niedziela, 3 lipca 2011

Czasem słońce, czasem deszcz

„Koniec świata w obrazkach” – Robert Goolrick

Kiedy byłem małym chłopcem, czyli dawno, dawno temu, wpadła mi w ręce książka Christiane F. „My, dzieci z Dworca ZOO”. Od niej to chyba datuje się moje zainteresowanie literaturą dotyczącą uzależnień (alkoholizm, narkomania, terapie itd.). I chociaż zdaję sobie sprawę, że Christiane Vera Felscherinow tak naprawdę nigdy nie napisała żadnej książki, a kilka lat temu sąd odebrał jej prawa rodzicielskie, bo nadal ćpa, to na moje zainteresowanie i fascynację literaturą tematu nie wpłynęło to w żaden istotny sposób. Może tylko ostrożniejszy jestem w przyjmowaniu pewnych… informacji. I dlatego do rewelacji z okładki: Autobiograficzna powieść Roberta Goolricka, twórcy bestsellerowej „Żony godnej zaufania”, została uznana przez krytyków za jedno z największych literackich wydarzeń ostatnich lat, podchodzę z pewnym dystansem. A drukowane na okładkach pierwszych wydań zapewnienia, że jest to bestseller (czyli zanim sprzedano choćby jeden egzemplarz), też już w Polsce widziałem.

„Koniec świata w obrazkach” zaczyna się znakomicie: Ojciec umarł, bo za dużo pił. Sześć lat wcześniej umarła matka, bo za dużo piła. Sam piję za dużo. A dalej... to, co można w niej znaleźć dalej, określiłbym jako absurdalno-groteskową tragikomedię. Wiele razy przerywałem lekturę, zastanawiając się, czy autor nie kpi sobie po prostu z czytelników?
Ostatecznie nie wiem, czy Robert Goolrick świetnie się bawił pisząc swój  „Koniec świata w obrazkach”, ale jeżeli mam wątpliwości i jeśli wcześniej użyłem trybu warunkowego, przypuszczającego, to tylko i wyłącznie ze względu na jedno słowo: autobiografia. No, niestety, wychowano mnie w przeświadczeniu, że z cudzego nieszczęścia śmiać się nie wypada, nawet nie wolno, więc chwilami nie bardzo wiedziałem, jak mam „Koniec świata w obrazkach” traktować. Autobiografię rozumiem, jako prawdziwą opowieść o własnym życiu autora i jeśli faktycznie Goolrick opowiada o swoim dzieciństwie, to ja śmiać się nie powinienem, choć sam autor takich skrupułów nie ma i (nieco histerycznie i przez łzy) zaśmiewa się z domu, spalonego przez jakichś małolatów, gdy jego właściciel – brat głównego bohatera i narratora – dogorywał w szpitalu, w towarzystwie żony będącej właśnie w ósmym miesiącu ciąży, leżąc obok pacjenta, któremu bak motocykla eksplodował w zadku.

Czy „Koniec świata w obrazkach” jest historią o alkoholizmie? Nie wiem. Jako taką mi ją polecono, ale… Na kartach powieści używają i nadużywają alkoholu prawie wszyscy, czyli całe stada rozmaitych krewniaków narratora, którzy zresztą dość szybko zaczęli mi się mylić i mieszać. W każdym razie większość z nich to mieszkańcy kilku południowych stanów USA, należący – tak mi się wydaje – do wyższej klasy średniej, przynajmniej kulturalnie. A więc piją prawie wszyscy (prawie, bo abstynentami są metodyści, a określenie to na kartach powieści Goolricka brzmi jak mutanci), łącznie z nienormalną ciotką Dodo, która zatrzymała się w rozwoju na poziomie czterolatki Zresztą… ciotka Dodo (o zapomnianym i nieużywanym przez rodzinę imieniu Virginia), jej życie, marzenia o Franku Sinatrze, to jeden z niewielu wątków, który mnie wzruszył, a kiedy umarła, autentycznie było mi smutno i żal.

W wieku lat trzydziestu pięciu główny bohater wylądował w szpitalu psychiatrycznym po próbie samobójczej. To oczywiście przykre, ale codzienne mecze piłki siatkowej wariatów z ćpunami i pijakami, opracowywanie – raczej knucie – strategii, która po wielu niepowodzeniach pozwoliła wreszcie zwyciężyć drużynie wariatów (pijacy byli silniejsi, ale wariaci mądrzejsi), to już komedia.

Owszem, są pod koniec książki dwa momenty, hm… trudne. Z powodów oczywistych, więcej o nich nie napiszę, ale… znowu to ale… Ale mam wątpliwości, czy na bazie pojedynczego wspomnienia z dzieciństwa (autor miał wtedy cztery lata!) można zbudować teorię nieudacznego pięćdziesięcioletniego życia, a jeśli nawet można, to i tak, gdybym tylko miał okazję z autorem rozmawiać, pewnie zadałbym mu jedno pytanie: jak długo jeszcze chcesz grać rolę ofiary?

Pytanie zasadnicze: czy jest to zła książka? Ależ nie! Wprost przeciwnie! Problem tylko w tym, że chyba przesadnie i niezupełnie zgodnie z treścią reklamowana.

„Koniec świata w obrazkach” to sceny z życia pewnej grupy zawodowej czy społecznej, na Południu Stanów, w połowie dwudziestego wieku. Zbudowana została jako ciąg wspomnień autora, z których jedne wywołują drugie, a te prowadzą do następnych. Momentami niezbyt to chronologiczne i luźno ze sobą powiązane, ale z sensem. W każdym razie czyta się dobrze i bez zgrzytów. „Koniec świata w obrazkach”, to powieść obyczajowa, chwilami smutna, czasem wzruszająca i budząca osobiste wspomnienia (któż może powiedzieć, że miał absolutnie idealne dzieciństwo?), ale prawie zawsze z przymrożonym okiem, kpiną i dystansem do siebie, swojej rodziny i całego układu społecznego, w którym się rzecz działa. Przeczytać warto – oczekiwać cudów obiecywanych przez speców od marketingu, raczej nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz