wtorek, 30 stycznia 2018

Nie flirtuje się z NIM bezkarnie


„Diabeł chce Cię poznać!” – Lynda Rose



Diabeł istnieje, jest bytem realnym, i stara się uzyskać wpływ na nasze postępowanie, działanie, decyzje i wybory życiowe. Po takim stwierdzeniu większość słuchaczy/czytelników uśmiecha się lekceważąco, wyrozumiale albo też drwiąco. Wierzymy (rzekomo) w Boga, ale negujemy istnienie diabła – to swoista ciekawostka, bo komuś takiemu można w tym momencie zadać pytanie: jeśli nie wierzysz w diabła, to po co ci ten Bóg? Bo przecież nie do tego, żeby nas chronił przed innymi ludźmi. Tego, jak widać i obserwując życie codzienne na planecie Ziemia, Bóg zwyczajnie nie robi. Przecież dał nam wolną wolę, nam – tym dobrym i tym złym. 

Lynda Rose pisze o diable, o jego manifestacjach, strategii, technikach, sposobach i metodach działania. Pomaga zrozumieć, różnice pomiędzy próbami ingerencji Diabła, a stanem, w którym zyskał on już pełną kontrolę nad naszym życiem. Stara się też odkłamywać postać Boga, którego, w czasach rozbuchanego konsumpcjonizmu, chcemy najwyraźniej podporządkować zasadzie „płacę i wymagam”.

„Jakże często chrześcijanie ubolewają nad swoimi złymi doświadczeniami, nieświadomi faktu, iż pewne sfery ich życia zostały skażone »kultem cudzych bogów«. Jedynie uległość gwarantuje Bożą ochronę, natomiast nieposłuszeństwo może być równoznaczne z jej wycofaniem”*. 

W pewnym sensie ideę książki może pomóc pojąć cytat z innej zupełnie pozycji:

„- A jakie rzeczy dotyczące papieskiej doktryny w moim reportażu obraziły pańską inteligencję?
- Bezmyślne powtarzanie przez panią tezy, która wszędzie jest klepana na okrągło — że Wojtyła był dogmatycznym konserwatystą, strażnikiem wiary i Pisma. To nieprawda — Wojtyła był pseudokonserwatystą. Chociaż nie uległ prezerwatywie, nie uległ pigułce, nie uległ aborcji i eutanazji oraz innym fetyszom »postępu« czy »wyzwolenia«, lecz uległ, zapewne podświadomie, głównej truciźnie antychrześcijańskiej sączonej przez nowinkarzy, sekciarzy i amerykańskich pastorów-show-menów: że Bóg nie jest surowym sędzią, a piekło to tylko metafora. Lansował Boga jako dobrotliwego tatusia, wszechwybaczającego patrona o twarzy Wojtyły, reklamując bezwarunkowe miłosierdzie kosztem sprawiedliwego osądu, co jest w drastycznej sprzeczności z Pismem Świętym, starczy po nie sięgnąć. Wojtyła ocenzurował nie tylko Stary Testament, lecz i Nowy, przemilczając, vulgo: eliminując wszystko co tam można czytać o »bojaźni Bożej«, o niewybaczaniu grzechów za brak skruchy i o mękach piekielnych dla zatwardzialców. Kupił tym sobie tłumy fanów na całym świecie, i może nawet kanonizację, lecz ta zdrada Pisma Świętego nie zyskałaby aprobaty Jehowy i Chrystusa, gdyby oni istnieli, pani Krystyno. Hasło »caritas maior iustitia« [miłosierdzie przed sprawiedliwością, ważniejsze od sprawiedliwości] to nic innego jak klucz otwierający śluzy bezkarnego grzechu. Bardzo niebezpieczna gra w takich czasach jak dzisiejsze — czasach kolczyka na obnażonym pępku, czasach pedalskich małżeństw, czasach hedonistycznego »dolce vita«, które chcą mieć wszyscy”**.

