czwartek, 14 marca 2024

Dziedzictwo smoczych lordów

 „Ogień i krew: Część 1” – George R. R. Martin

„Ogień i krew” w udany sposób imituje popularno-naukową pozycję napisaną w stylu historycznego, fabularyzowanego dokumentu. Nie ma w niej dialogów, a całość zbudowana jest na narracji w trzeciej osobie. Narratorami są zwykle maesterzy (specjalni doradcy, mędrcy, uzdrowiciele królów i lordów). Oczywiście nie jest to prawdziwa książka historyczna – opowiada, owszem, historię, ale nieistniejącego, fantastycznego państwa czy kraju, który narodził się w wyobraźni Martina.

W pierwszym tomie, bo jest i drugi, autor prezentuje część kronik rodu Targaryenów. Po zagładzie Valyrii, Targarienowie, pod wodzą Aegona Pierwszego Zdobywcy, osiedlają się na Smoczej Skale, a z czasem scalają księstwa, państwa i państewka w jedno imperium rządzone przez ród Targarienów – Westeros.

Opisywane w książce wydarzenia miały miejsce wiele setek lat przed tymi, które znane są z „Pieśni Lodu i Ognia”. Teoretycznie jest to więc prequel, ale zamiar czytania najpierw obu tomów „Ognia i Krwi”, a dopiero później „Pieśni Lodu i Ognia”, uważam za grube nieporozumienie i bardzo zły pomysł. Ta powieść Martina może mieć istotne znaczenie i być w pełni zrozumiała, i w ogóle interesująca, tylko dla tego czytelnika, który z „Pieśni Lodu i Ognia” zna i pamięta nazwiska i miejscowości – przynajmniej niektóre.

poniedziałek, 11 marca 2024

Trendy i tendencje tytułowe

Przyglądałem się tytułom książek polskich autorek, na przykład „Emocje zadbane i masz wyje**ne”, „Wyp***dalać! Historia kobiecego gniewu” czy „Miej wyje**ne, będzie Ci dane”, i zastanawiałem się nad trendem czy tendencją Może raczej szukałem odpowiedzi na pytanie, z czego owe trendy wynikają, bo że są obecnie obecne, to dość oczywiste. Wyszło mi, że rodzą się z kiepskiego pisarstwa. Jeśli fabułą, treścią, warsztatem pisarskim, nie da się nakłonić potencjalnego czytelnika do zakupu, to trzeba epatować tytułem. To proste.

Obecnie, marzec 2024, epatowanie można uskuteczniać na cztery sposoby:
a) Ordynarne, prymitywne wulgaryzmy.
b) Niemieckie słowo „Auschwitz” w tytule.
c) Słowa i zwroty w jakimś obcym języku.
d) Dowolne kombinacje powyższych.  

W takim razie pozwolę sobie zaproponować którejś z polskich autorek (lub przyszłych autorek) tytuł: „Pierdo***na in the ass whore opowiada o Auschwitz”. W reklamach powinny się znaleźć, i to koniecznie, informacje, że wreszcie/nareszcie, że długo wyczekiwana, a zwłaszcza „już”, już za tydzień, już za pół roku – nieważna, za ile, ważne, że JUŻ. Można też dodać, że to pozycja bestsellerowa i nie ma żadnego znaczenia, że nie sprzedano dotąd ani jednego egzemplarza.

Ktoś powie, że przecież trzeba jakoś przyciągnąć, zainteresować czytelnika – tak, oczywiście, trzeba, tyle że można to robić na dobrym poziomie. Znakomitym przykładem jest „Alkoholiczka” Miki Dunin. Tytuł prosty, zrozumiały, językowo poprawny, intrygujący. 
Rzecz jasna i na szczęście dobrych tytułów nadal mamy trochę więcej.

czwartek, 7 marca 2024

Być Żydem to żaden interes

 „Rejwach” – Mikołaj Grynberg

Rejwach według SJP to hałas wywołany przez głośne rozmowy, krzyki. W moim przekonaniu, w wyobraźni, jednak nie każdy hałas i głośne krzyki. Na przykład plac targowy, mnóstwo ludzi, wszyscy mówią na raz, przekrzykują się, zachwalają, targują się, sprzeczają; rozgardiasz, zamieszanie – to właśnie jest rejwach, tak go „widzę”.

„Rejwach” Grynberga to trzydzieści jeden króciutkich opowiadań o tym, jak to jest być Żydem we współczesnej Polsce (lata 2010-2017), często w Łodzi. Są one wszystkie – te dwukartkowe najwyżej opowiadania – zaprzeczeniem rejwachu, bo wszystko odbywa się po cichu, w tajemnicy i konspiracji. Rozmówcy Grynberga mają dość milczenia, ukrywania się, udawania, ale to nie znaczy, że zgodziliby się wystąpić publicznie. Po zagwarantowaniu im anonimowości, zgodzą się porozmawiać z pisarzem psychologiem, ale w cztery oczy i tylko raz.

