niedziela, 31 lipca 2011

024 Zza księgarskiej lady

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 024.

Sklep, choćby nawet nazywany salonem, jak na przykład Empik, lub stoisko z książkami w hipermarkecie, to nie jest księgarnia, a osoby wykładające towar i sprzedające w takim miejscu nie są księgarzami. Czasem w księgarni pracowali też sprzedawcy. Dotyczyło to księgarń, w których, oprócz książek, sprzedawano także artykuły papiernicze, biurowe czy szkolne. Sprzedawcy obsługiwali takie właśnie działy.
Księgarz to tytuł zawodowy, a nie rodzaj sprzedawanego w sklepie towaru, i o tym warto pamiętać. Osoba rozpoczynająca pracę w księgarni (w dawnych, politycznie mocno niepoprawnych czasach), startowała od tytułu kandydata księgarskiego. Następne to: młodszy księgarz, księgarz, starszy księgarz i kierownik księgarni, tu rozumiany jako tytuł, a nie stanowisko. Przejście na następny poziom wiązało się z egzaminem księgarskim. Podczas tego pierwszego (z kandydata na młodszego księgarza) wymagano między innymi biegłej znajomości działów księgarskich i umiejętności kwalifikowania do nich książek. Latami krążyła w środowisku anegdota o pani, która na pytanie, w jakim dziale powinien znaleźć się „Folwark zwierzęcy” odpowiedziała ponoć, że w rolnictwie. Dalsze egzaminy były oczywiście coraz trudniejsze. Pamiętam, jak układałem niewielki tekst, jedną stronę, zbudowany z tytułów znanych i pamiętanych książek. Określenie księgarz automatycznie i w sposób całkiem naturalny oznaczało ogromną wiedzę na temat literatury oraz oczytanie.
Byłem księgarzem. W pewnym sensie nadal jestem…

Księgarze żyli jakby w innym świecie, a może dokładniej będzie jeśli powiem, że na granicy dwóch światów. Pierwszy z nich, główny, zasadniczy i podstawowy, tworzyli czytelnicy (tak się wtedy nazywało klientów księgarni), to jest ludzie kupujący książki i – co najważniejsze – czytający książki. Jeśli nawet to co czytali nie zaliczało się do literatury specjalnie ambitnej, to i tak bardzo łatwo było ich odróżnić od tych z drugiego świata, to jest ludzi, którzy książek nie czytają w zasadzie w ogóle. Ci pojawiali się w księgarniach sporadycznie, nawet przypadkowo, gdy potrzebowali podręcznik dla dziecka, prezent dla przyjaciela, o którym wiedzieli, że lubi czytać, albo dlatego, że deszcz zaczął padać.

Kontakt księgarza z czytelnikami był normalny i naturalny; kontakt z pozostałymi, przypadkowymi  klientami, bywał wyzwaniem, źródłem stresów (nie jest wykluczone, że dla obu stron), ale i kopalnią doświadczeń – w tym również zabawnych, czy wręcz groteskowych. Miałem nawet kiedyś pomysł, by spisywać je i zebrać w zbiorku anegdot księgarskich, ale jakoś nigdy do tego nie doszło. Z różnych powodów, choćby dlatego, że niektóre z nich byłyby zrozumiałe i zabawne chyba tylko dla księgarzy.

Prostą i nieomalże codzienna rozrywkę stanowiły pomyłki w tytułach: Materiałoznawstwo z towarzystwem (zamiast …z towaroznawstwem), Krzywe studio (zamiast 3D studio) itp. Pocieszna była dyskusja mojej koleżanki z czytelnikiem na temat żurawi, z tym, że ona miała na myśli ptaki, a on dźwigi. Dwie takie historyjki opowiem nieco szerzej.
Przychodzi do księgarni pani z kartką w ręce – normalne zjawisko w czasach, w których każda szkoła, a nawet nauczyciel, mogli wymyślić dla swoich uczniów właściwie dowolny zestaw podręczników – podaje mi ją i pyta, czy dostanie tę książkę. Na kartce drukowanymi literami napisane było: ADAM MICKIEWICZ, PAN TADEUSZ. Bez zbędnych komentarzy przyniosłem z regału Pana Tadeusza, a wtedy pani pyta: ale czy to na pewno właściwa książka? Bo ona słyszała, że teraz jest wiele podręczników o podobnych tytułach, ale różnych autorów…
Przychodzi pani do księgarni i pyta o Małego Księcia (Antoine de Saint-Exupéry). Podchodzę do regału z literaturą francuską i sprawdzam. Pani prycha za moimi plecami z dezaprobatą, więc odwracam się i słyszę pogardliwym tonem wygłoszone pytanie: To tutaj pan tego szuka? Tutaj?! I wymownie spogląda na tabliczkę z nazwą działu: Literatura francuska dla dzieci i młodzieży. Nieco zdezorientowany i zbity z tropu odpowiadam, że tu, a niby gdzie miałbym szukać? Pani z wyższością informuje mnie, że szukam w literaturze francuskiej, a tego Małego Księcia nauczycielka poleciła przeczytać jej córce na lekcji języka polskiego.

