czwartek, 29 stycznia 2009

Papierowy świat...

„W szponach białej śmierci” – Mirosław Pastwa


Jest to równolegle kontynuowana opowieść o dwojgu nastolatków, Anecie i Przemku, ich pierwszych, „niewinnych” kontaktach z narkotykami, o postępującym procesie uzależniania się oraz związanej z tym degrengoladzie moralnej, uczuciowej i społecznej: prostytucja, przestępstwa, samobójstwa.

Książka mogłaby być wydarzeniem na miarę… no, „My dzieci z Dworca ZOO” to raczej jednak nie, ale „Pamiętnika narkomanki” na pewno. Mogłaby być, gdyby nie tragiczny język, jakim została napisana. Być może był to zabieg celowy, być może autor znakomicie zna współczesne nastolatki, i potencjalnych czytelników w ogóle, i uznał, że takim językiem szybciej do nich dotrze, ale wydaje mi się to mało prawdopodobne.

Język powieści… sztuczny, napuszony, często pompatyczny i nieznośnie dydaktyczny z „drewnianymi” dialogami. Starannie skonstruowane zdania, które mogłyby wyjść spod pióra pilnie uczącego się gimnazjalisty, starającego się zadaniem domowym zadowolić starą, wymagającą polonistkę.

„Obawiałam się, że zrezygnujesz z mojego zaproszenia i pojedziesz jednak z rodzicami nad ten zalew. Ale kiedy wczoraj zadzwoniłaś i oznajmiłaś mi, że przyjdziesz, wierz mi, ogromnie się ucieszyłam! Wiesz przecież, jak bardzo cię lubię! Zawsze byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami w podstawówce, więc czemu nie miałybyśmy kontynuować naszej przyjaźni.
[…]
Najpierw mama, a później i ojciec bardzo się zdziwili, a nawet zmartwili moją nagłą zmianą decyzji, kiedy im oznajmiłam, że nie mogę jechać. Ale po wyłuszczeniu im powodu, dla którego zdecydowałam się jednak nie jechać, stwierdzili zgodnie, że i nad wodą latem też można znaleźć ustronne miejsce, żeby się spokojnie pouczyć. Ale jak widzisz, zdołałam im to jednak jakoś wyperswadować i wytrwać przy swojej decyzji”.

Tak według autora rozmawiają ze sobą koleżanki szkolne, szesnasto-siedemnastolatki.
Do tego wstawki dydaktyczno-umoralniające konstruowane często według wzoru: albowiem narkoman, kiedy mu zabraknie ukochanej amfetaminy, to może…, jest w stanie…, potrafi… przeżywa…

Nie udało mi się znaleźć żadnych informacji na temat autora. Nie wiem, czy ma dzieci. Nie wiem, jakie jest jego pojęcie o uzależnieniu i tym, co się z nim wiąże, ale pewien jestem, że miał kupę dobrej woli i całkiem niezły pomysł. Szkoda tylko, że tak nienaturalnie… sztucznie po prostu, wyszło to w praktyce.



środa, 28 stycznia 2009

Łotewska maskotka

„Maskotka” – Mark Kurzem


Kończyłem tę książkę o czwartej nad ranem (zaczynałem poprzedniego dnia późnym popołudniem), resztę czasu do świtu przeznaczając na rozmyślania, co też o niej mógłbym, albo chciałbym, napisać oraz na grzebanie we własnej pamięci i wspomnieniach z dzieciństwa. Czytanie okazało się daleko łatwiejsze niż pisanie, bo to książka dość dziwna – rodzi pytania, wątpliwości, skłania do osobistych wspomnień i zadumy, wymaga zajęcia stanowiska. W każdym razie nie pamiętam już, kiedy ostatnio byłem tak spragniony tego, co dalej, żeby czytać po nocach.

Jakim cudem stary człowiek pamiętający z dzieciństwa tylko dwa słowa, „Kojdanow” i „Panok”, mógł odnaleźć drogę do rodzinnego domu sprzed sześćdziesięciu lat?

W pewnym ogólnym sensie „Maskotka” przypomina mi „Korzenie” Alexa Haleya. To też opowieść o poszukiwaniu własnych korzeni, tożsamości, odpowiedzi na pytanie „kim jestem?”, ale również, a może przede wszystkim, fascynująca wyprawa w głąb ludzkiej psychiki.

Bohaterem książki jest siedemdziesięcioletni Alex Kurzem, Australijczyk łotewskiego pochodzenia. Poprzednie nazwisko: Uldis Kurzemnieks. Prawdziwe nazwisko: być może Galperin. Data urodzenia: nieznana.