Nazywam się Klementyna, ale to jest pseudonim, tylko na użytek naszego spotkania. Mam osiemdziesiąt dziewięć lat i bardzo chcę się z panem spotkać. Może pana zachęci fakt, że mieszkam w Łodzi, a może to, że dalej się tu ukrywam. Mam nadzieję, że pan rozumie, że nie ukrywam się dlatego, bo obrabowałam bank, tylko z zupełnie innego powodu. Jeżeli nie będzie się panu chciało wsiąść w pociąg i przyjechać, zrozumiem. Może jednak skusi się pan na staruszkę i jej historię, której nikomu jeszcze nie opowiedziała? Niech pan przemyśli. Na zachętę dodam, że to będzie nasze pierwsze i ostatnie spotkanie. Czekam.

Żydowskie pochodzenie, kwestia żydowska, holocaust, który dotknął kogoś z dalszej nawet rodziny, to nadal nie są tematy w Polsce neutralne. Przynajmniej dla większości. W przypadku wątpliwości proponuję test. Nowak wyjechał do Niemiec, dostał tam dobrą pracę i postanowił zostać tam na stałe. Jakie emocje czy przemyślenia wzbudza taka informacja? Najprawdopodobniej żadne. Natomiast wiadomość, że Kowalik wyjechał na stałe do Izraela, nie jest odbierana tak samo obojętnie. A przecież to Niemcy, wojna, okupacja, łapanki, obozy, krematoria… Ale to z Kowalikiem musi coś być nie tak. Patrz panie – na dobrego Polaka katolika wyglądał, a teraz do tego Izraela! Jak to ludziom nie można ufać!

Często latam do Izraela, zawsze z pielgrzymkami. Nikt mnie nie złapie, że coś jest nie tak. Przyłączam się do grup z innych miast i trzymam się na uboczu, co jest w tej sytuacji zrozumiałe.
/…/
Kiedy zbliża się czas powrotu, żegnam się z grupą. Księdzu przewodnikowi mówię – co jest prawdą – że dołączę do pielgrzymki, która pojedzie do Nazaretu. Jadę do rodziny, do Tel Awiwu. Mieszkał tam wujek mojej mamy, ale już nie żyje. Jego dzieci i wnuki to moja najbliższa rodzina. Spędzamy miły tydzień, zanim udam się do miejsca, gdzie dorastał Jezus. Żegnamy się bez scen, bo za rok znowu przyjadę.

Żydowskie pochodzenie powoduje w Polsce wyobcowanie, depresję, poczucie braku więzi. Nawet u kogoś, kto o swoich koligacjach dowiedział się dopiero jako dorosły człowiek. Przecież coś tu jest zupełnie nie tak! Tylko z kim jest „nie tak” – z Polakami czy z Żydami?

I o tym właśnie jest ta książka. Momentami bardziej przejmująca, niż opisy przypadków z czasów Zagłady. Choć po prawdzie w „Rejwachu” nikt nikomu krzywdy nie robi. Chyba nie...

wtorek, 5 marca 2024

Dawno temu, na końcu świata

Kurwa jego mać! Ja pierdolę! – sierżant wściekle wydzierał się na całe gardło – Jebany hipis w jednostce! – A ja osłupiałem…

Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat, nie wychowałem się na bezludnej wyspie ani w klasztorze. Nie jest więc prawdą, że „kurwy pierdolone” nigdy nie dotknęły moich uszu. Nie o to chodziło. To był język dobrze mi znany. Język nastolatków, język przyblokowych boisk, podwórek, placów budów, na których miewałem praktyki, ale tak się nie mówiło w domu, do członków rodziny, tak się nie odzywano do nieznanych dorosłych. Do wielu znajomych zresztą też nie.
Ktoś zapytał mnie pewnego razu, czy w domu nie brakowało mi czasem słów albo czy nigdy nie wypsnęło mi się coś takiego niechcący. Otóż nie. Nigdy. To były dwa różne światy. W domu, także na lekcjach, takich zwrotów, wyrażeń i określeń po prostu się nie używało i nie wymagało to żadnego wysiłku, samokontroli.

Ordynarne wrzaski sierżanta zaszokowały mnie, bo to nie ten człowiek, nie ten czas, nie to miejsce. Rzecz działa się na placu apelowym jednostki wojskowej. Sierżant miał, na oko, jakieś czterdzieści pięć – pięćdziesiąt lat. Słyszeli go inni młodzi żołnierze, co może jeszcze pal licho, ale też kompania żołnierzy zawodowych, którzy mieli swój apel kilka metrów dalej (byli tam ludzie starsi od mojego sierżanta, niektórzy wyżsi stopniem), ale także cywile za murem. Bo za murem jednostki była zwyczajna ulica Miasteczka, może nie rynek i samo centrum, ale też nie żadne peryferie, więc te wulgaryzmy docierały też do przechodniów, kobiet, dzieci. On miał to zwyczajnie w nosie. Nikt też nie reagował na jego histeryczne wrzaski i plugawe wyzwiska.

