środa, 15 marca 2023

Wiem, co myślisz i co zrobisz

 „Mentalista” – Henrik Fexeus, Camilla Läckberg

Lubię warsztat pisarski Camilli Läckberg, ale nie można zapominać, że w tym przypadku autorów było dwoje, więc nie jest pewne, które z nich odpowiada za ostateczny kształt powieści, jej klimat, nastrój, wreszcie elementy fabuły. Zadziwiające wydawało mi się tylko to, jak wielu recenzentów, czytelników, ten fakt z premedytacją zapewne ignoruje. Przypuszczam też, że tego Henrika Fexeusa zauważono by natychmiast, gdyby powieść okazała się kiepska.

Vincent Walder, tytułowy mentalista, lat czterdzieści siedem, w nieudanym związku z Marią, po nieudanym związku z jej siostrą, pomaga policji w sprawie zabójstw, które wiążą się ze sztuczkami iluzjonistów. Walder próbował swoich sił w tym rzemiośle, ale ostatecznie występuje na scenie jako mentalista, specjalista od właściwości umysłu i sposobu myślenia, który bacznie obserwując ludzi, potrafi zgadnąć, co zrobią, jak się zachowają albo jak się zachowali, postąpili w przeszłości.

Waldera do grupy śledczych zwerbowała inspektor Mina Dabiri, pracująca w policji, w niedawno utworzonej, eksperymentalnej jednostce, w skład której wchodzą policjanci z różnych wydziałów, ale charakteryzujący się specjalnymi cechami. Inni gliniarze z tego zespołu to Ruben, irytujący dupek, przynajmniej pozornie, Christer, wiecznie niewyspany ojciec trojaczków, Peder i szefowa grupy, Julia. Autorzy sporo czasu i miejsca poświęcili tym osobom, ale jednak głównymi bohaterami są Dabiri i Walder.

Żeby powieść różniła się od miliona innych, autorzy wymyślili dość ciekawy zabieg, bo dwie pierwszoplanowe osoby zmagają się z poważnymi fobiami, natręctwami i obsesjami. U Dabiri chodzi o bakterie, wirusy, mikroby, zarazki, Walder natomiast to perfekcja i obsesja na punkcie parzystości. Oboje miewają reakcje somatyczne (na przykład ataki duszności lub paniki), gdy dochodzi do kontaktu, zderzenia z obiektem ich fobii.

Dwie kobiety, a wkrótce potem nienormalny chłopak, zostają znalezieni martwi w konstrukcjach naśladujących skrzynie lub inne rekwizyty sztukmistrzów. Zwłoki są w specyficzny sposób numerowane, więc nie ma wątpliwości, ze chodzi i seryjnego mordercę, który toczy z policją, a może przede wszystkim z Vincentem Walderem, coś w rodzaju chorej gry. Ale w jaki sposób zabójca przewidział, a może sprowokował, że do śledztwa zostanie zaproszony właśnie on, człowiek z zewnątrz? Walder, co wielokrotnie podkreślał, nie jest psychologiem, nie potrafi stworzyć profilu osobowości sprawcy.

Powieść stanowi niezłą rozrywkę, nie jest jednak tak dobra, żeby był sens wracać do niej po dłuższym czasie, jak to się dzieje z książkami naprawdę wybitnymi.

niedziela, 5 marca 2023

Kasztanowa makabra w Danii

 „Kasztanowy ludzik” – Søren Sveistrup

31 października 1989, Møn – brutalne morderstwo. W koszmarny sposób straciła życie prawie cała rodzina oraz policjant.
Prawie współcześnie, bo około rok temu – zaginęła Kristine, córka ministry spraw społecznych w duńskim rządzie, Rosy Hartung. Do jej porwania, zgwałcenia, rozczłonkowania zwłok i ukrycia ich w różnych miejscach, przyznał się mężczyzna chory na schizofrenię i pewnie nie tylko. W trakcie popełniania zbrodni miał rzekomo zaniki pamięci, więc zwłok nigdy nie odnaleziono.
Aktualnie. Zamordowana zostaje kobieta, a wkrótce druga i trzecia. Pierwszej sprawca odciął dłoń, drugiej obie dłonie, trzeciej dłonie i stopę. Przy każdych zwłokach policja znajdowała figurki zrobione z kasztanów. Na kasztanach odkryto odciski palców rzekomo nieżyjącej od roku Kristiny Hartung.