Czasy się zmieniły, dziś – parafrazując słowa znanej piosenki – prawdziwych księgarzy już nie ma… A sprzedawcy w sklepach i na stoiskach z książkami potrafią wyczyniać, kto wie czy nie lepsze, cuda.

czwartek, 7 lipca 2011

Kolejny stracony weekend

„Stracony weekend” – Charles Jackson

Charles Reginald Jackson (06.04.1903 – 21.09.1968) był jednym z pierwszych amerykańskich pisarzy, który przyznawał się publicznie do swojego uzależnienia od alkoholu (alkoholizmu) i barbituranów. Pod koniec lat pięćdziesiątych występował nawet jako spiker na spotkaniach Anonimowych Alkoholików.
 
Jego debiutancki tekst, to „Niedziela Palmowa” opublikowana w 1939 roku w „Partisan Review”, ale sławę i powodzenie przyniósł mu dopiero, wydany w 1944 roku, „Stracony weekend”.
Inne dzieła Jacksona to The Fall of Valor (1946), The Outer Edges (1948), The Sunnier Side: Twelve Arcadian Tales (1950), Earthly Creatures (1953), A Second-Hand Life (1967), ale żadne z nich nie zyskało znaczącego, a właściwie żadnego uznania – zarówno czytelników, jak i krytyki.
Jackson zmarł śmiercią samobójczą (przedawkowanie środków nasennych) w swoim pokoju w hotelu „Chelsea” w Nowym Jorku. Swoją drogą sam hotel wydaje się znacznie ciekawszy, niż cała dalsza twórczość Charlesa Jacksona po „Straconym weekendzie”, bo ten był i jest genialny. Działający po dziś dzień hotel był, krócej bądź dłużej, domem dla takich sław, jak: Charles Bukowski, Leonard Cohen, Mark Twain, Arthur C. Clarke, William S. Burroughs, Arthur Miller, Jack Kerouac, Jean-Paul Sartre , Thomas Wolfe i wielu, wielu innych. Ograniczenie to nie dotyczy rezydentów mieszkających tam od wielu lat, ale w chwili obecnej, żadni nowi goście nie są już przyjmowani do hotelu „Chelsea” na pobyt dłuższy, niż dwudziestoczterodniowy. A szkoda…
Na podstawie „Straconego weekendu” Billy Wilder nakręcił nagrodzony Oskarami film o tym samym tytule; Dona Birnama, bohatera powieści, gra w nim Ray Milland. Filmu nie widziałem i przyznam, że trudno mi jest wyobrazić sobie jego fabułę – w „Straconym weekendzie” najwięcej jednak dzieje się w głowie głównego bohatera.

Don Birnam, alkoholik, mieszka w domu swojego młodszego brata Wicka. Wick bardzo go kocha, a więc opiekuje się nim, utrzymuje go, płaci jego długi, rozwiązuje problemy, których Don wielu przysparza pod wpływem alkoholu, a więc robi dokładnie wszystko, by zapewnić bratu komfort dalszego picia.

Akcja powieści dzieje się w czasie jednego długiego weekendu. Don podstępem unika wyjazdu z Wickiem i Helen, zostaje w ich domu sam, kradnie wypłatę sprzątaczki i zaczyna pić. Wychodzi, wraca, w nieprawdopodobny sposób zdobywa kolejne pieniądze, próbuje kradzieży, z pękniętą czaszką trafia na oddział dla alkoholików, wędruje przez miasto z maszyną do pisania, którą próbuje zastawić w lombardzie, spotyka różnych ludzi i bez przerwy pije, ale w sumie wszystko to jest zaledwie tłem, bo najważniejsze jest to, co dzieje się w jego głowie, w wyobraźni, w myślach, a dzieje się naprawdę dużo.
Śmiem twierdzić, że cała wartość „Straconego weekendu” to znakomicie oddane tak zwane „pijane myślenie” alkoholika, czyli cała ta nieprawdopodobna mieszanina snów o potędze i własnych możliwościach, z depresją i świadomością niskiej wartości, poczucie mocy i kompletnej przegranej, nierealistyczne marzenia i plany, fantazje, w które wydaje się sam wierzyć, przynajmniej przez chwilę…