W taki oto sposób przywitany zostałem w Miasteczku (południowo-zachodnia Polska, blisko granicy) w jednostce wojskowej WOP, do której skierowano mnie, celem odbycia zasadniczej służby wojskowej.


Próbowałem, zupełnie bez powodzenia, studiować inżynierię lądową na Politechnice Wrocławskiej oraz mechanizację hutnictwa na Politechnice Śląskiej. W międzyczasie zmieniałem zameldowania i przydziały do właściwej terytorialnie WKU (Wojskowej Komendy Uzupełnień) – uciekałem w ten sposób przed poborem, przed obowiązkową wówczas służbą wojskową. Trwała ona prawie dwa lata w wojskach lądowych i trzy lata w marynarce wojennej. Zdecydowanie nie miałem ochoty na żadną służbę ojczyźnie, a poza tym potwornie się tego wojska bałem. Nie ja jeden zresztą. I nie bez powodu.
W pewnym momencie nie miałem już pomysłów na dalsze uciekanie oraz kombinacje z meldunkami. Kolejne studia szlag trafił (zapewne byłem na nie po prostu za głupi), nie miałem już siły. Przestałem robić cokolwiek, więc wkrótce dostałem kartę powołania do odbycia zasadniczej służby wojskowej i nakaz stawienia się określonego dnia rano w jednostce WOP (Wojska Ochrony Pogranicza) w Miasteczku.

Od kilku miesięcy byłem żonaty. Żona była w ciąży. Więc nie było wesoło w tej rodzinie, a właściwie to było bardzo, bardzo źle… Jakoś tam starałem się młodą kobietę w ciąży pocieszać, ale marnie mi to wychodziło. Pewnie dlatego, że robiłem to bez przekonania i na siłę, mocno też skoncentrowany na sobie i swoim strachu.

W jednostce zjawiłem się w wyznaczonym czasie i kiedy żołnierz z wartowni, czy innego biura przepustek, prowadził mnie do budynku kompanii, na placu apelowym usłyszałem właśnie przemiłego i wysoce kulturalnego sierżanta.
Stopni wojskowych, na wszelki wypadek, starałem się nauczyć już od kilku dni, byłem też u fryzjera – brutalne strzyżenie „na pałę” znane mi z filmów o wojsku, nie kojarzyło mi się dobrze, więc postanowiłem to załatwić we własnym zakresie; miałem więc wtedy króciutkiego jeżyka i w pierwszej chwili nie dotarło do mnie, że ten „hipis” to niby ja. W każdym razie nikt się jakoś później nie rwał do strzyżenia mnie – wyraźnie jednak mój jeżyk wystarczył, a wrzaski i wyzwiska były, ot tak sobie, dla zastraszenia i zgnębienia, może jeszcze dla popisania się.

Wtedy dopiero, w tej jednostce wojskowej, dowiedziałem się, że w naszym kraju są dwa rodzaje wojsk – jedne podlegają MON (Ministerstwo Obrony Narodowej), a drugie MSW (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych). WOP należały do tego drugiego pionu, i w tamtych czasach (początek lat osiemdziesiątych) – jak się okazało – miało to istotne znaczenie i konsekwencje.

Na kompanii (jedno piętro w budynku) przyjęli mnie jacyś kaprale. Zachowywali się nawet znośnie, a to, że wyłudzili ode mnie papierosy i zapalniczkę, uważałem za mało ważne, głupstwo – chciałem im się podlizać, zakoś zaskarbić sobie ich względy, więc dałem. Jednak zapalić z nimi nie mogłem, co to, to już nie.
Ulokowali mnie w izbie żołnierskiej (tak, izbie – nie sali, nie pokoju – izbie) trzeciego plutonu. Kompania składała się z czterech takich plutonów, a każdy z nich zajmował jedną izbę. W plutonie było ok. dwudziestu kilku żołnierzy. Kompania to cztery plutony.

Po kilku miesiącach i po złożeniu uroczystej przysięgi wojskowej moja kompania została podzielona. Część wywieziono na Górny Śląsk – podobno ludzie ci służyli dalej w ZOMO (i pomyśleć, że przez chwilę im nawet zazdrościłem, bo gdybym znalazł się w tej grupie, miałbym bliżej do domu), a reszta, ze mną włącznie, trafiła do miasta przemysłowego w południowo-zachodniej Polsce, blisko czeskiej granicy, do jednostki BCP. Wcześniej nie było tam żadnej takiej formacji, byliśmy pierwsi (kilkadziesiąt osób, więc określenie „batalion” to była tylko formalność), a to miało jedną dobrą stronę w całym tym koszmarze – nie było starych żołnierzy (fali), którzy mogliby nas gnębić. Spędziłem w tej służbie ponad dwa lata, czyli znacznie więcej, niż przewidywała ustawa, ale w stanie wojennym, który wkrótce został w Polsce wprowadzony, większość praw była po prostu zawieszona, więc…

