźniego” wywoływali żywe współczucie, tutaj zaczynają momentami irytować. Wydaje się, że wpadli w jakąś koszmarnie smętną pułapkę – do Niemiec wrócić nie mogą, bo grozi to śmiercią, natomiast w Stanach nie potrafią się odnaleźć, nie czuja się dobrze, nie chcą tu być.
Co więcej, wielu z nich zdaje sobie sprawę, że nigdzie na świecie nie ma i nie będzie już „ich miejsca”. Po zakończeniu wojny Niemcy, do których nareszcie będą mogli wrócić, nie będą już tym samym krajem, który oni pamiętają i za którym tęsknią.

Jest to przygnębiająca opowieść o ludziach, którzy uciekli reżimowi i… co brzmi paradoksalnie, w ten właśnie sposób przegrali życie.

Na wieść o kapitulacji, Kahn, który skutecznie wymykał się gestapo ratując przy okazji wielu innych ludzi, popełnia samobójstwo. Ross – główny bohater – postanawia porzucić kochaną kobietę i wrócić do Niemiec, ale po latach dopiero zrozumie, że było to jeden z gorszych pomysłów na życie. Jedynie doktor Ravic (znany z "Łuku Triumfalnego") wydaje się mieć szansę na nowe życie. Ktoś umiera, ktoś trafia do więzienia…

Smutek, beznadzieja, przegrane życie…


poniedziałek, 15 października 2007

Rodzice i ich wina

"To wszystko wina twoich rodziców?" - Philip Van Munching i Bernie Katz


Jeśli ci na kimś zależy, albo… jeśli ci jeszcze na swoim związku choć trochę zależy, przeczytaj, dowiedz się, postaraj się zrozumieć.
To nie jest podręcznik akademicki, choć sugestie zawarte w książce zbudowane są na bazie dobrze rozpoznanej psychologii związków. Czyta się ją lekko, choć nie zawsze przyjemnie – często błędy, które zrobiliśmy w naszych związkach, opisane tak wyraziście, tak prosto, aż kłują w oczy.
 
To nie jest kolejny amerykański poradnik z lat 60-tych, w którym obiecywano sprawdzone metody, jak stać się młodą, piękną i bogatą w dwa tygodnie, no i oczywiście orgazmy mieć co najmniej trzy razy dziennie po jedzeniu.
 
Chcesz mieć dom, rodzinę, męża, żonę? I żeby było ciepło, serdecznie, bezpiecznie i z miłością aż po grób? No, to zobacz, co przenosisz do tego związku ze swojego domu rodzinnego, co dostałaś/dostałeś od swoich rodziców.
Pamiętasz powiedzenie, które mówi, że nie możesz dać drugiemu człowiekowi coś, czego sama nie posiadasz?
 
Jednak, nawet jeśli wina leży po stronie twoich rodziców lub rodziców partnera, to okazuje się, że nadal możesz wygrać, da się z tym żyć i to dobrze żyć. Trzeba tylko wiedzieć, jak…
 
Przeczytaj tą książkę. Jeśli ci na kimś zależy… jeśli ci jeszcze choć trochę zależy…

***

Angażować się dalej, czy może lepiej nie? Czy to, co jest między nami ma szanse? Rozleciał się kolejny związek, jak uniknąć popełniania tych samych błędów? Jak on tak może? Co powinienem zrobić, gdy ona…?
Jak rozpoznać swoje potrzeby i pragnienia, nawet te nieuświadomione i wykorzystać tą wiedzę w istniejącym lub planowanym związku?
Jak nie wpadać w panikę, kiedy między nami dzieje się…? Czyli poznanie, zrozumienie i akceptacja normalnych cyklów każdego związku.
Jak naprawić, kiedy się psuje i jak zbudować nowe?
 
Czasami odkrywamy, że za nasze niepowodzenia życiowe – zwłaszcza w związkach lub w ogóle w relacjach z innymi ludźmi – odpowiadają rodzice. Wychowali nas w określony sposób, wpoili pewne wzorce zachowań, normy i oceny… A więc bywa i tak, że stwierdzenie „To wszystko ich wina” jest prawdziwe.
Problem polega na tym, co zrobimy teraz. Do końca życia możemy pławić się w poczuciu krzywdy i w nieskończoność grać rolę ofiary. Ale można też zmienić swoje życie… Nie jest to praca łatwa i, przede wszystkim, dobrze jest wiedzieć JAK to robić. Efektem może być uratowany związek lub nowy, nareszcie satysfakcjonujący. 
 
Jedna z najlepszych książek o psychologii związków, jaką czytałem. I… co bardzo ważne… z konkretnymi przykładami i praktycznymi rozwiązaniami „na już”.


środa, 10 października 2007

Gimpel Głupek ale...

"Gimpel Głupek" - Isaac Bashevis Singer


Kolejny raz przekonuję się, że Singer jest fantastyczny w małych formach. Jego zbiorek opowiadań "Gimpel Głupek" jest rewelacyjny!

Zwyłe i niezwykłe historie, bo i o diabłach też tu jest, mniej lub bardziej zwyczajne życie w niewielkich żydowskich miasteczkach takich jak Frampol, Turobin, Kraśnik, w urokliwy sposób przedstawiony świat, którego już nie ma, świat sprzed około 150-200 lat.
Ludzie, zdarzenia, zwyczaje, miejsca, wielkie uczucia, ważne wydarzenia... wszystko owiane jakby nutą jesiennej nostalgii.