Powiedziałbym, że w „Diabeł chce Cię poznać!” Lynda Rose demaskuje diabła oraz pokazuje, jak można się bronić przed jego manipulacjami. Jest to pozycja interesująca dla tych, którzy potraktują ją poważnie, a przynajmniej dopuszczą, że coś w tym może być, natomiast zupełnie bezwartościowa dla upierających się przy wizerunku diabła jako zabawnej maskotki z różkami i ogonkiem.


--
* Lynda Rose, „Diabeł chce Cię poznać!”, przekład Monika Dykier, Wydawnictwo Astrum, 1999, s. 199.
** Waldemar Łysiak ,„Najgorszy”, wyd. Nobilis, 2006, s. 77-78.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Rusz dupę, bo będzie za późno


„W poszukiwaniu Graala” Richard Rohr


Cywilizacja Zachodu (Europa i Ameryka Północna) chyli się ku upadkowi. Odrzuciliśmy i nadal, każdego dnia, arogancko odrzucamy mity, bo to takie nieracjonalne i niemodne, nie zdając sobie sprawy, że tracimy przez to cel i sens życia, własną tożsamość, a nawet świadomość, kim w ogóle jesteśmy.

„Farbują włosy na fioletowo, próbując pokazać, że są »kimś«. Szukają własnej tożsamości. Buntują się i szokują, by zaznaczyć własną obecność. Każde małe ego, każda mała psyche, próbuje uporać się z trudnym zadaniem stworzenia sobie własnego znaczenia. A kiedy się to nie udaje, pozostaje wstyd i poczucie braku własnej wartości, które przygniata współczesnych świeckich. W oderwaniu od szerszego świata nie jesteśmy w stanie sprawić, że poczujemy się naprawdę ważni i znaczący” [1].

Choć zapewne nie spodoba się to wielu czytelnikom, to chyba trudno byłoby zaprzeczyć, zanegować to stwierdzenie. Gnuśna Europa Zachodnia jest zalewana przez kulturowo i mentalnie obce nacje (różne, ale zawsze jednak kierujące się jakimś tam swoim mitem) i coraz bardziej zdominowana przez nie, ale zamiast się bronić, produkuje coraz to bardziej wymyślne argumenty tłumaczące, że wszystko jest w porządku, że tak właśnie być musi i nawet powinno. A poczucie własnej tożsamości i ważności buduje stojąc tydzień w kolejce po nowego smartfona z jakże symbolicznym w tych warunkach znakiem, nadgryzionego jabłka. Polska natomiast… no, cóż… moim zdaniem Polska to kraj, w którym chrześcijaństwo się zwyczajnie nie przyjęło. Tak, wiem, około dziewięćdziesiąt procent katolików, bla, bla, bla, ale… uważam po prostu, że jesteśmy krajem ludzi religijnych, ale tak naprawdę niewierzących.

„Dopóki nie zaakceptujemy tego, że nasz świat jest nam w pełni łaskawy, dopóty nie staniemy się chrześcijanami. Samo tylko uczęszczanie na niedzielną mszę nie sprawi, że ktoś zostanie chrześcijaninem” [2].

Jednak, żeby nie doszło do nieporozumienia, wyjaśniam, że choć mit świętego Graala (jest to mit dla świeckich!) ma rodowód chrześcijański, to jednak autorowi chodzi o mity w znaczeniu znacznie szerszym – to nie jest nawoływanie do powrotu do tradycyjnych wartości religijnych. Mit nie musi być ani chrześcijański, ani, tym bardziej, katolicki.

„Czy nam się to podoba, czy nie, grupy budują swoją spójność dzięki totemom i tabu. Gangi opierają swoją tożsamość na symbolach: flagach, hasłach, sloganach, metaforach” [3].

 Co zapewne szokujące, możliwe jest nawet…

„Bohaterowie mogą być nędzni, wstrętni, grzeszni, tragiczni, ale nigdy nie są mali. Od czasu do czasu można spotkać kogoś uformowanego na kształt bohatera w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, chociażby na spotkaniach Anonimowych Alkoholików – być może są nędzni, ale na pewno nie mali. Bez wątpienia właśnie tam znaleźć można wartościowe dusze” [4].