 W powieści Charlesa Jacksona (USA, lata czterdzieste ubiegłego wieku) ilość wypitego alkoholu mierzy się w drinkach, a nie, jak w Polsce, w półlitrówkach, inne są pieniądze – drink w barze kosztuje pięć centów – ale to nie zmienia faktu, że jest to nadal powieść jak najbardziej współczesna i – pomijając rekwizyty – mogłaby się dziać dzisiaj… pewnie dzieje się każdego dnia. Świadczą o tym pewne elementy tej historii, charakterystyczne elementy, które nadal, także i dzisiaj, znaleźć można w opowieściach („piciorysach”) alkoholików polskich, rosyjskich, niemieckich, duńskich… Oto kilka z nich.

„Poczuł się znacznie lepiej, kiedy postawiono przed nim drinka. Nie wypił go natychmiast. Teraz, kiedy już go miał, nie musiał”1.

„Pragnienie – to była błędna nazwa. Mógłby szczerze powiedzieć, że nigdy nie czuł pragnienia do napoju alkoholowego czy przemożną chęć na drinka jako takiego, nie, nawet mając kaca. Nie dlatego pił, że czuł pragnienie, i nie dlatego, że lubił ten smak (właściwie whisky była okropna dla podniebienia; połykał ja od razu, by pozbyć się jej z ust tak szybko jak to było możliwe); pił nie dla smaku, a dla efektu”2.

„Zdawało mu się, iż był jednym z kilku milionów ludzi jego pokolenia, którzy dorośli gdzieś w okolicach trzydziestki i dokonali strasznego odkrycia – ich życie nie zamierzało potoczyć się w taki sposób, w jaki oczekiwali. Dlaczego to odkrycie powaliło akurat jego, a nie innych, a w każdym bądź razie nielicznych… tego nie potrafił pojąć. Życie nie zaoferowało mu żadnej z tych nagród, których spodziewał się w młodym wieku (choćby z czystej ciekawości oczekiwał zapewne tych atrakcji więcej niż inni). Dorosłość nie spełniła żadnych z przyrzeczeń, w które kazano wierzyć. Przyszłość ciągle przypominała iluzję; nieistniejący czas albo stale cofaną obietnicę, zaledwie sugerowanie spełnienia, bez tej ukrytej nagrody. Wszystko to, co nigdy się jeszcze nie wydarzyło, ostatecznie nigdy się pewnie nie wydarzy”3.

„Nigdy nie mógł przywyknąć do faktu, że dorósł, wiekowo przynajmniej, i że żył w świecie dorosłych. Kiedy fryzjer powiedział: »Brzytwą będzie dobrze, proszę pana?«, musiał się przez chwilę zastanowić. Co odpowiadają mężczyźni zapytani o brzytwę?”4.

Być może – jeśli coś takiego jest w ogóle możliwe – jest to jedna z niewielu książek, dzięki którym można, choćby częściowo, poznać sposób myślenia alkoholika.




---
1 Charles Jackson, „Stracony weekend”, tłum. Beata Świerczewska, wyd. Jirafa Roja, Warszawa 2007, s. 20.
2 Tamże, s. 53.
3 Tamże, s. 58.
4 Tamże, s. 64.

wtorek, 5 lipca 2011

Tutaj chyba też zaszła zmiana

Kiedyś tam w pewnym artykule pisałem:
Zaczynałem pracę w handlu jeszcze za tzw. „komuny”. Uczono mnie wówczas, że „nasz klient to nasz pan”, a dobry sprzedawca powinien do kupującego zwracać się w sposób następujący: „Dzień dobry, czym mogę pani/panu służyć?”.
Słowo „służyć” jasno i niedwuznacznie określa zależność, podległość, czyli ogólnie rzecz biorąc – kto tu jest ważniejszy. Obecnie w sklepach proponują nam pomoc i to jeszcze zanim o nią poprosimy, albo w jakiś inny sposób zasygnalizujemy, że jest nam ona potrzebna.