Piękna, niezwykle ciepła książka.


wtorek, 9 października 2007

Wielki Stalin i Trocki

"Autobiografia Stalina" - Richard Lourie


Józef Stalin nie napisał żadnej autobiografii – to rzecz wiadoma. Nie było więc wątpliwości, że książka Richarda Lourie jest jego prywatną, literacką wizją… Chyba jednak nie spodziewałem się, że aż tak bardzo „literacką” i tak bardzo „wizją”.

Według autora „Autobiografii” Stalin był egocentrycznym megalomanem, który mówi często o sobie w trzeciej osobie i który właściwie opętany jest jedną tylko ideą – zniszczeniem, aż do fizycznego unicestwienia, Lwa Trockiego.

Autentyczne wydarzenia historyczne, kolejne Międzynarodówki, rewolucje w Rosji, wojna z Niemcami… wszystko to Stalin widzi jedynie w powiązaniu z Trockim i w związku z nim.

No cóż… ja Stalina nie znałem… może i był taki… Tylko jakoś jest to wszystko bardzo mało przekonujące…
Tym niemniej Autobiografię” czytało mi się lekko, łatwo i do połowy może nawet z zaciekawieniem.

Czesław Miłosz (podobno wykładowca i przyjaciel autora) napisał o tej książce: „Świetnie napisane! Przeczytałem jednym tchem, choć potem nawiedzały mnie koszmary”.

Mnie tam jakoś nie nawiedzały, a przez „Autobiografię” brnąłem chyba z tydzień.


piątek, 5 października 2007

CISCO, władca sieci

"CISCO szara eminencja Internetu" - David Bunell, Adam Brate


Cisco, prawdopodobnie chcąc przybrać nieco bardziej ludzkie oblicze, nie pozwala mediom zapomnieć, że jego powstanie związane jest z wielką, romantyczną miłością dwojga studentów, którym marzyło się wysyłanie listów miłosnych pocztą elektroniczną.
W pewnym sensie to prawda. Faktycznie firmę założyło dwoje studentów (później małżonków) Uniwersytetu Stanforda. Tyle tylko, że Lerner i Bosack rodziną byli dość krótko, a i firmy nie udało im się utrzymać, bo jeszcze szybciej zostali z niej „wykolegowani” przez menadżerów, rady nadzorcze, inwestorów, itd.
Warte setki miliardów imperium przyniosło jej założycielom kilkanaście milionów. Bywa i tak.

Jednak nie o tym jest ta książka. Jest natomiast nieustającym peanem zachwytu dla jej dwóch prezesów. Morgridge przedstawiony jest pokrótce jako twardy biznesmen, który pchnął Cisco na szeroką wodę. Natomiast ok. 72% książki poświęcone jest Chambersowi - jaki to cudowny biznesmen, jaki utalentowany menadżer, jaki twórczy wizjoner, jaki opiekuńczy ojciec załogi, jak łagodny właściciel przejmowanych firm…

O Cisco dowiedziałem się zdecydowanie mniej niż bym chciał, ale o Chambersie niewątpliwie o wiele więcej niż mi potrzeba.


środa, 26 września 2007

Po prostu Google

"Google story" - David Vise, Mark Malseed


W związku ze wzrostem cen akcji (23.10.2006), PAP opublikowała informacje dotyczące wartości niektórych spółek giełdowych. I tak wartość Google wynosiła wtedy ok. 147 mld USD (przewyższa kolosa o stuletniej tradycji, firmę IBM - 139 mld), eBay - 45 mld, Yahoo- 32 mld, Amazon - 14 mld.
Dla porównania giganci motoryzacyjni i dane giełdy nowojorskiej z tego samego tygodnia: DaimlerChrysler - 54 mld USD, General Motors - 20 mld, Ford - 15 mld.

W styczniu 2007 jedna akcja Google kosztowała ok. 489 dolarów.

Wyszukiwarka miała nazywać się Googol (jest to pojęcie matematyczne oznaczające jedynkę ze stoma zerami). Problem w tym, że Sergey Brin (Сергей Михайлович Брин, syn rosyjskich imigrantów), jeden z jej twórców, popełnił szkolny błąd ortograficzny. Tak narodziło się Google.

Choć strona główna Google należy do najprostszych i najskromniejszych, Sergey Brin i Larry Page należą dziś do najbogatszych ludzi na świecie.

Ta książka, to opowieść o tym, jak dwóch doktorantów uniwersytetu Stanforda krok po kroku rozwijało swój pomysł i stworzyło największe przedsięwzięcie biznesowe ostatniej dekady. Tłumaczy także, na czym polega słynna zasada "Nie czyń zła", która przyświeca ich działaniom.

"Google story" czyta się lekko, łatwo i przyjemnie, gdyż kipi wręcz od zabawnych anegdot i ciekawostek. Poza tym - nie jest to książka techniczna i nie potrzeba być specem komputerowym czy internetowym, żeby się przy lekturze dobrze bawić.

Ciekawe, czy pomiędzy posiadaniem 116 a 134 miliardów dolarów jest jakaś różnica?


niedziela, 9 września 2007

Czerwona gorączka

"Czerwona gorączka" - Andrzej Pilipiuk


Zbiorek opowiadań Pilipiuka. Niby s-f, niby horror, niby political fiction, a ostatecznie mieszanina, przy której nie zawsze wiadomo, czy się śmiać czy płakać.