Kolejna oczywistość (czy aby na pewno?), jedna z wielu zresztą:

„Jesteśmy sumą dobrych i złych nawyków z młodości, zachowań stosownych i niestosownych, młodzieńczych doświadczeń z masturbacją i pornografią, niewybrednych rozmów w szkolnej szatni, wstydu związanego z powiększającymi się genitaliami i owłosieniem łonowym” [5].

Ta akurat rodzi pytania i wątpliwości, dotyczące naszej zdolność do przekroczenia progu niedojrzałości, wykorzystanie przeszłości i zaakceptowanie jej, jako integralnej części własnej osobowości… Bo może nieustanie, acz bezsensownie, pakować będziemy siły i środki w przekonywanie innych, choć zapewne przede wszystkim samych siebie, że ja to nigdy… mnie to nie dotyczy…

„W poszukiwaniu Graala” to książka znacząca, która może stać się punktem zwrotnym życia. W czasie lektury pojawiają się różne wzniosłe myśli, krystalizują się dalekosiężne plany, kształt przybierają niewyjawione dotąd marzenia, ale – jak znam życie oraz inne budujące lektury – większość z nich rozwieje się przed świtem, ewentualnie, jeśli dobrze pójdzie, po tygodniu. Bo Rohr nie proponuje drogi łatwej, nie obiecuje spektakularnych sukcesów, a przede wszystkim, nie zapewnia dobrego samopoczucia szybko (ważne!) i bez wysiłku. To książka o szukaniu, a nie o znajdowaniu.

A jeśli już mowa o drodze, to… w trakcie lektury natrafiałem na fragmenty jakby znane, na dawno wypowiedziane słowa, na przemyślane kiedyś już kwestie…

„Młodzi wyjeżdżają w nowe miejsca, by zobaczyć, jak czuje się tam ich dusza. Jednak bohater nie szuka niczego nowego, choć na początku wydaje mu się, że tak właśnie jest. Zazwyczaj w połowie drogi odkrywa, że szuka czegoś starego, lecz zagubionego” [6].

Ileż to lat temu odkryłem, że i w moim życiu działa reguła Koziołka Matołka – znowu musiał biedaczysko po szerokim szukać świecie czegoś, co jest bardzo blisko. Więc kolejny raz okazuje się, że Richard Rohr ma rację.

Ale jest też zła wiadomość. Nie jest prawdą, że nigdy nie jest za późno, by wyruszyć w drogę.

„Jeśli przed upływem pięćdziesięciu lat życia nie dokonaliśmy żadnych poważnych wyborów dotyczących wolności i prawdy, jeśli prawdziwie nie zaryzykowaliśmy – jesteśmy zbyt głęboko związani z własną pozycją, żeby podjąć jakiekolwiek radykalne decyzje” [7].

Przekora podpowiada mi, że to nie musi być prawdą, bo przecież u Boga wszystko jest możliwe, ale…

Jak zapewne już widać „W poszukiwaniu Graala” to także rozmowa autora z czytelnikiem, to książka dialogu. To potwierdzenia, zgody i niezgody, polemiki, rozważania, pytania… czasem odpowiedzi.


Na koniec trzy uwagi.

1. Richard Rohr (franciszkanin, pisarz, kaznodzieja) często odwołuje się w tej książce do Enneagramu, to jest popularnego systemu definiowania typów osobowości; zapewne jednym z wielu. Warto przeczytać inną książkę Rohra, którą napisał wspólnie z Ebertem Andreasem, „Enneagram. Dziewięć typów osobowości”, jednak absolutnie nie jest to niezbędne, by zrozumieć albo raczej doświadczyć przesłanie „W poszukiwaniu Graala”.

2. „W poszukiwaniu Graala” to książka dla mężczyzn. Bez względu na to, jak się to feministkom podoba albo i nie podoba. Oczywiście nie znaczy to, że kobietom nie wolno jej przeczytać, albo że nie warto – ależ wolno… może nawet coś tam z lektury wyniosą, ale… to jest książka dla mężczyzn. :-)

3. Nie jest to literatura łatwa, nie czyta się jej jednym tchem, w jeden wieczór. I bardzo dobrze, ale może nie dla każdego. Uprzedzam tylko, bo łatwo się na początku (pierwszych 20-30 stron) zniechęcić.