Sprawę prowadzi młoda policjantka Naja Thulin oraz Mark Hess. Ona uważa, że marnuje swoje talenty w wydziale zabójstw i chce się jak najszybciej przenieść do tworzonego właśnie nowego wydziału, zajmującego się przestępczością cybernetyczną, on pracował jako oficer kontaktowy Europolu, ale tam narobił sobie bliżej nieokreślonych kłopotów, więc wysłano go do Kopenhagi, do jego dawnego wydziału; to coś w rodzaju kary, czas, żeby się ogarnął. Hess ma nadzieję lada moment wrócić do Europolu.

Motywem przewodnim jest sprawa dzieci zaniedbywanych, krzywdzonych, odbieranych patologicznym rodzinom, przez urzędy podległe ministrze Hartung. Co ciekawe, wygląda na to, że w Danii wystarczy anonimowy donos, by ruszyła machina sprawdzania warunków, w jakich żyje dziecko. Jednak procedury to jedno, a realna realizacja przepisów, to drugie.

Dobra powieść, choć może nie aż tak dobra, jak zachwalano w reklamach. Dwa elementy mi się nie podobały. Fabuła jest przewidywalna. Nie w tym rzecz, żeby czytelnikowi łatwo udało się zidentyfikować mordercę, co to, to nie, wręcz przeciwnie, ale już po kilkudziesięciu kartkach widać wyraźnie, że coś tu śmierdzi, że prawda nie jest taka, jak chciałby ją widzieć komisarz Nylander – palant, dupek i karierowicz. Druga sprawa to zakończenie. Już wiadomo, kto jest sprawcą i dlaczego zabijał, ale krwawa konfrontacja sprawcy z policją, trwa zdecydowanie zbyt długo – takie przeciąganie niepewności na siłę.


wtorek, 21 lutego 2023

Fantastyka sprzed stu lat

 „W poszukiwaniu nieznanego Kadath” – H.P. Lovecraft

Randolph Carter z Bostonu (stolica stanu Massachusetts), jako doświadczony podróżnik senny, wędruje poprzez sny, swoje i cudze, by znaleźć tajemnicze miasto Kadath. W miejscu tym ma nadzieję spotkać bogów, zadać im pytanie, poprosić o pomoc.
Podczas tej niebezpiecznej podróży po fantastycznych krainach i światach, spotyka Carter zugi, Nyarlathotepa (pełzający chaos), ghoule, bitną armię rozmownych kotów, skaczących z dachów co wyższych domów wprost na ciemną stronę Księżyca oraz mnóstwo innych stworów.

Powieść (raczej dłuższe opowiadanie) z kluczem, który ujawniony zostaje pod koniec poszukiwań Cartera.
Autor ewidentnie inspirował się twórczością Lorda Dunsany'ego znanego też jako Edward John Moreton Drax Plunkett.
Fantastyka z elementami horroru i fantasy, sprzed stu lat. Dziś to tylko intrygujący język, niesamowita wyobraźnia Lovecrafta i ciekawostka historyczna.

czwartek, 16 lutego 2023

Takie były kryminały... kiedyś

 „Pod szlachetnym koniem” – Joe Alex

Zbiór opowiadań kryminalnych sprzed wielu lat, polskich autorów, którzy posługiwali się „zagranicznymi” pseudonimami: Joe Alex (Maciej Słomczyński), Maurice S. Andrews (Andrzej Szczypiorski), Noël Randon (Tadeusz Kwiatkowski). Opowiadania to kolejno: „Niechaj odnajdą swoich wrogów”, „Śledztwo przy ulicy Laos”, „Weekend w pensjonacie Cyprys” i „Pod Szlachetnym Koniem”.
Pamiętam powieść Joe Alexa „Piekło jest we mnie” i wydaje mi się, że opowiadanie „Niechaj odnajdą swoich wrogów” jest tej powieści znacznie skróconą i uproszczoną wersją. Ale tak czy inaczej – niezłe; przypomina czasy, w których kryminały Joe Alexa czytywałem namiętnie, a niektóre z nich po kilka razy.

Pierwsze opowiadanie, „Niechaj odnajdą swoich wrogów” – na pokładzie samolotu lecącego z Johannesburga do Londynu z kilkoma pasażerami zasztyletowany został przedstawiciel handlowy kopalni diamentów, Richard Knox. Tym samym lotem podróżowała była żona ofiary, mężczyzna zwolniony w dniu wylotu z więzienia, tancerka, bokser oraz detektyw amator i współpracownik Scotland Yardu, Joe Alex, który rozwiązuje zagadkę w godzinę lub coś koło tego.