Tekst ten dotyczył cudacznej maniery, które polega na tym, że sprzedawca, zamiast sprzedawać, proponuje klientowi pomoc, a wielu z nich nie jest nawet na tyle rozgarniętych, żeby umieć szybko wymyślić sensowną odpowiedź na pytanie: na czym ta pomoc miałaby polegać? Jednak tym razem będzie o czymś nieco innym…

Dwóch panów narobiło się w Niemczech i wróciło do Polski z kupą szmalu. Zamiast go przepić, jak prawdziwi Polacy, zainwestowali kasę w wypożyczalnię kaset video (kiedyś było coś takiego). Mieli lokal obok mnie, za ścianą księgarni, więc bywałem u nich częstym gościem, a także klientem. I dzięki temu obserwowałem, jak w ciągu kilkunastu miesięcy doprowadzili ten interes do ruiny, głównie z powodu odnoszenia się do klientów. Na porządku dziennym były wołania na całą salę jednego pana właściciela, do drugiego pana właściciela: Ale jaja! Gościu chce film XYZ! Taki knot i staroć! Ha, ha, ha! Wtedy to chyba, po raz pierwszy w życiu, usłyszałem słowa: chcesz mieć rację, to masz rację, a niedługo potem inne, ale w tym samym duchu: twoja racja – mój spokój.

Ludzie zwracali karty do wypożyczalni, czasem bez słowa, a czasem próbując z właścicielami dyskutować. To byli inteligentni ludzie, więc zawsze potrafili udowodnić klientowi, że nie miał racji. Jednak nie na tyle byli „kumaci”, żeby pojąć, czemu klienci od nich uciekają.
Pewnego razu rozmawiali ze mną, skarżąc się na swój los, pech, koniunkturę, recesję, kryzys itp. Starałem się im coś wytłumaczyć, ale szybko udowodnili mi, że nie mam racji, że film, o który klient prosił, to faktycznie dzieło niewarte uwagi, bo recenzenci… argumentów mieli całe mnóstwo i może nawet mieli rację – tyle, że klienta już nie mieli.
Ja też w sumie dość szybko zrezygnowałem z ich usług.

Za moich czasów, wiele serii wydawniczych sprzedawanych było w księgarniach na zasadach subskrypcyjnych. Kartę subskrypcyjną wypełniał klient, czytelnik. Nie zawsze, ale dość często, ludzie zapominali wpisać w niej miasto, albo kod pocztowy. Nawet specjalnie mnie to nie dziwiło. Księgarnia i ich dom były na tej samej ulicy; z okna księgarni widziałem, jak wchodzą do swojego bloku, więc… W takiej sytuacji miałem dwie możliwości. Choć pierwszą tylko teoretycznie, wymyśliłem ją teraz, na poczekaniu, bo wtedy nic takiego do głowy by mi nie przyszło.

1. Mogłem założyć ręce na piersiach i z kamienna twarzą, patrząc gdzieś nad głową czytelnika twardo oznajmić: karta jest wypełniona błędnie, proszę poprawić. A gdyby doszło do konfrontacji, zawsze mogłem udowodnić mu, że mieszka w określonym mieście, a kod pocztowy jest integralną częścią adresu od dwudziestu lat, a więc że to ja mam rację.

2. Mogłem zerknąć na kartę, żeby sprawdzić imię i: Panie Karolu, ale niech pan wpisze jeszcze miasto i kod. Ja wiem, że Opole, pan wie, że Opole, ale te urzędasy szału dostają jak widzą puste pola na druku; wie pan jak to z nimi jest, a kod taki sam, jak księgarni, czyli… – do tego porozumiewawcze mrugnięcie.

W rozwiązaniu numer dwa ci źli (urzędasy) byli gdzieś tam, daleko, a my tu z czytelnikiem jesteśmy razem, po tej samej stronie. I nie było napięcia, uraz, złości…

Wiele lat później miałem okazję uczestniczyć w procesie rekrutacyjnym i weryfikacyjnym prowadzonym przez specjalistę przez bardzo duże S. Chodziło o angielską firmę Dulux, dla której wtedy coś tam robiłem. W każdym razie początkowo nijak nie mogłem zrozumieć, czemu ten człowiek podejmuje takie, a nie inne decyzje. Czemu zadaje określone pytania, na przykład o sprawy rodzinne, też nie rozumiałem. Dopiero po pięciu godzinach coś mi zaczęło świtać – on odrzucał ludzi, co do których zachodziła obawa, że mogliby wykorzystywać pracę, o która się starali, do czegoś jeszcze – poza zdobyciem wynagrodzenia, ludzi, którzy dzięki określonemu stanowisku coś będą sobie próbowali załatwić. To coś nazwał później zdaje się systemem kompensaty, ale już dokładnie nie pamiętam. W każdym razie chodziło o coś w tym stylu: mąż w domu mnie olewa, dzieci nie słuchają, ale za to tutaj, w firmie pokaże tym klientom, czytelnikom, pacjentom, petentom, kto tu rządzi, kogo trzeba słuchać, udowodnię, kto wie lepiej, kto ma rację.