--
1. Richard Rohr „W poszukiwaniu Graala”, przekład Arkadiusz Korolik, wyd. Charaktery, 2016, strona 26.
2. Tamże, s. 33.
3. Tamże, s. 27.
4. Tamże, s. 20.
5. Tamże, s. 221.
6. Tamże, s. 39.
7. Tamże, s. 44-45.

środa, 17 stycznia 2018

Ploteczki o sławnych i bogatych


„Największe skandale w świecie filmu” – Przemysław Słowiński

Zastanawiałem się właśnie, jak by tu oględnie napisać, że jestem trochę rozczarowany merytorycznym poziomem, kiedy przypomniał mi się tytuł zbioru i zapytałem sam siebie: czegoś ty człowieku oczekiwał po książce ze słowem „skandale” w tytule, wysokiej jakości?

Osiemnaście opowiadań:
1.   William R. Hearst
2.   Benjamin "Bugsy" Siegel
3.   Igo Sym
4.   Charlie Chaplin
5.   Brigitte Bardot
6.   Sharon Tate
7.   Jan, Wojciech, Bartłomiej i Agnieszka Frykowscy
8.   George C. Scott i Marlon Brando
9.   Jane Fonda
10.        Bruce Lee
11.        Roman Polański
12.        Sophia Loren
13.        Rock Hudson
14.        Yves Goulais, Andrzej Zaucha i Zuzanna Leśniak
15.        Sharon Stone
16.        O. J. Simpson
17.        Lew Rywin
18.        Leni Riefenstahl

Jedne historyjki z filmem maja wspólnego więcej, inne mniej (określenie „największe” jest już zupełnie subiektywne), ale wszystkie zawierają najbardziej podstawowe fakty, relacje z wydarzeń oraz spekulacje, fantazje i średniego lotu manipulacje emocjami czytelnika. Tym niemniej jest to całkiem prosta rozrywka dla niezbyt wyrobionego czytelnika albo do podróży, jednak na poziomie o dwa punkty wyższym niż „Fakt”.

piątek, 12 stycznia 2018

Arogancja jako sposób na życie


Nie lubię arogancji. Nie lubię, gdy ktoś próbuje mnie traktować ja głupka, któremu można wcisnąć każdą bzdurę. Tak, wiem, politycy zawsze starali się manipulować przekonaniami i opinią publiczną (kwestia Zaolzia, „korytarza” i Gdańska, cudownego socjalizmu itp.) i czasem nawet im się to udawało, ale te działania miały przynajmniej… pewien rozmach; były też prowadzone profesjonalnie. W ostatnich latach natomiast obserwuję, jak poziom arogancji rozmaitych lokalnych autorytetów dramatycznie rośnie, przy jednoczesnym spadku wagi sprawy/tematu. Masowa wycinka drzew w Polsce nie ma nic wspólnego z coraz bardziej niebezpiecznym dla życia i zdrowia smogiem. Nie ma problemu z wypłatami 500+, w budżecie są na to środki (w lutym 2017 oficjalne zadłużenie Polski przekroczyło bilion dolarów – dla porównania „komuna” zostawiła po sobie 44 miliardy). Plemniki chronią przed rakiem, antykoncepcja prowadzi do śmierci (dr Urszula Dudziak), najlepszą polską książką roku xxxx jest…
Tak oto robienie durniów z bliźnich przestało już być domeną polityków i weszło pod strzechy. Propaganda i dezinformacja wysokich lotów zmienia się w prywatne struganie wariata z siebie nawzajem. I naprawdę wielu to praktykuje. Dlaczego? Bo może…

Czasem zadaję sobie pytanie, jak to w ogóle jest możliwe, jakim cudem aroganci coś takiego robią na tak masową skalę, i wychodzi mi, że są trzy możliwości:
a) tak bardzo gardzą innymi, że pewni są, że ta banda przygłupów im uwierzy,
b) pewni są, że ta banda przygłupów im uwierzy, da się nabrać, i… mają rację,
c) jedno i drugie.