„Śledztwo przy ulicy Laos” – w pensjonacie przy rue de Laos zamordowano w wannie, ciosem noża, młodą, ładną kobietę dość swobodnych obyczajów, Marię Van. Zbrodnię mogła popełnić tylko jedna z kilku osób. Inspektor, Francuz Garnet, przewidując, że może sobie z tą sprawą sam nie poradzić, prosi o pomoc Anglika Willburna, niegdyś legendarnego brytyjskiego łowcę przestępców, obecnie na emeryturze.
Istota problemu polega na tym, że wszystko rozegrało się na przestrzeni kilkunastu metrów i w ciągu około dwudziestu minut. Poza tym prawie wszyscy kłamią.

„Weekend w pensjonacie Cyprys” – paryżanka, Alicja Cortier, dość nieoczekiwanie postanawia spędzić weekend w miejscowości, wydawałoby się, przypadkowej, więc wysiada z pociągu w niewielkiej miejscowości Bleucamp. Jest przed sezonem i jedynym pensjonatem, w którym zgodzili się ją przyjąć, niezbyt chętnie zresztą, okazał się „Cyprys”, prowadzony przez starszą kobietę, Helenę Morissot. Trzyletni pensjonat jest stosunkowo nowy, jest to prezent od kochającego syna, znanego aktora, dla matki. Poza właścicielką przebywa w nim jej synowa, Flora Morissot, tancerka, Teresa Fortin oraz pokojówka, młodziutka i atrakcyjna Zuzanna Leroux.
Następnego dnia Helena Morissot, jej synowa, Flora i Teresa Fortin, znalezione zostają martwe – zamordowano je nocą w odstępie wielu godzin. Pokojówka, Zuzanna, jest ranna i nieprzytomna, natomiast Alicja Cortier zniknęła; ktoś widział ją na dworcu, ale....
Śledztwo prowadzi inspektor George Randôt z Tulonu.

„Pod Szlachetnym Koniem” – opowiadanie, które zapewne jest żartem albo specyficzną zabawą logiczną. W pensjonacie (tak, znowu pensjonat) „Pod Szlachetnym Koniem” stracił życie Jim Harlow. O zabójstwie zawiadomiła sierżanta Kleffa osoba, twierdząca jednocześnie, że to ona jest sprawcą. Sierżantowi na pomoc przybywa Sherlock Holmes, Herkules Poirot, Charlie Chan i August Dupin, a wszystko dzieje się na poważnie.

Zbiorek stanowi całkiem niezłą rozrywkę, ale styl pisania kryminałów z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nie każdemu musi przypaść do gustu. W opowiadaniach nie ma opisów, pokomplikowanych relacji międzyludzkich, rozbudowanych portretów psychologicznych, dziesiątków wątków pobocznych. Prawie wszystko związane jest w nich z morderstwem i rozplątywaniem zagadki kryminalnej.


czwartek, 9 lutego 2023

Bo lepiej nie będzie już nigdy

 „Drugie życie pana Roosa” – Håkan Nesser

Powieść obyczajowa z niewielkim, a nawet wręcz śladowym, wątkiem kryminalnym, który pojawia się w niej w jej połowie albo prawie. Wydaje mi się, że „Drugie życie pana Roosa” to kryminał w najmniejszym stopniu, ze wszystkich powieści Håkana Nessera z komisarzem Barbarottim w roli głównej.

Dwa wątki, dwoje głównych bohaterów dramatu. No, może troje, bo trochę też komisarz policji Gunnar Barbarotti (to miał być żart, ale nie do końca).

Ante Valdemar Roos, lat prawie sześćdziesiąt, od dwudziestu ośmiu lat księgowy w fabryce termosów. Drugie małżeństwo, zawarte jako swego rodzaju układ, znany i akceptowany przez nich oboje, o którym się jednak głośno nie mówi: on jest za stary, ona za gruba. Z synem z pierwszego związku właściwie nie utrzymuje kontaktu. Druga żona wniosła do ich rodziny, poza nadwagą, dwie córki, które ojczyma lekceważą i doją z forsy. Nesser bardzo się starał, i to mu się w pełni udało, pokazać życie pana Roosa jako smutne, beznadziejne, bezsensowne i tak nijakie, że tylko w łeb sobie strzelić; o czym Ante Valdemar Roos czasem myśli, a jego ojciec zrealizował.