Komunizm wywołuje wirus, w PRL szynkę robi się z psów i kotów, nauczycielki są psychopatkami, na ulicach pełno ubeckich kanalii, którym ktoś ucina głowy, a może odwrotnie...

Nic specjalnie wartego uwagi i przynajmniej 2-3 oczka niżej od historii o Jakubie Wędrowyczu.


sobota, 8 września 2007

Traktat o traktorach

"Zarys dziejów traktora po ukraińsku" - Marina Lewycki


Nadia i Wiera (córki ukraińskich imigrantów) serdecznie i z całego serca się nienawidzą. Zarzuty, pretensje i urazy dotyczące matactw związanych z testamentem matki czy przywłaszczenia starego medalionu, są u nich chlebem powszednim.

Kiedy ich ojciec, osiemdziesięcioczteroletni Ukrainiec Nikołaj postanawia ożenić się z trzydziestosześcioletnią Walentiną, siostry zakopują topór wojenny i wspólnie występują przeciw cwaniaczce.

Nikołaj pisze historię traktorów, a Marina Lewycka stara się przybliżyć Anglikom historię Ukrainy. Wszystko to umiarkowanie śmieszne i jeszcze mniej wciągające. Ot, kilka zabawnych momentów, ładny język.

W każdym razie najlepszą powieścią komediową ostatnich lat czy światowym bestsellerem bym tego nie nazwał - a tak jest ona reklamowana.


poniedziałek, 3 września 2007

Dziecko alkoholiczki

"Zerwana więź" - Michael Dorris


Michael Dorris adoptował dziecko, chłopca cierpiącego na zespół poalkoholowego uszkodzenia płodu. Książka jest smutną opowieścią o ich wspólnym życiu, o radościach, zawodach, rozczarowaniach, nadziejach i beznadziejach. Jest też w pewnym sensie przesłaniem i przestrogą dla kobiet.

Piękna historia, co nie zmienia faktu, że w sumie dość smutna, a momentami nawet przygnębiająca - jak każda opowieść o walce, której z założenia nie można wygrać.

Klimatem zbliżona do "Poczwarki" Terakowskiej, choć może literacko nie aż tak dobra.


sobota, 1 września 2007

Humor księgarski


Gdzie szukać „Małego Księcia”?

Przychodzi pani do księgarni i pyta o "Małego księcia". Odpowiadam grzecznie, że zaraz sprawdzę, podchodzę do regału z napisem "Literatura obca dla dzieci i młodzieży" i szukam.
Pani za moimi plecami prycha z dezaprobatą. Odwracam się i słyszę szydercze pytanie:
- "To tutaj pan tego szuka? TUTAJ?!"
Na to ja - a... gdzie powinienem szukać według pani? - jej ton jednak troche mnie zastanowił i zbił z tropu.
- No wie pan... - ironia i pogarda w głosie - córce polecono to na języku polskim - i tu wymowny rzut oka na "Literaturę obcą" nad naszymi głowami.


Doborowe towarzystwo

Przychodzi pani do księgarni i pyta, czy może tu kupić podręcznik do mechanicznej szkoły zawodowej pod tytułem "Materiały z towarzystwem"? Po długich przekonywaniach, wyjaśnieniach i rozmowach telefonicznych dała się przekonać, że chodzi o "Materiałoznawstwo z towaroznawstwem".


Propozycje Urszuli

Fantastyka
Przychodzi Fąfara do księgarni i mówi:
- Gdzie znajdę książkę pt.: "Mąż jest królem swojej żony".
- Dział z książkami fantastycznymi jest na prawo.

Policjant
Wchodzi policjant do księgarni, a zdziwiona sprzedawczyni pyta:
- Co, deszcz pada?

Anakonda
- Dzień dobry - powiedziała starsza pani z karteczką w dłoni - mój syn prosił o opracowanie "Anakondy" Sofoklesa.
- Chyba chodzi o "Antygonę" - poprawia księgarz.
- Nie. Na pewno chodzi o "Anakondę". Syn wyraźnie mi tu napisał na kartce.

Coś lekkiego
Przychodzi dziewczyna do biblioteki i mówi:
- Chciałabym wypożyczyć książkę.
- A co byś chciała? Coś z literatury lekkiej? - pyta bibliotekarka
- Może być ciężka, bo przyjechałam na rowerze - odpowiada czytelniczka.

Powtórka
Spragniony wiedzy czytelnik wpada do biblioteki:
- Ja poproszę jeszcze raz tę książkę z fizyki, którą ostatnio pożyczałem.
- A jaka to była książka?
- No...taka gruba z zieloną okładką...

Ciężki przypadek
- Proszę o jakąś książkę dla chorego.
- Coś poważnego?
- Nie, struł się lodami.

Wartka akcja
Policjant wybrał się do księgarni. Pierwszą książką, jaką kupił była książka telefoniczna.
Gdy przyszedł znowu, księgarz zapytał:
-I jak,spodobała się panu?
-Cóż...Akcja może niezbyt wartka, ale ilu bohaterów!