Izba żołnierska



niedziela, 3 marca 2024

A ja tam nie chcę do Ameryki

 „Trylobity” – Breece D'J Pancake

Breece D'J Pancake, a właściwie to Breece Dexter John Pancake (pancake – naleśnik), a dziwaczny zapis imienia był wynikiem błędu w The Atlantic Monthly, gdzie w 1977 roku opublikowano jego opowiadanie, „Trilobites”. Samemu autorowi się to z jakiegoś powodu spodobało, więc postanowił nie poprawiać.
Pancake w wieku około dwudziestu lat przeszedł na katolicyzm, przyjmując imię John; popełnił samobójstwo gdy miał dwadzieścia sześć-siedem lat. Powody nie zostały nigdy do końca rozpoznane, ale spekulacje i plotki mówiły o problemach z ojcem alkoholikiem oraz tragicznej śmierci bliskiego przyjaciela w koszmarnym wypadku samochodowym.
D'J studiował kreatywne pisanie na Uniwersytecie w Wirginii, pracował jako nauczyciel języka angielskiego. Był laureatem Nagrody Literackiej Stowarzyszenia im. Thomasa Jeffersona przyznawanej przez tenże Uniwersytet. W czasie swojego krótkiego życia opublikował w czasopismach zaledwie sześć opowiadań.

„Trylobity” – jedyna książka Pancake’a, to zbiór opowiadań, których akcja dzieje się zwykle w Wirginii Zachodniej w drugiej połowie XX wieku. Składają się na niego poniższe utwory:
„Trylobity”,
„Kotlina”,
„Pokój na zawsze”,
„Łowcy lisów”,
„Raz jeszcze”,
„Skaza”,
„Zabijaka”,
„Czcigodni zmarli”,
„Tak jak musi być”,
„Pierwszy dzień zimy”,
„Jak zostałem zbawiony”,
„Suche drzewo”.

Bohaterami opowiadań są biedni, prości, niewykształceni, nawet prymitywni, górnicy, rolnicy, niedoszli mechanicy. Motywem wspólnym utworów jest beznadzieja i wieczna przegrana. Brak nadziei na zmianę na lepsze, na jakąkolwiek lepszą przyszłość; koszmarnie przegrane życie. Ci ludzie chyba polubili tę swoją beznadzieję, narzekają na nią, cierpią, ale nie są zdolni do żadnej zmiany. Jeśli nawet któryś z nich wyrwie się z zaklętego kręgu wiecznej przegranej i marazmu, to… w końcu i tak wraca na stare śmieci, do znajomej beznadziei. Fragment opowiadania „Jak zostałem zbawiony”:

Chester był sprytniejszy niż inni mu podobni porąbańcy, bo zdążył się wycofać, zanim się wszystko zesrało. Popełnił jednak dwa błędy: pierwszy polegał na tym, że odniósł sukces, a drugi na tym, że wrócił. Nie są to błędy typowe dla Amerykanina, takie jak picie, ćpanie, ruchanie ludzi w dupę albo nadstawianie do ruchania własnej, ponieważ Rock Camp w stanie Wirginia Zachodnia nie jest typowym amerykańskim miasteczkiem, gdzie takie błędy się rodzą, i nie jest również typową górską dziurą*.

Opowiadania zwykle nie zawierają żadnej puenty, kończą się po prostu nijak, a może właśnie w ogóle się nie kończą. To jakby migawka, rzut oka na kilka godzin lub dni z beznadziejnego życia jakichś osób.
W „Zabijace” Skeevy bije się na pięści z Gibsonem. Opowiadanie kończy się w środku walki, więc nie wiadomo, który z nich ją wygrał i zdobył dwieście dolarów nagrody. Najwyraźniej, nie to jest ważne. Bez względu na wynik bijatyki czy pojedynku, obaj wydają się przegrani.

Świetny warsztat, ale lektura „Trylobitów” Pancake’a wydała mi się przygnębiająca. Przypominają mi te opowiadania „Elegię dla bidoków” Jamesa Davida Vance’a oraz utwory Erskine Caldwella: „Blisko domu”, „Poletko Pana Boga”, „Sługa boży”.





---
*„Trylobity”, Breece D'J Pancake, przekład Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2024, e-book, konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl.