Wyjął kupon Lotto i zasiadł przed telewizorem.
W tamtej chwili Ante Valdemar Roos ledwie przypuszczał, że jego życie stoi przed radykalną i brzemienną w skutki zmianą. Przez kolejne cztery tygodnie ta śmieszna myśl będzie się od czasu do czasu pojawiać w jego głowie i za każdym razem będzie się do niej uśmiechał, mając do tego pełne prawo. To jego ojciec zaczął typować te same liczby. Zanim się powiesił, poszedł do sklepu z artykułami tytoniowymi na Gartzvägen w K. i skreślił te same od ośmiu lat liczby. Był tam każdej środy przed osiemnastą. Czasami Valdemar mógł mu towarzyszyć.
- To, co zwykle? - pytał flegmatyczny sprzedawca Pohlgren.
- To, co zwykle - odpowiadał ojciec.
Z obserwacji Valdemara wynikało, że większość grających próbowała szczęścia, typując pięć lub osiem zakładów albo grała systemem, ale Eugen Roos zadowalał się tylko jednym zakładem.
- Prędzej czy później, mój chłopce - wyjaśniał ojciec - prędzej czy później zostaną wylosowane. Kiedy człowiek będzie się tego najmniej spodziewał. Chodzi o to, żeby mieć cierpliwość.
Cierpliwość.
Po śmierci ojca zwyczaj przejął Valdemar i już w środę po wypadku poszedł do Pohlgrena, zakreślił liczby na kuponie i zapłacił czterdzieści óre, bo tyle to wtedy kosztowało. A potem kontynuował: tydzień za tygodniem, rok za rokiem.
[…]
Te same liczby od 1953 roku. Czasami zastanawiał się, czy to nie jest jakiś światowy rekord. Mimo wszystko, jakby na to nie patrzeć, chodziło przecież o ponad pięćdziesiąt lat, szmat czasu. Dziwne, że ani on, ani jego ojciec nigdy nie wygrali nawet korony. Dwadzieścia dwa razy miał dziewiątkę, trzy razy dziesiątkę, ale nigdy nie przekładało się to na wygraną*.

Drugą bohaterką jest młoda narkomanka, Anna Gambowska, Szwedka polskiego pochodzenia. Poznajemy ją, gdy szykuje się do ucieczki z ośrodka odwykowego Elvafors. Anna zgłosiła się na leczenie dobrowolnie, a nawet z nadzieją. Moralny kac dopadł ją, gdy ukradła matce cztery tysiące koron, pieniądze z trudem uciułane na rower dla brata.

Nie wszystko w ośrodku w Elvafors było złe. Na pewno na początku Sonja Svensson miała słuszną wizję - to było dla Anny jasne. Ale im dalej była od narkotyków, tym wyraźniej widziała niedociągnięcia. Nikt z personelu nie miał wykształcenia; wszystkie osoby były eksnarkomankami albo dobrymi przyjaciółkami Sonji, dwie jej krewnymi. Nikt nie mógł mieć odmiennego zdania, jeśli chodziło o terapię - najlepiej wszystko wiedziała Sonja. Wprawdzie zawsze udawało jej się sprawić, by myślano, że wszelkie działania są dla wspólnego dobra i że wszyscy uczestniczą w podejmowaniu decyzji. Ale od tego było daleko. To Sonja decydowała, a grupa miała się wszystkiemu podporządkować. Jeśli nie chciało się w czymś uczestniczyć - nie miało się ochoty oglądać tej czy innej telenoweli albo nie było się zainteresowanym grą w chińczyka - odbierano to jako dziwne zachowanie i oznakę nawrotu. Może nie oznakę nawrotu nałogu, ale oznakę powrotu do zachowań, które mogą do niego doprowadzić, a zatem, które trzeba ukrócić. Pewnego rodzaju terror większości, pomyślała Anna, a to raczej nie było pierwotne założenie**.

Ante Valdemar Roos w końcu wygrywa sporą sumę. Anna Gambowska opuszcza Elvafors. Spotykają się i w życiu każdego z nich pojawia się druga szansa, jakby nowe rozdanie, jednak nie wiadomo, czy będą w stanie z niego skorzystać i ewentualnie w jakiej mierze.
W drugiej połowie powieści pojawia się trup i staje się ona kryminalna – w niewielkim stopniu. Przede wszystkim jest to książka o relacjach międzyludzkich, o samotności, o niespełnionych potrzebach. Lektura rodzi wiele pytań, choćby o własne miejsce w życiu, o jego jakość czy sens. Starszym czytelnikom zapewne wpadnie do głowy pytanie, co ja bym zrobił, co zmieniłoby się w moim życiu, gdybym w podeszłym wieku wygrał w Lotto dużą sumę; wygrał wtedy, kiedy na (prawie) wszystko jest już za późno…




---
* Håkan Nesser, „Drugie życie pana Roosa”, przekład Patrycja Włóczyk, wyd. Czarna Owca, 2011, rozdział 2.
** Tamże, rozdział 4.

niedziela, 5 lutego 2023

Górny Śląsk z bliska i z daleka

 „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” – Zbigniew Rokita

Zbigniew Kadłubek nazwał Ślązaków osiadłymi nomadami: tkwią w jednym miejscu od tysiąca lat, zmieniają się tylko kraje, w których przychodzi im tkwić.