Samobójcy
Wchodzi facet do biblioteki i pyta:
– Czy są książki na temat samobójstw?
– Tak, piąty regał po prawej stronie.
Po chwili facet zwraca się do bibliotekarki:
– Ale cały regał jest pusty!
– Ano tak – odpowiada kobieta – bo oni wszyscy pożyczają książki, ale nigdy ich nie oddają.


sobota, 18 sierpnia 2007

Znów alkoholizm

"Alkoholizm i grzech, i choroba, i..." - Wiktor Osiatyński


Dawno, dawno temu Wiktor Osiatyński napisał książkę pod tytułem "Alkoholizm. Grzech czy choroba?". Wynikało z niej niezbicie, że alkoholizm jest chorobą, a nie grzechem. Po kilkunastu latach autor wrócił do tematu i obecnie twierdzi, że alkoholizm to zarówno choroba, jak i grzech, ale także coś jeszcze i stąd właśnie spójnik oraz trzy kropki kończące tytuł.

Do przewidzenia było, że to, czym jeszcze jest alkoholizm (poza grzechem i chorobą), jest najważniejsze.

Osiatyński uważa, że każdy alkoholik (a nawet każdy człowiek uzależniony od czegokolwiek) ma przede wszystkim pewien niedobór określonych umiejętności życiowych i tu właśnie tkwi przyczyna problemu - także z powrotem do zdrowia.

Autor, doktor nauk prawnych i socjologii, zawarł w swojej książce Program 12 Kroków Anonimowych Alkoholików, wraz z jego dość dokładnym omówieniem i wskazówkami odnośnie do praktycznej realizacji, będący skutecznym narzędziem leczenia alkoholizmu na całym świecie. Na tym właśnie programie opierają się prawie wszystkie nowoczesne terapie uzależnień.

Co ciekawe, Osiatyński dowodzi, że Program 12 Kroków AA bardzo dobrze sprawdza się także przy innych uzależnieniach, a nawet w przypadku zaburzeń zupełnie innego typu, na przykład w depresjach czy niektórych nerwicach. I to właśnie czyni z tej książki pozycję wartą uwagi.


czwartek, 16 sierpnia 2007

Fotografia i życie

"Całe życie z fotografią" - Janina Mierzecka


Moim zdaniem to kapitalna książka, dla niewielkiego grona odbiorców. Nie wystarczy lubić biografie, aby czytać Mierzecką. "Całe życie z fotografią" adresowane jest do ludzi, którzy fotografią się pasjonują i o jej dziejach coś już wiedzą.

Wiele jest tam opisów rozwiązań czysto technicznych i procesów artystycznych najprawdopodobniej znanych już tylko nielicznym. Wiele jest tam nazwisk, które znane są tylko czytelnikom interesującym się historią fotografii (Bułhak, Dederko, Mikolasch, Świtkowski); relacje między nimi, antagonizmy pomiędzy środowiskami lwowskim i wileńskim, są ważnym elementem tej historii.

Tytuł znakomicie charakteryzuje klimat książki. Dla Mierzeckiej (w książce) liczy się po pierwsze, fotografia, po drugie, fotografia, po trzecie, fotografia... Potem długo, długo nic i wreszcie gdzieś tam na końcu jest jakiś mąż, jakieś dzieci, jakiś dom. Ale może tak trzeba, żeby w wybranej dziedzinie naprawdę stać się KIMŚ...


Chłopcy z ferajny

"Chłopcy z ferajny" - Nicholas Pileggi


To już nie jest uroczy, malowniczy i jakże naiwny romantyzm "Ojca chrzestnego", to są fakty. Przerażające, zdumiewające, często wręcz nieprawdopodobne. Czytając "Chłopców z ferajny" wiele razy zastanawiałem się na istnieniem równoległych światów, zastanawiałem się też, czy to wszystko dzieje się tylko gdzieś daleko, w jakiejś odległej Ameryce.

W każdym razie książka tak dobra jak "Zdradzeni" Sama i Chucka Giancanów, a może i lepsza.


Dominikana Trujillo

"Ciudad Trujillo" - Andrzej Wydrzyński


Wydawca książki na okładce zamieścił cytat artykułu Marka Rymuszki z "Prawa i Życia" z 1979 roku, według którego "Ciudad Trujillo na głowę bije »Dzień Szakala«"*. No cóż... Rzecz gustu.

"Ciudad Trujillo" (początkowo tytuł brzmiał "Ostatnia noc w Ciudad Trujillo") Wydrzyński skończył pisać w maju lub czerwcu 1961 roku. I niewątpliwie wtedy takich książek było bardzo niewiele, a napisanych przez autorów polskich chyba wcale. To plus.

Kiedy czytałem ją pierwszy raz, jako nastolatek - byłem zachwycony. Kiedy wróciłem do niej po latach, bo jak by nie patrzeć, to kapitalne czytadło i nawet znając zakończenie można je czytać wiele razy, miałem już także inne spostrzeżenia. Wydawało mi się, że książka o reżimie rodziny Trujillo w Dominikanie miała być ripostą, odpowiedzią: "Mówicie, że komuna zła, że reżim? To ja wam pokażę prawdziwy reżim!".

Jak już wspomniałem, czytadło znakomite. Nawet teraz. Czy jednak faktycznie tak to było w Dominikanie?

Nie porównywałbym Wydrzyńskiego do Forsytha.
Katarzyny Grocholi do Balzaka też nie porównuję.