piątek, 23 lutego 2024

Upomnieć się o zapomnianych

 „Zapomniane na śmierć” – Nora Roberts jako J. D. Robb

Wydaje mi się, że z dużą dozą prawdopodobieństwa potrafię się domyślić, czemu znani autorzy w jakimś punkcie swojej kariery próbują występować pod pseudonimami. Jeśli jest się znanym, popularnym pisarzem/pisarką, ale nie jest się idiotą, to w pewnym momencie pojawiają się pytania i wątpliwości: moja ostatnia książka znakomicie się sprzedawała, bo to była genialna, fantastyczna powieść, a może dlatego, że na tym etapie kariery, wszystko, co wyprodukuję, będzie się świetnie sprzedawać bez względu na realną jakość? Może to tylko znana marka, a nie geniusz pisarski? Może nie jestem już tak dobra/dobry, jak kiedyś? W takim przypadku, żeby upewnić się co do swojej realnej wartości pisarskiej, pisarz próbuje swoich sił pod pseudonimem właśnie, a bywa, że i w innym gatunku literackim. Romanowi Kacewowi (inne wcielenia to Émile Ajar i Romain Gary) udało się to idealnie. Próbowała J. K. Rowling, próbowała Nora Roberts. Jednak w tych przypadkach ich książki, wydawane pod pseudonimami, błąkały się gdzie na ostatnich miejscach list Amazonu, więc wydawcy albo autorki, musiały błyskawicznie zorganizować przeciek informacji, żeby ratować całe przedsięwzięcie. I nagle okazało się, że powieści Roberta Galbraitha oraz J. D. Robb są po prostu świetne. Tylko czemu takie nie były, gdy jeszcze nie wiedziano powszechnie, że prawdziwymi autorkami są celebrytki? Biznesowo wszystko się udało, ale nie zazdroszczę obu paniom realnego wyniku eksperymentu.

W „Zapomnianych na śmierć” Nora Roberts jako J. D. Robb (tak, na okładce widnieją oba te nazwiska zapewne po to, żeby każdy i z daleka widział, że to dzieło sławnej Nory Roberts, a nie jakiejś nieznanej J. D. Robb) sięgnęła w odrobinę inną stronę, niż typowe dla niej łagodne dość powieści sensacyjne z uczuciami w tle albo odwrotnie, a konkretnie w stronę fantastyki. Mało fantastycznej fantastyki, dodam od razu, bo akcja dzieje się wprawdzie w przyszłości, ale niezbyt odległej od czasów obecnych, a konkretnie to około 37 lat. W każdym razie samochody, a przynajmniej radiowozy policyjne, latają nad ulicami, z komputerami rozmawia się płynnie, auta i komisariaty wyposażone są w automaty kuchenne, serwujące kawę, posiłki lub puszki z colą, zamiast ochronnych gumowych rękawiczek używa się specjalnej substancji w aerozolu natryskiwanej na dłonie i później po prostu zmywanej, i takie tam…

Nowy Jork, rok 2061. Powoli do historii przechodzą wyniszczające wojny miejskie, miasto się odbudowuje i rewitalizuje. Obok jednego placu budowy w Hudson Yards, w kontenerze na śmieci, znalezione zostają zwłoki bezdomnej kobiety, której ktoś rozwalił głowę łomem. To była dobra kobieta, znana lokalnej policji, nawet przez gliniarzy wspierana, bo często informowała ich o zaobserwowanych w okolicy wykroczeniach. Chwilę później, podczas prac rozbiórkowych na sąsiedniej budowie, należącej do Roarke'a, odkryto szczątki kobiety i małego dziecka; możliwe, że ofiara była w ciąży, a nienarodzone dziecko zmarło wraz ze śmiercią matki. Jednak te szczątki wydają się pochodzić sprzed kilkudziesięciu lat.
Obie sprawy prowadzi porucznik Eve Dallas wraz ze swoją partnerką, Peabody. Choć zbrodnie dzieli kilkadziesiąt lat, Dallas ma przeczucie, że jakoś się one ze sobą łączą.

W przypadku książek, które planuję zrecenzować, z premedytacją nie czytam blurbów lub opinii innych czytelników, żeby się czymś nie zasugerować. Dlatego dopiero po dłuższym czasie i przeczytaniu ze dwudziestu procent powieści zorientowałem się, że to musi być część, i to nie pierwsza, jakiejś większej całości. Na przykład jacyś obcy ludzie rozpoznawali Dallas i jej męża, zachowywali się i reagowali, jakby ich wcześniej spotkali. W tej sytuacji musiałem trochę poszperać, bo w niektórych momentach nie za bardzo rozumiem, o co chodzi i dlaczego. Tak oto dowiedziałem się, że „Zapomniane na śmierć” jest to tom 53 cyklu „Oblicza śmierci”. Ups! Gdybym to wiedział wcześniej, to – mimo, że warsztat pisarski Nory Roberts bardzo cenię – na pewno bym po tę powieść nie sięgnął.

W powieści roi się od Singerów, Boltonów, Kincadów, Boltonów-Kinkadów, Singerów-Boltonów, bo to kilka pokoleń i rozmaite koligacje. Trochę mi się oni wszyscy mylili, właściwie nieomalże do końca. Jednak moim niekwestionowanym faworytem został Roarke: miliarder, którego stać na wszystko, policyjny specjalista od komputerów z wydziału informatyki śledczej i czasami – jako konsultant – podwładny porucznik Eve Dallas, a prywatnie… jej mąż. Mocne!