Rodzina mieszkała w tej samej chałupie, w tej samej wsi od pokoleń, tylko ta wieś i chałupa czasem były w tym państwie, czasem w innym. Bywało i tak, po kolejnych zmianach dziejowych, że chałupa była w Niemczech, ale wychodek w Polsce… albo odwrotnie.

Ta książka pojawiła się kilkadziesiąt lat za późno, może nawet ze sto. Za późno – jak sądzę – żeby zmienić przekonania budowane przez propagandę tej lub innej władzy (od Polski porozbiorowej do dziś). Ale… może nie mam racji. Drugi raz za późno, bo kogo to jeszcze obchodzi? To znaczy obchodzi, choćby mnie i nie tylko, ale coraz więcej ludzi zainteresowanych jest raczej fantastycznym wzrostem cen (margaryna, która w ubiegłym tygodniu kosztowała 1,99 dziś jest w cenie 2,99), niż przebiegiem granic historycznego Górnego Śląska (z Opolem) lub granicy między Zagłębiem Dąbrowskim a Górnym Śląskiem. Tu też chciałbym nie mieć racji.

„Kajś” formalnie rzecz biorąc jest reportażem, który według stosunkowo nowej mody opisuje historię poprzez prezentację losów własnej rodziny. Książka składa się przede wszystkim z dwóch części. Pierwsze rozdziały są głównie historyczne. Dalej zajmuje się Rokita kwestiami tożsamości Ślązaków.

W jednym się z autorem nie zgadzam – z jego przekonaniem o wyjątkowości pewnych sytuacji; nie jest prawdą, że dotyczyły one tylko mieszkańców Górnego Śląska. Jakiś dziadek lub teść w Wehrmachcie pojawia się i w mojej rodzinie, emigracja zarobkowa do Niemiec – także, konflikty (po drugiej wojnie światowej) między „tubylcami”, a przesiedleńcami ze wschodu lub Polski centralnej, znam z własnego doświadczenia.

Sporo jest w „Kajś” odkłamywania historii albo przynajmniej prób jej oceny z innego punktu widzenia. Przykład pierwszego. W okolicach Mysłowic, Jaworzna i Sosnowca, miał się rzekomo znajdować punkt styku granic trzech zaborów.

Na mysłowickim brzegu kilkanaście lat temu tutejsze władze umieściły obelisk, napis zaczynał się od słów: „W miejscu, w którym niegdyś stykały się granice trzech zaborów…”. Wśród miejscowych podniosło się larum, że Górny Śląsk pod zaborami nigdy nie był, że prędzej już Ślązacy byli zaborcami i w armiach pruskiej czy austriackiej Rzeczpospolitą rozbierali, a obelisk to próba polonizacji.

Przykładem drugiego może być kwestia Powstań Śląskich, bo raczej nie było ich trzy (lokalne mordobicia propaganda nazwała powstaniem), a to jedno też nie bardzo było powstaniem, bo raczej puczem. Polska referendum spektakularnie przegrała (w Opolu za Niemcami głosowało 95 procent mieszkańców), a korzystniejszy podział spornego terytorium został po prostu wymuszony.

Pewną zaletą książki jest humor autora, ale… jak by to bardzo łagodnie określić… jest on nienachalny. 
Dzięki „Kajś” Polacy dowiedzą się może, że Górny Śląsk jest spójną całością tylko z ich mocno odległej perspektywy, bo w rzeczywistości Śląsk gliwicki czy katowicki, to światy mocno odmienne. Jest tych światów zresztą więcej. 
Warta uwagi jest też kwestia rabunkowej polityki PRL-u na tych terenach – z niektórymi konsekwencjami region będzie się zmagał jeszcze dziesiątki lat.
Dobrym pomysłem było wzbogacenie książki o reprodukcje starych fotografii. Może mniej starych pocztówek, a znacznie bardziej tych, pochodzących z rodzinnego archiwum autora i Śląskiej Biblioteki Cyfrowej. Szkoda tylko, że ich tak mało. Młoda Else Kieslich może nie jest oszałamiająco piękna, ale strój, tak odmienny od tych, które znam ze swojego regionu, sam w sobie jest ciekawy.