Alex Kurzem opowiadał żonie i synom o swojej przeszłości wielokrotnie, jednak po latach okazało się, że z maestrią iluzjonisty pokazywał bliskim tylko to, co chciał pokazać: półprawdy, wyuczone wersje oficjalne, wydarzenia wyrwane z kontekstu.

Pozornie wszystko było proste. Pięcioletnie dziecko rozdzielone z rosyjskimi rodzicami, pastuchami, w 1941 lub 1942 roku, błąkając się po lesie spotyka łotewskich żołnierzy. Ich dowódca Kãrlis Lobe zaopiekował się chłopcem, wymyślił mu imię i nazwisko (Kurzemnieks to dosłownie „ktoś z Kurzeme”, a Kurzeme to region w południowej Łotwie), postanowił też, że urodziny obchodzić będzie osiemnastego listopada, w dzień upamiętniający niepodległość Łotwy. Chcąc ochronić chłopca przed działaniami wojennymi, Lobe zabrał go do Rygi i umieścił w zamożnej łotewskiej rodzinie Dzenisów, zajmującej się prowadzeniem fabryki czekolady.

Rodzinę Dzenisów wraz z Uldisem (późniejszym Alexem) koniec wojny zastał na terenie Niemiec. Po czterech latach pobytu w alianckim obozie dla repatriantów pod Hamburgiem wszyscy oni osiedlili się w Australii.

Tak brzmiała wersja oficjalna.

W maju 1997 Alex Kurzem zupełnie niespodziewanie pojawił się w Oxfordzie u studiującego tam syna Marka (autora książki), postanawiając przerwać milczenie i opowiedzieć całą znaną sobie prawdę o swoim dzieciństwie, już bez skrótów i uników, i poprosić o pomoc w rozwikłaniu tajemnic z nim związanych.

Okazało się wówczas, że Alex Kurzem jest cudem ocalałym z pogromu, w którym zamordowano jego matkę i rodzeństwo, synem rosyjskiego Żyda. Błąkającego się po lesie, tygodnie lub miesiące później, złapano i tylko kaprysowi sierżanta Kulisa, dowodzącego oddziałem, zawdzięcza, że nie został wtedy zastrzelony wraz z innymi schwytanymi w okolicy Żydami.

Chłopiec, który miał wówczas pięć albo sześć lat, stał się maskotką oddziału, a nieco później całego batalionu. Ubierano go w specjalnie szyte dla niego miniatury mundurów: łotewskiej policji (nacjonalistycznej i proniemieckiej organizacji wsławionej eksterminacją Żydów), łotewskiego, dowodzonego przez Niemców, wojska i wreszcie niemieckiego SS. Wraz ze swoimi przyjaciółmi żołnierzami brał udział (oczywiście tylko bierny) w żydowskich pogromach, bestialskich mordach, gwałtach. Z jego udziałem nakręcono film na potrzeby propagandy hitlerowskiej. Wykorzystywano go do uspokajania więźniów, wywożonych z rampy fabryki czekolady do obozów zagłady.

Jeden z głównych wątków książki to oczywiście moralna ocena i samoocena starego człowieka w związku z wydarzeniami, w których uczestniczył jako dziecko, zwłaszcza w powiązaniu z wdzięcznością, jaką czuł i czuje nadal wobec ludzi, którzy go nie zabili, a mogli, i nawet się nim, na swój sposób, opiekowali przez kilka lat. Niestety, nie zmienia to jednak faktu, że byli to zbrodniarze wojenni.

Drugi wątek to poszukiwanie własnej tożsamości, to jest prawdziwego imienia i nazwiska, miejsca urodzenia i zamieszkania, ewentualnie krewnych. Ojciec i syn rozpoczynają te poszukiwania właściwie z beznadziejnej pozycji – ojciec pamięta dwa słowa, nie wiedząc zupełnie, co one oznaczają ani nawet w jakim są języku.

Wątek trzeci związany jest z reakcją australijskich środowisk emigracji łotewskiej na ujawnianą powoli prawdę. Faktem jest, że Australia zajęła dość szczególne stanowisko w sprawie ścigania zbrodniarzy wojennych: koniec wojny był jednocześnie końcem zainteresowania Australijczyków tym tematem. W konsekwencji znalazło tam schronienie wielu średniego kalibru przestępców, zwłaszcza tych z okolic nadbałtyckich.

Odnoszę wrażenie, że książka była kilka razy przeredagowywana. Czasem brak ciągu dalszego czegoś tam, a kiedy indziej jakieś fakty czy wydarzenia wyskakują jak diabeł z pudełka. Ale nie ma to większego znaczenia dla mojej oceny całości. Nie jest też wykluczone, że to tylko moja dociekliwość i podejrzliwość pozwoliły mi je wyłapać, a dla innych czytelników nie będą one zauważalne.