Przekręty budowlanych deweloperów, zbrodnie, rodzinne tajemnice i sekrety, rosyjska mafia… to powieść sensacyjna w amerykańskim stylu, którą naprawdę bardzo gładko i szybko się czyta, choć to ponad 500 stron. Dawno już nie obiecywałem sobie późnym wieczorem, że jeszcze tylko jeden rozdział, a później znowu jeszcze tylko jeden i tak do północy.











Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

poniedziałek, 12 lutego 2024

Fabian Risk w Helsingborgu

 „Ofiara bez twarzy” – Stefan Ahnhem

Inspektor Fabian Risk stracił pracę w sztokholmskiej policji po nieuzasadnionym, a przynajmniej niezrozumiałym wtargnięciu do ambasady Izraela. Właściwie nie tyle go wyrzucono, co pozwolono przenieść się na głęboką prowincję. Wybrał miasteczko, w którym się wychował i wraz z rodziną przeniósł do rodzinnego Helsingborga. Zmiana miała też pomóc naprawić sypiący się związek. Najpierw jednak Fabian Risk dostał sześć tygodni urlopu, więc zapowiadało się świetnie.

Z urlopu zdążył wykorzystać kilka godzin, bo odwiedziła go i poprosiła o pomoc szefowa wydziału kryminalnego w Helsingborgu. W szkole, do której trzydzieści lat wcześniej uczęszczał Risk, znaleziono zwłoki nauczyciela stolarki. Trup miał odcięte ręczną piłką obie dłonie, które chwilę później znaleziono w szkolnej łaźni.

Zamordowany nauczyciel był kiedyś kolegą klasowym Riska, ale to tylko takie potoczne określenie, bo kolegami tak naprawdę nie byli nigdy. W szkolnych czasach Risk trzymał się od niego z daleka. Jörgen Pålsson wraz z Glennem Granqvistem znęcali się przez wiele lat nad jednym z uczniów. Fabian Risk trochę się bał interweniować, ale przede wszystkim nie chciał się w tę sprawę nijak mieszać; wygodniej było nie widzieć albo udawać, że się nie widzi. Ciekawe, że podobne stanowisko zajmowało wielu nauczycieli.
Oprawcy mieli swoje specjalizacje. Jörgen Pålsson okładał pięściami, a miał w tym spore doświadczenie, natomiast Granqvist kopał (nosił okute blachą czerwone Martensy).

W tej sytuacji, gdy pierwszy sadysta stracił swoje pięści, policji, a zwłaszcza inspektorowi Riskowi, w naturalny sposób przyszło na myśl podejrzenie, że może teraz znajdą ciało Granqvista… bez nóg albo bez stóp. Tylko czy to nie za prosty i nie nazbyt wydumany motyw? Zemsta po ćwierćwieczu? W każdym razie tak zaczyna się pościg za seryjnym zabójcą, w którym inspektor Risk – nadal na urlopie – uczestniczy, a nawet odgrywa główną rolę.

Powieść sensacyjna (pierwszy tom cyklu o Fabianie Risku) raczej przeciętna, ani bardzo zła, ani specjalnie dobra. Ciekawe i nowatorskie wydało mi się to, że Stefan Ahnhem napisał swoją pierwszą książkę w stylu skandynawsko-amerykańskim. Elementy ich obu okazały się wyraźnie dostrzegalne. Moim zdaniem wyszło to „Ofierze bez twarzy” na dobre, jednak nie na tyle, żeby zrobić z niej dzieło znaczące.
Inspektor, główny bohater, irytująco nierozgarnięty; powieść zdecydowanie zbyt długa i rozwlekła, ze zbyt wieloma zbędnymi wątkami, natomiast główna fabuła niewątpliwie ciekawa. Ostatecznie… można przeczytać, ale niekoniecznie trzeba.

niedziela, 4 lutego 2024

II Rzeczpospolita i jej gwiazdy

 „Najpiękniejsze kobiety przedwojennej Polski” – Krzysztof Szujecki

Zawsze gdy widzę więcej niż kilka zdjęć osób, wykonanych w okresie międzywojennym albo i wcześniej, zastanawiam się, czy to jakiś inny gatunek ludzi, bo wydaje mi się, że to nie może być tylko kwestia ubioru i fryzury. Odnoszę wrażenie, że gdyby kogoś takiego, na przykład kobietę dwudziestoletnią w roku 1925, przebrać i uczesać współcześnie, to i tak jej odmienność rzucałaby się w oczy. Ale nie chodzi tylko o kobiety, mężczyźni też bywali wtedy… dziwni, ale tylko niektórzy.
Kiedyś egzotyczne z perspektywy obecnej bywały też imiona, ale już dość dawno temu dowiedziałem, że przed wojną, jedną i drugą, nowonarodzone dziecko, „przynosiło sobie imię na świat”, stosowne do dnia urodzin. Chłopiec urodzony 15 lutego otrzymywał imię Zygfryd, a dziewczynka byłaby Zygfrydą lub Pakosławą. Nie była to może zasada ściśle obowiązujące, ale jednak dość często stosowana.