Zbigniew Rokita jest laureatem tegorocznej nagrody Literackiej Nike i prawdopodobnie gdyby nie to, zapewne nie znalazłbym jego książki – nie szukałem przecież jakiegoś „Kajś”, a i stosunkowo młody dziennikarz (1989) nie był mi znany. Zastanawiam się tylko, czy nagroda Literacka przyznana została za wartości literackie tej jego książki, czy raczej jednak merytoryczne…

środa, 1 lutego 2023

Smutek i umorzona sprawa

 „Rzeźniczka z Małej Birmy” – Håkan Nesser

Mała Birma, bo jest i Wielka Birma, to niewielkie gospodarstwo. Droga wiodąca do nich nazywana jest drogą birmańską. 
Wiele lat wcześniej Ellen Helgesson z domu Bjarnebo zamordowała w Małej Birmie męża. Uderzyła go młotem kowalskim, a następnie poćwiartowała zwłoki, co nie było dla niej, jako zawodowej rzeźniczki, wielkim wyzwaniem. Ellen Bjarnebo, bo wróciła do panieńskiego nazwiska jeszcze przed rozprawą w 1989 roku, odsiedziała swoją karę w więzieniu, a po jego opuszczeniu wróciła do Kymlinge i  związała się z Arnoldem Morinderem. Nie minął nawet rok, jak i ten jej partner zniknął bez śladu. Wybrał się po gazetę i nie wrócił. Ellen po trzech dniach zawiadomiła policję o jego zaginięciu. Policja znalazła na bagnach jego motorower, ale to wszystko.

Pięć lat później komisarz Asunander, który powinien wkrótce przejść na emeryturę, zleca Gunnarowi Barbarottiemu, żeby raz jeszcze przyjrzał się nierozwiązanej zagadce zaginięcia Morindera. Barbarotti, któremu niedawno zmarła żona, podejrzewa, że szef kazał mu się zając tą sprawą, żeby wyciągnąć go z depresji, a może też sprawdzić, czy Barbarotti w ogóle nadaje się jeszcze do pracy w policji.

„Rzeźniczka z Małej Birmy” Håkana Nessera jest przede wszystkim powieścią obyczajową. Kiedyś nazywało się takie dramatami społeczno-obyczajowymi. Wątek kryminalny zajmuje jakieś trzydzieści procent zawartości, ale właściwie i bez niego, historia ta byłaby równie ciekawa – jeśli czytelnik czegoś takiego właśnie się spodziewa i oczekuje. Najważniejsze wydają się w tej historii relacje międzyludzkie oraz… smutek egzystencjalny.
Klimat, nastrój powieści, można w moment poznać i bardzo precyzyjnie określić, dzięki zaledwie kilku zdaniom koleżanki Barbarottiego z komisariatu, Evy Backman:

Co jest z nami, ludźmi? - pomyślała Eva Backman. Wydajemy się nieprzygotowani do tego świata. Cały czas gaśniemy, właśnie na tym upływa nam życie.
Na gaśnięciu, kłótniach i wzajemnym niezrozumieniu.
A potem umieramy.
Za wcześnie albo za późno.
[...]
Eva Backman zaczęła płakać, ponieważ nagle zdała sobie sprawę, że jest równie nieprzygotowana do tego świata jak wszyscy inni.
To nie umarłych opłakujemy, pomyślała. Opłakujemy nas samych.
Nie śmierć, lecz życie*.

W każdym razie jest to wyjątkowo specyficzny kryminał, podobny do innych powieści tego autora z serii o komisarzu Barbarottim, ale z jego polecaniem byłbym wyjątkowo ostrożny, bo przyzwyczajeni jesteśmy, nawet w kryminalnych powieściach innych pisarzy skandynawskich, do zdecydowanie bardziej dynamicznej akcji, jakichś pościgów, strzelanin, nagłych i dramatycznych zwrotów akcji, spektakularnego odkrywania prawdy i w ogóle… większej dawki życia. W „Rzeźniczce z Małej Birmy” policjanci sprawiają wrażenie urzędników i ważniejsze są ich sprawy prywatne niż prowadzone dochodzenia. Te ostatnie wydają się zaledwie tłem do psychologii związków. Fakt, że rozwiązanie zagadki rzeźniczki (momentami historia opowiadana jest z jej punktu widzenia) okazało się ogólnie przewidywalne, też mi nie przeszkadzał. Dobra powieść, mało sensacyjny kryminał.



---
* Håkan Nesser, „Rzeźniczka z Małej Birmy”, przeł. Maciej Muszalski, wyd. Czarna Owca, 2015, s. 100-101.

poniedziałek, 30 stycznia 2023

Skoro się powiedziało A, to...