Japońskie duchy

"Kwaidan: Opowieści niezwykłe" - Lafcadio Hearn


"Kwaidan" to zbiór opowieści niesamowitych, opowieści grozy. Jest w nim o demonach, upiorach i innych straszydłach, które napotkać można było w Japonii w czasach samurajów.

Lafcadio Hearn (Koizumi Yakumo) najprawdopodobniej spisał je z zasłyszanych opowieści i ustnych przekazów. O tym, że wykonał bardzo dobrą robotę, świadczy fakt, że w przedmowie do tokijskiego wydania napisano, że książka jest "tak japońska, jak haiku".

Po czternastoletnim pobycie w Japonii Lafcadio Hearn umierał jako... japoński pisarz narodowy.

W książce "Kwaidan" oprócz opowieści grozy znaleźć można także niewielki dział zatytułowany "Studia o owadach", a w nim kilkanaście uroczych haiku w wersji polskiej i oryginalnej.

Jeśli chciałbym "Kwaidan" porównać do innych znanych mi dzieł, to wybrałbym "Balladę o Narajamie" i "Dziwne historie o upiorach z latarnią w kształcie piwonii".


Obozowe czasy

"Czy świadek szuka zemsty?" - Danuta Brzosko-Mędryk


Autorka "Nieba bez ptaków" i "Matyldy" w roku 1972 została zaproszona przez Urząd Imigracji i Naturalizacji w Nowym Jorku do złożenia zeznań w toczącym się tam procesie byłej strażniczki z Majdanka, Herminy Braunsteiner.

Przeżycia związane z procesem (po ekstradycji oskarżonej do RFN proces toczył się dalej w Düsseldorfie) są treścią "Czy świadek szuka zemsty". Ale nie tylko. Wiele miejsca autorka poświęca samemu procesowi i, co może najważniejsze, postawom oskarżonych i ich obrońców oraz reakcjom osób postronnych.

W sumie całkiem niezły kawałek "obozowej opowieści", dla tych, którzy lubią taką tematykę.


Nie tylko Windows

"Gra w krzemowe kości" - Po Bronson


W zasadzie przyzwyczaiłem się już, że książki biograficzne o ludziach czy firmach z branży komputerowej ograniczają się właściwie do twórców popularnego oprogramowania. Oczywiście Bill Gates i Microsoft, oczywiście Linus Torvalds i Linux, oczywiście Steve Wozniak i Apple...

Z książki Po Bronsona dowiedziałem się, że Dolina Krzemowa pełna jest firm i ludzi, którzy z systemami operacyjnymi, edytorami tekstu, bazami danych, przeglądarkami www nie mają nic, albo niewiele, wspólnego. Często są to w równej mierze zarówno elektronicy, jak i programiści - na przykład projektują i programują procesory.

Walka o przetrwanie na tym rynku, batalie z inwestorami o wprowadzenie lepszych i tańszych wyrobów, strategia labolatoriów badawczych i tak dalej, to dotąd był dla mnie świat zupełnie nieznany.

Po Bronson nie ma może tak lekkiego pióra jak James Wallance (współautor książki "Bill Gates i jego imperium Microsoft"), ale niewątpliwie dzięki "Grze..." dowiedziałem się wielu bardzo ciekawych, nowych rzeczy.


Zbiór piciorysów

"Jak feniks z butelki: Rozmowy z alkoholikami" - Wojciech Maziarski


Wśród ludzi "z branży", lekarzy, psychologów, terapeutów i samych niepijących alkoholików, takie opowieści zwykło się nazywać piciorysami. Bo też i przez kilkanaście lub kilkadziesiąt lat w życiu osoby uzależnionej nie było nic ważniejszego od picia.

"Jak feniks z butelki" to zbiór piciorysów. Niepijący już alkoholicy opowiadają o swoich doświadczeniach i przeżyciach z czasów picia nałogowego oraz z początków leczenia odwykowego. Są to historie jedyne w swoim rodzaju; momentami byłyby śmieszne... gdyby nie były tak tragiczne.

Godna polecenia egzotyka, która dzieje się obok nas każdego dnia.


Jak tak można!?

"Jak tak można!? Bez charakteru! Bez odwagi! Bez sumienia!" - Laura Schlessinger


Gdybym miał określić tę książkę jednym słowem, to pewnie brzmiałoby ono: "bezkompromisowa".

"Gdyby to człowiek wiedział..." Ileż to razy w życiu słyszałem takie słowa? Ile razy sam je wypowiadałem...

Autorka bezwzględnie udowania czytelnikowi, że w 99,99% przypadków konsekwencje naszych decyzji, postanowień i wyborów były do przewidzenia. Jeśli jednak wybieramy źle, to jest to tylko nasza wina i tylko my powinniśmy ponosić za to odpowiedzialność.

Jeden z kilkudziesięciu przykładów mówi o zdradzie. Jeśli zdecydowałem się zdradzić żonę (atmosfera w sanatorium, okazja, nie mogłem się oprzeć itp.) to, kiedy rozleci mi się z tego powodu małżeństwo, dzieci ciężko będą przeżywały rozwód rodziców i w konsekwencji stracę z nimi kontakt, wpadnę w długi z powodu konieczności płacenia wysokich alimentów - nie powinienem mówić: „gdyby człowiek wiedział...”

„Człowiek” bardzo dobrze wiedział, że żony nie należy zdradzać. „Człowiek” nie ma 6 lat i zdaje sobie sprawę, czym się takie historie mogą skończyć. Ale jeśli „człowiekowi” się bezpodstawnie ubrdało, że takie rzeczy zdarzają się wszystkim innym wokół, ale jemu nie, to niech teraz płaci za swoją głupotę.