Oczywiście nie wynikało to ze zlej woli, pewnie nawet nie było działaniem świadomym, ale i co z tego? Efekt końcowy, konsekwencje przyjęcia do pracy kogoś, kto stale ma potrzebę dowartościowywania się kosztem ludzi, z którymi się styka, były zwykle żałosne. Dla firmy.
W chwili obecnej mam wrażenie, że w jednym na pięć-sześć sklepów, urzędów, poradni, bibliotek, czy czego tam jeszcze, ktoś coś próbuje mi udowadniać. W wielu przypadkach ma nawet rację. Tylko co z tego?

Urzędnik (lekarz, sprzedawca, bibliotekarz itd.) ma większe możliwości i zwykle potrafi udowodnić petentowi (pacjentowi, klientowi, czytelnikowi), że ten nie ma racji. Z natury rzeczy i konstrukcji samego układu wynika, że ktoś taki ma więcej argumentów, może nawet powinien mieć. Ale… ale z wojny na argumenty, ostatecznie, w końcowym efekcie, wszyscy wychodzą przegrani. Dlaczego? To proste. Wojnę na argumenty ktoś wygrywa, ktoś inny przegrywa. Nie da się zbudować dobrych relacji wygranego z przegranym, albo odwrotnie. Pułapka argumentowania…

Znowu musiało minąć wiele lat, zanim zrozumiałem, że i ja zawsze mam wybór. Mogę postawić na krótkotrwałe zyski (pokonałem kogoś na argumenty), albo na długofalowe efekty (dobre, życzliwe, satysfakcjonujące obie strony stosunki i relacje z ludźmi). Właściwie… cały czas  uczę się wybierać to drugie. Czasem nawet się udaje. :-)

Tomasz Hemerken, zwany Tomaszem à Kempis, pisał w „O naśladowaniu Chrystusa”: Nie ufaj zbytnio swojemu zdaniu, ale staraj się wysłuchać zdania innych. Jeśli twoje zdanie jest słuszne, ale dla Boga się go wyrzekniesz i uczynisz inaczej, niż chciałeś, więcej na tym zyskasz.

niedziela, 3 lipca 2011

Czasem słońce, czasem deszcz

„Koniec świata w obrazkach” – Robert Goolrick

Kiedy byłem małym chłopcem, czyli dawno, dawno temu, wpadła mi w ręce książka Christiane F. „My, dzieci z Dworca ZOO”. Od niej to chyba datuje się moje zainteresowanie literaturą dotyczącą uzależnień (alkoholizm, narkomania, terapie itd.). I chociaż zdaję sobie sprawę, że Christiane Vera Felscherinow tak naprawdę nigdy nie napisała żadnej książki, a kilka lat temu sąd odebrał jej prawa rodzicielskie, bo nadal ćpa, to na moje zainteresowanie i fascynację literaturą tematu nie wpłynęło to w żaden istotny sposób. Może tylko ostrożniejszy jestem w przyjmowaniu pewnych… informacji. I dlatego do rewelacji z okładki: Autobiograficzna powieść Roberta Goolricka, twórcy bestsellerowej „Żony godnej zaufania”, została uznana przez krytyków za jedno z największych literackich wydarzeń ostatnich lat, podchodzę z pewnym dystansem. A drukowane na okładkach pierwszych wydań zapewnienia, że jest to bestseller (czyli zanim sprzedano choćby jeden egzemplarz), też już w Polsce widziałem.