Wcale nie przysięgajcie — ani na niebo, bo jest tronem Boga; ani na ziemię, bo jest podnóżkiem stóp Jego; ani na Jerozolimę, bo jest miastem wielkiego Króla. Ani na swoją głowę nie przysięgaj, bo nawet jednego włosa nie możesz uczynić białym albo czarnym. Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi. (Mt 5, 33–37)

Nigdy nie dziwiło mnie, że kwakrzy nie składali przysiąg. Zaskakujące, że byli gotowi z tego powodu siedzieć w więzieniach. Mogę się tylko cieszyć, że żyję w świecie, w którym przysięgi nie są potrzebne zbyt często (czyżby nie miały większego znaczenia?); właściwie nie przypominam sobie czegoś takiego od ponad trzydziestu lat. Nigdy też nie miałem zwyczaju przysięgania w zwyczajnych, codziennych rozmowach.

Bóg, który stworzył świat i wszystko na nim, On, który jest Panem nieba i ziemi, nie mieszka w świątyniach zbudowanych ręką ludzką i nie odbiera posługi z rąk ludzkich, jak gdyby czegoś potrzebował, bo sam daje wszystkim życie i oddech, i wszystko. (Dz 17,24-25)

Nie mają dla mnie znaczenia budynki z wieżą, a jeśli w ogóle, to tylko jako ciekawe obiekty architektoniczne, zabytki.

Uważam, że wszyscy ludzie są równi (choć nie wszystkich lubię i nie wszystkim ufam), a fakt ze niektórzy z nich noszą kolorowe ornaty lub inne specjalne stroje, nie sprawia, żebym postrzegał ich jako lepszych od innych.

Wierzę, że każdy dzień jest mi/nam dany przez Boga, więc nie uważam za szczególnie ważne dni, w których wypadają jakieś święta świeckie czy kościelne. Wiem, że dla wielu ludzi ma to znaczenie, więc raczej z szacunku do nich nie robię żadnych fochów. Szabat, Ramadan czy Wielkanoc nie mają dla mnie wymiaru religijnego/świętego, ale stanowią elementy kultury i tradycji, podobnie jak te budynki z wieżą.

Jednocześnie we własnym obozie Fox nie zgadzał się, żeby zgromadzenia jego zwolenników nazywać nabożeństwami, więc po prostu określał je mianem spotkań. (Roberts Liardon, „Boży generałowie”)

Skoro każdy dzień jest równie ważny, to i każda godzina. Czytam czy pracuję, czy się modlę, czy coś oglądam, czy medytuję, czy nad czymś rozmyślam, czy z kimś rozmawiam, to zawsze w godzinie danej od Boga. Więc i nie uważam, żeby pewne godziny były dla Niego lub u Niego ważniejsze, a więc powinienem obchodzić je lub wręcz celebrować w jakiś szczególny sposób, bardziej nabożnie. Dlatego zdarza mi się uczestniczyć w spotkaniach w ciszy lub spotkaniach organizacyjnych, lub biznesowych. Tak już mam, żywiąc nadzieję, że nikomu nie wyrządzam w ten sposób krzywdy. Tak mam, po prostu dlatego, że ja jestem kwakrem.


sobota, 28 stycznia 2023

Równość w wersji katolickiej

 „Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa” – Kamil  Janicki

Kamil Janicki, absolwent historii na Uniwersytecie Jagiellońskim (2011), autor pracy dyplomowej pod tytułem „Alkohol i pijaństwo we wspomnieniach żołnierskich z II wojny światowej”, którą poznałem w wersji popularnej pod tytułem „Pijana wojna”, napisał też ponad dwadzieścia kontrowersyjnych książek historycznych.

„Pańszczyzna” Janickiego jest pozycją popularno-naukową. Jednak wobec bardzo skromnych materiałów i odniesień źródłowych, oceniłbym ją, jako mocno popularną i wyjątkowo mało naukową. Być może dzięki temu łatwiej się ją czyta, ale…

Skoro Kamil Janicki stara się udowodnić, że w Polsce panowało niewolnictwo, to zapewne powinien zacząć od jednoznacznego sprecyzowania, jak należy to pojęcie rozumieć. Wobec braku takiej informacji w książce, zrobię to za niego. Niewolnictwo jest zjawiskiem społecznym, polegającym na tym, że pewna grupa ludzi stanowi własność innych ludzi lub instytucji, na przykład Kościoła katolickiego. I już w tym momencie można całkowicie zanegować tezę Janickiego, bo szlachcic mógł sprzedać wieś, ale nie mógł sprzedać chłopa, co miałoby miejsce, gdyby ten był jego własnością. To jednak jest tylko sprzeczaniem się o etykietki, a lista publikacji Kamila Janickiego wyraźnie pokazuje jego prowokacyjne nastawienie w prawie wszystkich publikacjach. Marketingowo jest to na pewno chwyt bardzo efektywny, ale w przypadku historyka i dzieła niby to historycznego/naukowego epatowanie czytelnika prowokującymi tytułami uważam za trochę nieeleganckie i mało poważne.