I o tym właśnie jest ta książka: o naszej głupocie, o konsekwencjach tejże i o sposobach dokonywania mądrych i właściwych wyborów.


Życie z facetem

"Jak wytrzymać z mężczyzną" - Joanna Chmielewska


Kilka lat temu zasypani zostaliśmy poradnikami wszelakiego rodzaju w stylu: jak stać się mądrym, sławnym i bogatym, jak rozkochać w sobie stu mężczyzn, jak podporządkować sobie szefa, jak być doskonałym ojcem, mężem, dzieckiem, kochankiem, kucharzem, itd., itd., itd. Większość z nich miała ogromne powodzenie na tzw. zachodzie ("Zachód" w opinii przeciętnego Polaka obejmuje też USA), ale... 30-40 lat wcześniej.

To jednak inna historia.

Do dziś nie wiem, jaki cel miała Chmielewska pisząc "Jak wytrzymać ze współczesną kobietą" i "Jak wytrzymać z mężczyzną". Czy zwyczajnie i po prostu chciała zarobić na modzie i obowiązującym trendzie? Czy może wierzyła, że ma faktycznie jakieś predyspozycje do pisania takich poradników? Nie mam pojęcia...

W każdym razie wyszło jej coś dziwnego. Kupka ogólnikowych porad dla kobiet i mężczyzn w związkach plus odrobina humoru tu i ówdzie.

Humoru za mało, żeby całość potraktować jak żart, pastisz czy krytykę gatunku, a porady zbyt płytkie, by z nich skorzystać w poważnych sytuacjach życiowych. Tym niemniej jedno i drugie "dzieło" czyta się dość gładko i w tym chyba jedyna jego zaleta.

To, co napisałem powyżej, znakomicie się też nadaje do wklejenia pod "Jak wytrzymać ze współczesną kobietą". To kolejna taka rewelacja Chmielewskiej.


To tylko diabeł

"Jesteś tylko diabłem" - Joe Alex (Słomczyński Maciej)


Pierwszy kryminał Joe Alexa z Joe Alexem w roli głównej, jaki wpadł mi w ręce. Fascynująca i, wydawać by się mogło, całkowicie nierozwiązywalna zagadka; bardzo dobry warsztat pisarski, egzotyczne miejsce akcji - czego chcieć więcej?

Mimo że przecież pamiętałem ,"kto zabił", do lektury tej książki wracałem kilka razy. A to już coś znaczy. :-)


Uroki eutanazji

"Kuszenie świętego Antoniego" - Maria Starzyńska


Starsza kobieta po wypadku samochodowym w stanie śpiączki trafia do szpitala. Po pewnym czasie okazuje się, że o wyleczeniu jej właściwie nie ma mowy, można podtrzymywać funkcje życiowe organizmu, ale na obecny stan wiedzy medycznej... Roślina.

Syn pacjentki, Bardzo Ważna Osoba z nie całkiem jasnymi interesami, podejmuje heroiczną decyzję: sam, podczas odwiedzin, odłącza matkę od urządzeń. Następnie spokojnie oddaje się w ręce władz.

Przerwał jej cierpienia i pomógł odejść w spokoju? Morderca? Zabił własną matkę? Zdania są podzielone.

Bardzo Ważna Osoba zostaje przez sąd oczyszczona z zarzutów, a to staje się precedensem, który w konsekwencji doprowadza do uchwalenia przepisów o eutanazji.

I o tym właśnie jest ta książka: co by było, gdyby zalegalizowano eutanazję? Prawdę mówiąc, jest to wizja dość koszmarna i... bardziej przygnębiająca niż przerażająca.


Zakochani, samotni

"Książka kucharska dla samotnych i zakochanych" - Maria Lemnis & Henryk Vitry


Weź gicz cielęcą... tak czasem zaczynały się przepisy w "Kuchni Polskiej". Co to jest gicz cielęca? Gdzie miałbym coś takiego dostać? A jakbym już dostał i przyrządził, to kto by to potem jadł przez dwa tygodnie?

"Książka kucharska dla samotnych i zakochanych" jest zbiorem przepisów prostych, łatwych, dla 1-2 osób i niezajmujących pół dnia. Znakomity pomysł dla kogoś, kto nie kocha gotowania jako sztuki dla sztuki, kogoś, kto nie chce spędzać w kuchni całych godzin, kogoś, kto lubi dobrze zjeść, ale nie chce przeznaczać na to zbyt wiele czasu, uwagi, a także pieniędzy.


Polscy doliniarze

"Kryptonim Karły" - Janusz Kołodziejski


Plus:
Kryminał o dość specyficznej tematyce. Do dziś nie ma takich wiele. Rzecz dzieje się głównie wśród doliniarzy - specjalistów od kradzieży kieszonkowych. I jeśli piszę o specjalistach, to dokładnie tak należy to rozumieć - to nie prymitywni osiłkowie wyrywający torebki, to artyści w swoim fachu.

Minus:
Tytułowe karły to bohaterowie książki, doliniarze, złodzieje. Bo przecież w socjalizmie skłonność do naruszania prawa karłowacieje i zanika. Momentami irytująca propaganda socjalistyczna.