Odrobinę pomagają pieniądze albo mechanizmy rynkowe. Oraz, niewielka na razie świadomość rodaków, że krótkotrwałe zyski niweczą szanse na długofalowe efekty. Dla mniej rozgarniętych: można walić w rogi innych, ale do tylko czasu.
O krótkotrwałych zyskach i długofalowych efektach nieco więcej tu:
https://www.dobreprogramy.pl/Meszuge/Strategia-zyciowobiznesowa-takze-DP,85004.html

Jakiś czas temu wydawnictwo zaproponowało układ: oni dają mi w prezencie książkę, a ja piszę jej recenzję na stronę wydawcy. Z moich usług szybko zrezygnowali, bo recenzje pisałem zgodnie z własnym przekonaniem, ale kolega, który zawarł taki sam układ przyznał mi się, że nie potrafi źle ocenić książki, którą dostał w prezencie – wdzięczność mu nie pozwala. Tak oto odkryłem, jak w praktyce działa sztuczka (jedna z wielu), opisana przez Roberta Beno Cialdiniego w książce „Wywieranie wpływu na ludzi”. Ale nie w tym rzecz. Czujących zobowiązanie recenzentów było zapewne więcej, bo początkowo strona wydawnictwa pełna była entuzjastycznych recenzji. Okres prosperity trwał krócej niż rok, bo coraz więcej czytelników/klientów traciło zaufanie do recenzji i jakości oferowanych dzieł. Po trzech-czterech latach firma nie istniała. Krótkotrwałe zyski zamiast długofalowych efektów.

Śmieciowate czasopisma i strony, różne pudelki, demoty, fakty i im podobne, mogą sobie produkować nierzetelne treści, ale portale z pewnymi ambicjami, starające się wybierać i stawiać na długofalowe efekty (utrzymanie się na rynku, a nie tylko krótki rozbłysk sławy), powinny jak ognia wystrzegać się łasiczej mowy. Określenie zapewne nie wszystkim znane, więc celem wyjaśnienia cytat z „Przebudzenia”: „Powstało z bezpośredniego tłumaczenia weasel words, a jego polskimi, choć niezbyt precyzyjnymi odpowiednikami mogłyby być gadka szmatka czy mowa trawa. Czy łasicza mowa jest po prostu kłamstwem? W pewnym sensie tak, jednak ta jej odmiana, która mnie szczególnie interesuje, jest tylko wstępem do przekazu manipulowanego.
[...]
Najłatwiej będzie zrozumieć to na przykładach:

Mieszkam w Opolu i mnie się to miasto podoba – przekaz prosty, jasny uczciwy.

Zdaniem ekspertów od urbanistyki Opole to najładniejsze miasto w Polsce – łasicza mowa.

Jakich ekspertów, konkretnie? Gdzie ci eksperci wyrazili taką właśnie opinię? Na jakiej podstawie?

Innymi przykładami powoływania się na nieistniejące źródła informacji są zwroty: jak dowiedli amerykańscy uczeni…, chińscy mędrcy powiadają…, najwięksi badacze ustalili… itp. Nawet pozornie banalne słowa „gdzieś czytałem, że…” mogą być łasiczą mową, jeśli w rzeczywistości nigdzie nie czytałem, a jedynie chcę swoim słowom dodać wartości”.

Specjalną formą łasiczej mowy może być milczące powoływanie się na zdobyty wcześniej autorytet. „To beznadziejne wykonanie” – w ustach Krystiana Zimermana, to zupełnie coś innego, niż ocena Ziutka, stolarza, który w filharmonii był raz w życiu z wycieczką szkolną, prawda? Pan Z. nie potrzebuje już dodawać, że podobnie sądzą amerykańscy melomani albo europejscy krytycy.