W wersji bardziej popularnej niewolnictwo oznacza całkowite podporządkowanie się komuś lub czemuś, więc niech będzie, nie ma sensu sprzeczać się o nazwy. Niektórzy chłopi w Polsce, w pewnym okresie, traktowani byli bardzo źle i to tak bardzo, że stanowiło to formę niewolnictwa. Inni, wprawdzie odrabiali pańszczyznę, ale na swoich gruntach zatrudniali parobków, a jeszcze inni – to też z tej książki o niewolnictwie – miewali takie majątki w gotowiźnie (rzadko!), że pożyczali pieniądze swoim panom. Poza tym nie wszyscy chłopi w Polsce byli chłopami pańszczyźnianymi. Status kmieci i gospodarzy pełnołanowych bywał różny w różnych latach i w różnych częściach kraju. Tak więc stwierdzenie, że chłopi w Polsce byli niewolnikami, choć po części prawdziwe, jest tak bardzo uproszczone (spłycone), że naukowość wyklucza zupełnie. Autor z góry ustalił szokującą tezę zawartą w podtytule i – bez szerszej oceny problemu ciężkiej doli chłopa – przystąpił do jej udowadniania dzięki tendencyjnie wybranym źródłom i… giętkiemu językowi.

Nie wiem, jak to jest w szkołach obecnie, ale ja w podstawówce i później zmuszany byłem do mielenia ciężkiej doli chłopa zarówno na lekcjach języka polskiego, jak i historii. Ciężką dolę chłopa uczniowie miewali wbitą w głowę tak solidnie, że i dziś, po wielu latach, mogliby o niej przejmująco opowiadać. Bo nie w tym rzecz, czy chłopi mieli w Polsce ciężko – bo mieli, z faktami się nie dyskutuje – ale w tym, czemu w tym samym okresie w Polsce znacznie gorzej niż w innych krajach. Odpowiedzi na to pytanie szukał Janicki (albo udawał, że szuka) i ja w jego książce. To tylko, te poszukiwania, stanowi o wartości i sensie książki.

Czemu ciężka dola chłopa była w Polsce tak ciężka? Bo nie w tym rzecz, czy chłopi mieli źle, bo mieli, ale o to, czemu w naszym kraju tak bardzo gorzej niż w innych państwach? Kamil Janicki uważa, że częściowo z powodu małej ery lodowcowej w XVII wieku. Nie wiedziałem dotąd nic o erze lodowcowej w tych latach w Europie czy to małej, czy dużej, czy jakiejkolwiek, ale jeśli takowa była, to obejmowała kontynent, a nie tylko Polskę (średnia temperatura spadła wtedy rzeczywiście o jeden stopień). Kolejnym powodem miałby być „potop”, to jest wojna polsko-szwedzka (1655–1660). Rzeczywiście bardzo ona Polskę i Polaków nadwyrężyła, to fakt. Ale w tym samym wieku przez Europę przewalała się wojna trzydziestoletnia 1618–1648). Kolejny fakt i kolejny mało przekonujący.

Czemu chłopi mieli w Polsce znacznie trudniej niż, na przykład, w Holandii, Niemczech, Belgii, Wielkiej Brytanii? Bo może protestantyzm (w różnych odmianach), to jednak nie katolicyzm?

Kler katolicki w Polsce „urabiał” chłopów takimi samymi argumentami, jak właściciele czarnoskórych niewolników: gdybyś był nam równy, to Bóg nie zrobiłby cię Murzynem i nie postawił na tym właśnie miejscu w hierarchii społecznej. Polscy duchowni kazali chłopom znosić mordęgę, bicie, głód i upokorzenia (zwłaszcza na własnych polach i we własnych majątkach), bo widocznie Bóg chciał, żeby chłop był niewolnikiem.

Oprócz poszukiwań odpowiedzi na pytanie o powody wyjątkowo ciężkiej doli polskich chłopów pańszczyźnianych, można z lektury książki Janickiego wyciągnąć wnioski na temat wielu różnych aspektów życia, nie tylko chłopów i nie tylko w Polsce. To taki łatwo przyswajalny obrazek historii Europy z wieków XV-XVIII. Ciekawe to, lekko się czyta, ale zdecydowanie tendencyjnie napisane. Rozrywka – tak, rzetelna wiedza – niekoniecznie.