Krzysztof Szujecki zaprezentował w swojej książce dziesięć kobiet. Są to kolejno:
– Zofia Batycka,
– Ina Benita (właściwie Inna Scudder, de domo Inna Florow-Bułhak),
– Ziuta (Józefa) Buczyńska,
– Helena Grossówna,
– Loda (Leokadia) Halama,
– Hanka Karwowska,
– Tola (Teodora) Mankiewiczówna,
– Nora Ney (właściwie Sonia Najman),
– Pola Nireńska (ur. jako Perla Nirensztajn),
– Lena (Helena) Żelichowska.

W większości tancerki, aktorki teatralne, rewiowe i filmowe, absolwentki elitarnych, a więc wyjątkowo kosztownych szkół i kursów. Prawie wszystkie pochodziły z zamożnych domów albo szybko i bogato wychodziły za mąż, miały więc czas i pieniądze na tego typu szkoły, na stosowne kreacje, na wyjazdy zagraniczne w celu doskonalenia umiejętności. Z czasem zaczynały zarabiać znaczne pieniądze, ale początkowo chodziło o realizację pasji życiowych, jakimi był taniec, występy, aktorstwo.

Czy były najpiękniejsze? To rzecz gustu. O gustach dyskutuje się jak najbardziej, tylko osoby wstydzące się własnych gustów, podejrzewające, że mogłyby okazać się gminne, próbują twierdzić inaczej, ale mniejsza z tym. W każdym razie wtedy uważano te panie za bardzo ładne, atrakcyjne, utalentowane, może nawet piękne.

Połowy z tych nazwisk nie kojarzyłem w ogóle, w kilku przypadkach coś mi świtało, ale dość mgliście; Lodę Halamę znam z autobiograficznej książki „Moje nogi i ja” wydanej po raz pierwszy chyba w połowie lat osiemdziesiątych.

Książka Szujeckiego zawiera więcej niż zbiór not biograficznych czy biogramów, ale niewiele więcej. Autor nie dokopał nie (może z jednym lub dwoma wyjątkami) jakichś mrocznych tajemnic, skrywanych perwersji, poufnych danych – to po prostu rzetelnie opracowany bogaty zbiór biograficznych informacji. Zapewne wiele z nich znaleźć można w powszechnie dostępnych źródłach, upewnia o tym bibliografia, ale i co z tego; mnie by się tak szukać i porządkować danych na pewno nie chciało. Dzięki Krzysztofowi Szujeckiemu mam gotowca, podsunięte pod nos wszystko, co trzeba, a nawet i więcej.

Ogromną zaletą książki są dobre technicznie, na ile to było możliwe, reprodukcje starych fotografii. Na szczęście jest ich całe mnóstwo. W ten sposób urokliwych bohaterek nie trzeba sobie wyobrażać jedynie po opisach.
I jeszcze jedna ważna zaleta „Najpiękniejszych kobiet…” – jest to książka (zarówno tekst jak i niektóre zdjęcia) nie tylko o tych dziesięciu kobietach, ale i o Polsce i Polakach w latach dwudziestolecia międzywojennego. Oczywiście tylko tych niektórych, bo przecież nie o sprzątaczkach, kucharkach czy służących.

Solidna, twarda okładka ze zdjęciem jakby z pornusa; kilka literówek. Tym niemniej jak najbardziej polecam, bo to znakomita rozrywka i trochę wiedzy.





---
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

sobota, 27 stycznia 2024

Wiem, jak i kiedy, ale po co???

 „Człowiek. Biografia” – Robin Dunbar

Jakiś niezgrabny wydał mi się polski tytuł, więc sprawdziłem. Oryginalny to „Human Evolution” – Ewolucja człowieka – chyba prościej, ale po co prościej, kiedy można ambitnie?
Tłumacz, Łukasz Lamża, jest też autorem króciutkiego „Wstępu do wydania polskiego”. Króciutkiego, zaznaczam, może z półtorej strony, w którym 5 (słownie: pięć) razy wpakował „warto”. Na tak rażący błąd stylistyczny reaguję sporą irytacją. Tym bardziej, że pleni się to ostatnio w polszczyźnie bez umiaru.

Czym różnią się poniższe zdania?
a) Warszawa jest stolicą Polski.
b) Warto zauważyć, że Warszawa jest stolicą Polski.
W zasadzie to liczbą znaków, a jeżeli autorowi tekstu płacą od znaków… Poza tym drugie wydaje się nie mieć sensu – gdyby z jakiegoś powodu nie warto byłoby dodać, zauważyć, zaznaczyć, to by nie dodano, nie zauważano, nie zaznaczono, to chyba logiczne i oczywiste. W książkę Dunbara tłumacz wpakował „warto” mnóstwo razy.

Dlaczego tak bardzo przeszkadzają mi błędy stylistyczne Łukasza Lamży? Jakość przekładu, bo z przekładem przecież mamy do czynienia w tym przypadku, zależy od umiejętności posługiwania się językiem polskim przez tłumacza, a to, na co zwróciłem uwagę wyżej, rodzi moje poważne wątpliwości.