„Koniec świata w obrazkach” zaczyna się znakomicie: Ojciec umarł, bo za dużo pił. Sześć lat wcześniej umarła matka, bo za dużo piła. Sam piję za dużo. A dalej... to, co można w niej znaleźć dalej, określiłbym jako absurdalno-groteskową tragikomedię. Wiele razy przerywałem lekturę, zastanawiając się, czy autor nie kpi sobie po prostu z czytelników?
Ostatecznie nie wiem, czy Robert Goolrick świetnie się bawił pisząc swój  „Koniec świata w obrazkach”, ale jeżeli mam wątpliwości i jeśli wcześniej użyłem trybu warunkowego, przypuszczającego, to tylko i wyłącznie ze względu na jedno słowo: autobiografia. No, niestety, wychowano mnie w przeświadczeniu, że z cudzego nieszczęścia śmiać się nie wypada, nawet nie wolno, więc chwilami nie bardzo wiedziałem, jak mam „Koniec świata w obrazkach” traktować. Autobiografię rozumiem, jako prawdziwą opowieść o własnym życiu autora i jeśli faktycznie Goolrick opowiada o swoim dzieciństwie, to ja śmiać się nie powinienem, choć sam autor takich skrupułów nie ma i (nieco histerycznie i przez łzy) zaśmiewa się z domu, spalonego przez jakichś małolatów, gdy jego właściciel – brat głównego bohatera i narratora – dogorywał w szpitalu, w towarzystwie żony będącej właśnie w ósmym miesiącu ciąży, leżąc obok pacjenta, któremu bak motocykla eksplodował w zadku.

Czy „Koniec świata w obrazkach” jest historią o alkoholizmie? Nie wiem. Jako taką mi ją polecono, ale… Na kartach powieści używają i nadużywają alkoholu prawie wszyscy, czyli całe stada rozmaitych krewniaków narratora, którzy zresztą dość szybko zaczęli mi się mylić i mieszać. W każdym razie większość z nich to mieszkańcy kilku południowych stanów USA, należący – tak mi się wydaje – do wyższej klasy średniej, przynajmniej kulturalnie. A więc piją prawie wszyscy (prawie, bo abstynentami są metodyści, a określenie to na kartach powieści Goolricka brzmi jak mutanci), łącznie z nienormalną ciotką Dodo, która zatrzymała się w rozwoju na poziomie czterolatki Zresztą… ciotka Dodo (o zapomnianym i nieużywanym przez rodzinę imieniu Virginia), jej życie, marzenia o Franku Sinatrze, to jeden z niewielu wątków, który mnie wzruszył, a kiedy umarła, autentycznie było mi smutno i żal.

W wieku lat trzydziestu pięciu główny bohater wylądował w szpitalu psychiatrycznym po próbie samobójczej. To oczywiście przykre, ale codzienne mecze piłki siatkowej wariatów z ćpunami i pijakami, opracowywanie – raczej knucie – strategii, która po wielu niepowodzeniach pozwoliła wreszcie zwyciężyć drużynie wariatów (pijacy byli silniejsi, ale wariaci mądrzejsi), to już komedia.

Owszem, są pod koniec książki dwa momenty, hm… trudne. Z powodów oczywistych, więcej o nich nie napiszę, ale… znowu to ale… Ale mam wątpliwości, czy na bazie pojedynczego wspomnienia z dzieciństwa (autor miał wtedy cztery lata!) można zbudować teorię nieudacznego pięćdziesięcioletniego życia, a jeśli nawet można, to i tak, gdybym tylko miał okazję z autorem rozmawiać, pewnie zadałbym mu jedno pytanie: jak długo jeszcze chcesz grać rolę ofiary?

Pytanie zasadnicze: czy jest to zła książka? Ależ nie! Wprost przeciwnie! Problem tylko w tym, że chyba przesadnie i niezupełnie zgodnie z treścią reklamowana.

„Koniec świata w obrazkach” to sceny z życia pewnej grupy zawodowej czy społecznej, na Południu Stanów, w połowie dwudziestego wieku. Zbudowana została jako ciąg wspomnień autora, z których jedne wywołują drugie, a te prowadzą do następnych. Momentami niezbyt to chronologiczne i luźno ze sobą powiązane, ale z sensem. W każdym razie czyta się dobrze i bez zgrzytów. „Koniec świata w obrazkach”, to powieść obyczajowa, chwilami smutna, czasem wzruszająca i budząca osobiste wspomnienia (któż może powiedzieć, że miał absolutnie idealne dzieciństwo?), ale prawie zawsze z przymrożonym okiem, kpiną i dystansem do siebie, swojej rodziny i całego układu społecznego, w którym się rzecz działa. Przeczytać warto – oczekiwać cudów obiecywanych przez speców od marketingu, raczej nie.