Koszerny kozak

"Koszerny kozak" - Wiech (właśc. Wiechecki Stefan)


Charakterystyczny dla Wiecha styl i kilkadziesiąt skrzących się humorem historyjek (felietonów, satyr) o warszawskich Żydach, którzy z tłumu zwyczajnych obywateli wyróżnili się takim lub innym "kozakowaniem". Najczęściej trafiali przed sąd grodzki z powodu drobnej kradzieży, awantury po pijanemu, niezapłaconego rachunku itp. Z banalnych na ogół wydarzeń Wiech potrafił zmajstrować przezabawną historyjkę.

Ostatni z sześciu przedwojennych zbiorków Wiecha i właściwie ostatni, którego bohaterami byli... obywatele polscy wyznania mojżeszowego.

80% twórczości Wiecha przypada na lata powojenne, ale wtedy nie pisał on już o Żydach - holokaust zrobił swoje.


Konkwista Łysiaka

"Konkwista" - Waldemar Łysiak


Do szefa wielkiej międzynarodowej firmy dociera wieść o bogatych złożach mineralnych w jednym z biedniutkich krajów piątego czy dziewiątego świata.

Porozumieć z istniejącym rządem raczej się nie uda, więc... firma organizuje przewrót, w efekcie którego do władzy ma dojść człowiek, z którym można się będzie dogadać. Ba, z którym już się dogadano: za władzę w państwie odda koncesję na wydobycie prawie darmo.

Czy Łysiak opisywał jakieś konkretne wydarzenie? Raczej nie - choć różnie spekulowano na ten temat (interwencjonizm sowiecki, amerykański, korporacyjny). Natomiast faktem jest, że takich lub podobnych interwencji wielkie firmy (np. United Fruits) przeprowadziły wiele. Zwłaszcza w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Czemu trudno się dziwić, zważywszy na to, że przychody wielu przedsiębiorstw znacznie przekraczały budżet takich właśnie nowych, niewielkich krajów - głównie afrykańskich.

Znakomity warsztat pisarski. Kapitalne połączenie literatury sensacyjnej z przygodową. Jeśli niepotrzebnie nie doszukiwać się w "Konkwiście" treści, których tam nie ma, można się przy niej świetnie bawić.


Przegrane życie

"Kolumbowie rocznik 20" - Roman Bratny


Rok urodzenia? 192... Konsekwencje tego faktu? Druga wojna światowa wpisana w młodość i dorastanie.

A kiedy wojna się skończyła, wbrew pozorom nie zrobiło się łatwiej. Wręcz przeciwnie. Kolejne trudne wybory, kolejne decyzje, następne konsekwencje wyborów dokonanych nieco wcześniej, za okupacji. Tak czy owak - przechlapane.

Pamiętam też serial. Nie był tak dołujący jak książka, bo tej, mimo że uważam ją za wspaniałą literaturę, czytać już więcej nie chcę. W miarę upływu lat coraz gorzej znoszę historie, które tak beznadziejnie źle się kończą.


Mafia w Paryżu

"Klan Sycylijczyków" - Auguste Le Breton


Dość ciekawa, w sensie literackim, próba przeniesienia mafii na grunt francuski. I w sumie można powiedzieć, że udana.

Francuski przestępca o pseudonimie Gruby Piętaszek w więzieniu oczekuje na proces i nieuniknioną karę główną. Jedyną jego szansą jest zainteresowanie sycylijskiej rodziny mafijnej (osiadłej w Paryżu) zbiorem znaczków o wielkiej wartości i planem Wielkiego Skoku.

Sycylijczycy wchodzą w ten układ. Organizują ucieczkę z więzienia i decydują się zrealizować Wielki Skok.

Problemy zaczynają się w chwili, gdy Francuz postanawia uwieść żonę jednego z Sycylijczyków.

(W filmie o tym samym tytule Grubego Piętaszka grał Alain Delon, co mocno kłóciło mi się z książkowym wizerunkiem tej postaci).


Zajmij się sobą!

"Koniec współuzależnienia" - Melody Beattie


Moim zdaniem najlepsza książka na ten temat. Od lat wznawiana w wielu krajach i zawsze z taką samą okładką: kajdanki, z których jedna "obrączka" jest zamknięta, a druga otwarta.

Ogólnie rzecz biorąc, tematyka dotyczy związków, w których jeden z partnerów jest alkoholikiem/alkoholiczką.

Trzeźwy partner, zaangażowany uczuciowo, stara się walczyć o związek, pomóc alkoholikowi/alkoholiczce wyjść z nałogu, powstrzymać destrukcję. W bardzo wielu przypadkach jego/jej zaangażowanie w te działania zmieniają się w chorobę, którą początkowo nazywano koalkoholizmem, a ostatnio współuzależnieniem.

Paradoksalne jest to, że kiedy znika alkoholik (śmierć, rozwód, przeprowadzka, itp.), współuzależnienie jako objaw chorobowy (a przynajmniej objaw pewnej dysfunkcji) u drugiego z partnerów nie mija samo z siebie.

Ostatnimi czasy "Koniec współuzależnienia" polecany jest nie tylko żonom alkoholików, ale na przykład nadopiekuńczym matkom, próbującym kontrolować życie swoich dorosłych lub dorastających dzieci.