Opowieść o ewolucji człowieka Dunbar, antropolog i psycholog (w kulturze popularnej znany z „Liczby Dunbara”), zaczyna od stwierdzenia:

Historia ewolucji człowieka fascynuje nas jak żadna inna: zdajemy się posiadać niedającą się zaspokoić ciekawość tego, kim jesteśmy i skąd pochodzimy. Tradycyjnie, historię tę opowiada się zawsze, odwołując się nieustannie do „kości i kamieni”, które składają się na zapis archeologiczny. Nie bez przyczyny. Zwykle tylko one mogą nam dostarczyć poczucia pewności.

Natychmiast przychodzi na myśl trzecie fundamentalne pytanie: dokąd zmierzamy? – ale odpowiedzi na nie trzeba raczej szukać w innych książkach, bo w tej, tylko pośrednio.

Klasyczna archeologia i nauki pokrewne bezpiecznie i pewnie czuje się w obszarze „kości i kamieni” – tego typu twarde (właściwe słowo na właściwym miejscu) dowody trudno jest obalić, a i dyskutować z nimi nie ma jak. Poza granicami „kości i kamieni”, aż do lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, zaczynały się spekulacje. Bywało, że sensowne, ale też fantastyczne, nieprawdopodobne, kwitowane przez świat nauki wzruszeniem ramion. Robin Dunbar prezentuje podejście jak gdyby pośrednie, to jest, owszem, spekulacje, ale zbudowane na realnej wiedzy i do niej zwykle ograniczone.
Niektóre człowiekowane miały większe mózgi od innych, a w miarę upływu milionów lat, coraz większe – fakt. Mózg jest niezwykle zasobożerny, potrzebuje do właściwego działania wiele energii – fakt. Skoro tak, to można założyć, że istoty te (z czasem także linia Homo) musiały modyfikować swoje zachowanie i sposób życia w taki sposób, by ich organizm (w tym mózg) otrzymywał potrzebną porcję energii. Wpływało to na zmiany bilansu albo budżetu czasowego – większą niż wcześniej część doby trzeba było poświęcać na zdobywanie pożywienia.

Zasadnicze, choć zdecydowanie nie jedyne, pytania i wątpliwości, jakie autor prezentuje w swojej pracy, to…

Dlaczego akurat ta jedna linia rozwojowa z grupy afrykańskich człowiekowatych podążyła tak niezwykłą ścieżką? I dlaczego tylko jedna grupka owych wczesnych homininów wyłoniła się z bezładnej radiacji australopiteków, aby skolonizować Stary Świat i stać się ostatecznie jedynym członkiem tej linii, która przetrwała zmiany klimatyczne w późniejszych fazach plejstocenu? Wreszcie zaś – dlaczego z grona pomyślnie rozwijających się linii rozwojowych, które wyłoniły się z rodzaju Homo w środkowym plejstocenie, tylko jedna – nasza własna – dotrwała do dziś?

Robin Dunbar potrafił znakomicie połączyć naukową precyzję (łącznie z wynikami współczesnych badań) z niewątpliwym talentem narratorskim. Opowieści o znaczeniu śmiechu, tańca, iskania, religii, zdobienia przedmiotów, wytwarzania biżuterii, są po prostu fascynujące. Podobnie jak relacje o procesie przebudowy miednicy, dostosowującej się do postawy pionowej, o zanikaniu chwytliwych stop, o zmniejszaniu się kłów, o zdobywaniu umiejętności chodu spacerowego, o pojawieniu się instytucji babci (znacznie wcześniej, niż przypuszczałem).
Książka wzbogacona tabelami i wykresami, dzięki którym czytelnik łatwiej jest w stanie zrozumieć przebieg czasowy opisywanych zmian ewolucyjnych.





Ciekawostka. Kawałek tekstu zgodnego z aktualną manierą albo fiksacją:
Trzeba zaznaczyć, że Robin Dunbar potrafił znakomicie połączyć naukową precyzję (łącznie z wynikami współczesnych badań) z niewątpliwym talentem narratorskim. Warto dodać, że opowieści o znaczeniu śmiechu, tańca, iskania, religii, zdobienia przedmiotów, wytwarzaniu biżuterii, są po prostu fascynujące. Należy zauważyć, że podobnie jak relacje o procesie przebudowy miednicy, dostosowującej się do postawy pionowej, o zanikaniu chwytliwych stop, o zmniejszaniu się kłów, o zdobywaniu umiejętności chodu spacerowego, o pojawieniu się instytucji babci (muszę zaznaczyć, że znacznie wcześniej, niż przypuszczałem).
Warto dodać, że książka wzbogacona jest tabelami i wykresami, dzięki którym czytelnik łatwiej jest w stanie zrozumieć przebieg czasowy opisywanych zmian ewolucyjnych.