Tyle, że BiblioNETce (i innym portalom czytelniczym albo technicznym) do pana Z. jest dość daleko jeszcze, więc proponowałbym wyraźnie i jednoznacznie ujawniać źródła przekonań, opinii, stwierdzeń. Bo przykro patrzeć, jak portal, który lubię, lawinowo traci wiarygodność, produkując dziwne opinie o poziomie nieco tylko wyższym od Boga Bibliotek…


niedziela, 7 stycznia 2018

Życie codzienne panów braci


„Szubienicznik” – Jacek Piekara


XVII-wieczna Rzeczypospolita, czasy króla Jana III Sobieskiego. Bohaterem opowieści jest podstarości łęczycki Jacek Zaremba, kiedyś towarzysz pancerny, a obecnie stróż prawa, a rzecz cała dzieje się kilka lat po spektakularnej wiedeńskiej wiktorii, na dworze starego stolnika Hieronima Ligęzy, druha Zaremby z czasów gromienia Turków i Tatarów.

Poza Zarembą Hieronim Ligęza gości też innych panów braci – typowego warchoła sarmackiego, Krzysztofa Komarnickiego, tajemniczego Gideona Rokickiego herbu Lubicz i Pawła Broniewskiego, szlachcica ziemi kujawskiej, herbu Ogończyk.
Panowie jedzą, piją, popuszczają pasa aż wreszcie na jaw wychodzi, że u pana Hieronima zjawili się na jego listowne zaproszenie, i tu zaczynają się problemy, bo okazuje się, że stary stolnik żadnych dramatycznych listów nikomu nie wysyłał.

Zaremba z Ligęzą starają się rozwikłać zagadkę, rozmawiając, czy raczej przesłuchując pozostałych gości. Każdy z nich ma swoją historię do opowiedzenia, i te właśnie opowieści, okraszone szczodrze dziesiątkami nudnawych dygresji, stanowią całą treść książki. Po czterystu pięćdziesięciu stronach coś tam się jakby wyjaśnia, ale w sumie raczej komplikuje jeszcze bardziej, i staje się oczywiste, że właściwego rozwiązania trzeba szukać w kolejnym tomie przygód Jacka Zaremby.

Wątek kryminalny albo sensacyjny najmniej ważny wydaje się w tej powieści – jest to raczej dzieło historyczne ze znanej i popularnej niegdyś serii „życie codzienne szlachty wielkopolskiej w XVII wieku”. I, być może jako, powieść obyczajowa, ma pewną wartość. Ja jednak spodziewałem się i liczyłem na coś innego, więc i zachwycony nie jestem.
Bardzo nieprzyjemnie zaskoczyła mnie informacja (na samym końcu książki), że jest to jedynie część większej całości, że rozwiązania, puenty, w tym tomie nie znajdę. Taką sztuczką czuję się wręcz oszukany.

Chyba jednak wolę opowieści o Mordimerze Madderdinie.

czwartek, 4 stycznia 2018

Zuzanna i dowcipny Radosław


„Komisarz” – Paulina Świst

Zuzanna Kadziewicz, córka zamieszanego w brudne interesy biznesmena, nawiązuje romans z Radosławem, idealnym pod każdym względem partnerem, bo to i nie nudzi się na zakupach, i dba przede wszystkim o nią w łóżku, i potrafi się zachować w każdym, najlepszym nawet towarzystwie, i jest bogaty, i przystojny itd. Kiedy wychodzi na jaw, że jest gliniarzem pracującym w przebraniu (a nie korporacyjnym menadżerem wysokiego szczebla), że rozpracowuje ojca Zuzanny, a jej samej tylko… używa, Radosław zmienia się w twardziela komisarza Radka i w tej roli okazuje się… jeszcze bardziej fantastyczny. Niespełnione marzenie każdej znudzonej pani domu, prawda?

Wbrew pozorom „Komisarz” nie jest powieścią sensacyjną ani kryminalną, to po prostu średniej jakości romans, kolejny, może nawet nie taki zły, klon „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Czytelniczki powinny być zachwycone. Czytelnicy zapewne znacznie mniej.