101 kocich pytań

"101 pytań, które twój kot zadałby weterynarzowi, gdyby umiał mówić" - Bruce Fogle


Czym żywić, gdzie ustawić kuwetę i czym ją wypełnić, to banalne rady dla początkujących - można je znaleźć w dziesiątkach prostych poradników.

W "101 pytań..." chodzi o coś więcej. W bardzo przystępnej, a jednocześnie zabawnej formie zawarto tu sporo wiedzy o potrzebach kota, o sposobach i metodach komunikacji z tym zwierzęciem, o potrzebie kompromisów, gdy chcemy wziąć je do domu i o stu innych rzeczach, które może nie są aż tak niezbędne do hodowli kota w domu, ale niewątpliwie są konieczne, jeśli chcemy mieć przyjaciela i członka rodziny.

O kupnie psa mówi się, że jest to jedyna metoda zdobycia przyjaciela za pieniądze. Ale kota bierze się do domu, żeby mieć kogo kochać.


Piciorys wspaniały

"Picie: Opowieść o miłości" - Caroline Knapp


Każdy alkoholik przestaje kiedyś pić. Niektórym udaje się to jeszcze za życia. A z tych kilku procent, którzy byli w stanie przerwać tę koszmarną destrukcję, czasem ktoś napisze o swoim życiu i piciu, napisze swój piciorys.

Piciorysy rzadko osiągają rozmiary powieści. Alkoholicy (niepijący) rzadko mają zawodowe przygotowanie do pisania. Tym większa zasługa Caroline Knapp - jej piciorys jest najlepszym, jaki znam, zwłaszcza że dotyczy tematu, który całkiem niedawno był tabu: alkoholizmu kobiet.


Raz w Skiroławkach

"Raz w roku w Skiroławkach" - Zbigniew Nienacki


Kiedy kolejny raz, gdy w jakimś tam towarzystwie padło hasło "Skiroławki", kilka osób nerwowo zachichotało, a jedna, odważniejsza widać, upewniła się, że "to ta?... gdzie wszyscy ze wszystkimi, w stodole... jak zwierzęta?" - ręce mi opadły.

W "Raz w roku w Skiroławkach" erotyka jest obecna - fakt. Jest jej prawie tak dużo, jak w życiu normalnego, zdrowego człowieka. Ja bym stawiał na jakieś 7,3%.

Moje wydanie ma 492 strony łącznie, w obu tomach. Oznacza to, że ok. 455 stron jest o czymś zupełnie innym niż seks. Na przykład o psychice ludzkiej, o różnorodności i ogromnym bogactwie relacji pomiędzy ludźmi, o ich związkach z przyrodą i... ówczesną władzą, o elementarnie rozumianej sprawiedliwości i uczciwości, o winie i odkupieniu, o odpowiedzialności i honorze, o...

Ja tak mogę długo. Bo ta książka jest o bardzo, bardzo wielu rzeczach. Rzeczach, które warto zrozumieć, poznać, przeżyć...

Wracam do "Skiroławek" co kilka lat. I, jak zawsze, bardziej mnie interesują skomplikowane relacje komendanta posterunku MO z proboszczem, albo sposoby i metody zdobywania autorytetu na wsi, niż tych kilkanaście "momentów".


O Poświatowskiej

"Nierozważna i nieromantyczna: o Halinie Poświatowskiej" - Grażyna Borkowska


Do Poświatowskiej mam stosunek taki nieco dziwny. Bardzo lubię Poświatowską i zupełnie nie trafiają do mnie jej wiersze. :-)

"Nierozważna i nieromantyczna" to w pewnym sensie biografia poetki. Choć ja bym to raczej nazwał literacką opowieścią o jej życiu. Wiele tu osobistych przeżyć Poświatowskiej, ale brak informacji o tym, że nie zawsze miała ona na imię Halina, że zmieniała imię - czegoś takiego dobry biograf nie powinien przeoczyć. Mamy tu za to obszerny rozdział traktujący o związkach matek z córkami (pisarkami) od połowy wieku XIX do dziś. Itd. Itp.

Zatem jeśli jest to biografia, to taka troszkę inna niż wszystkie.

Oczywiście warta przeczytania, aczkolwiek osoby interesujące się Poświatowską zachęcałbym do sięgnięcia także po inne o niej książki.


Szuler pokonany

"Wielki Szu" - Jan Purzycki


Na okładce książki napisano o Purzyckim, że jest autorem scenariuszy filmów: "Przypadki Piotra S." i "Wielki Szu". W dalszym ciągu jednak nie wiem, czy książkę napisał na podstawie swojego scenariusza, czy scenariusz na podstawie swojej książki. Wydaje mi się, że to pierwsze, ale...

W każdym razie książka zawiera nieco więcej wątków i elementów niż film. I jest rewelacyjna!

Akcja rozgrywa się w czasach "komuny" (przełom lat 70. i 80.), ale nie ma to żadnego znaczenia - bohaterowie żyją jakby we własnym, zamkniętym i odizolowanym od rzeczywistości świecie. Świecie pokerowych graczy, waluciarzy, szulerów.

Królem wśród nich jest Wielki Szu - Wielki Szuler. Mistrz pokera i natury ludzkiej, człowiek, który, jeśli tylko zechce - zawsze wygrywa. Ale Wielki Szu jest już zmęczony, nie cieszą go już wygrane, zaczyna rozumieć, że tego, co najważniejsze, nie da się wygrać w pokera.

Wielki Szu spotyka swego następcę i...