To, że ojciec i syn zakończyli poszukiwania, nie oznacza niestety, że na wszystkie pytania udało im się znaleźć odpowiedzi. Jakim cudem pięcioletnie dziecko, które z domu uciekło w krótkich spodenkach i sweterku, mogło ukrywać się przez pół roku w lesie w warunkach rosyjskiej zimy? Śnieg i motyle krążące wokół zwłok pomordowanych nakładające się na siebie we wspomnieniach starego człowieka też już chyba w żaden racjonalny sposób wyjaśnione nie zostaną. Czemu człowiek, który mógł być przyrodnim bratem Alexa, wskazał mu niewłaściwy dom? Po co?

Białych plam na mapie życia Alexa Kurzema pozostało już niewiele. Wątpliwości moralne chyba jednak pozostały. Odpowiedzi na pytanie, czy może lepiej jednak byłoby dla całej rodziny, gdyby tych tajemnic nie ujawnił nigdy – brak.

Zdecydowanie warta polecenia…



wtorek, 27 stycznia 2009

Narko - kokieteria

„Pałac Ostrogskich” – Tomasz Piątek


Podobała mi się książka „Przekaż dalej”, będąca biografią alkoholika, jednego z założycieli Wspólnoty AA. Bardzo podobała mi się książka „Picie – opowieść o miłości” Caroline Knapp, o alkoholiczce i jej mozolnym wydobywaniu się z nałogu. Niezła była książka „Jak feniks z butelki” Wojciecha Maziarskiego, zawierająca rozmowy czy wywiady z zachowującymi abstynencję alkoholikami. Poruszyła mnie opowieść Christiane Felscherinow i jej „My, dzieci z Dworca ZOO” oraz „Pamiętnik narkomanki” Barbary Rosiek.
Jest to literatura, którą rozumiem i cenię, nawet jeśli niektóre z wymienionych pozycji – lub inne tego typu, które czytałem – nie są arcydziełami w literackim znaczeniu tego słowa. Ewentualne braki warsztatowe autorów znakomicie łatane są w nich przez autentyzm opowieści i dramatyzm relacji.
Mam pojęcie o poruszanych w nich tematach choćby na tyle, iż w pełni zdaję sobie sprawę, że alkoholizm i narkomania to choroby, a nie grzech, nie problem braku silnej woli, nie słabość charakteru. W związku z takimi właśnie przekonaniami, kokietowanie czytelnika chorobą, zaburzeniem i dysfunkcją, czyli coś, co robi z upodobaniem Piątek Tomasz na kartach swojej książki, uważam za niesmaczne. Co najmniej.

Och! Och! Patrzcie na mnie! Jakiż ja jestem zły człowiek! Napisałem „Heroinę” i w związku z tym przeze mnie wiele osób uzależniło się od narkotyków i nawet zmarło. Taki straszny ze mnie alkoholik i narkoman!
Tylko, że to nie jest śmieszne…

Prawdopodobnie większość ludzi prowadzi w myślach nieustanny dialog z samym sobą. Autor „Pałacu Ostrogskich” postanowił ten strumień jaźni zapisać. A przynajmniej tak to chyba miało wyglądać, problem tylko w tym, że niezupełnie się udało, bo do lekkości stylu Głowackiego, który z prawdziwą maestrią porusza się między kolejnymi dygresjami, dygresjami do dygresji i dygresjami do dygresji do dygresji itd., panu Piątkowi Tomaszowi niestety dość daleko.

„Pałac Ostrogskich” to wykaz przekonań autora, jego osobiste zdanie na każdy możliwy temat, poczynając od kawy i herbaty, poprzez problematykę leczenia odwykowego, muzykę, politykę, gastrologię, uczucia, do których zresztą wraca kilka razy z uśmiechem kokieta przekonując czytelnika i pewnie także siebie, że on takowych, jako narkoman, nie posiada, aż do spekulacji na temat wpływu tortur na rozwój talentu i osobowości. Pomiędzy nimi ze sto innych.
Najwyraźniej pan Piątek Tomasz uznał, że czytelnik nie marzy o niczym innym, jak o szansie poznania jego oceny i rojeń na temat… prawie wszystkiego. Oto zresztą drobny przykład:

„Bo jakoś tak dziwnie się składa, że dzisiaj Zamku Ostrogskich mieści się Towarzystwo Szopenowskie (czyli Chopinowskie) czy coś takiego. Przez okno słychać często te pojebane, rozwieruchotane, a jednak urokliwe dźwięki, w których produkcji specjalizował się Chopin, zwany także Szopenem”.

Warte uwagi, w sensie reprezentatywnym, może być także to:

„Zresztą car też był niezły, zimny chujek, a jego ludzie… chciałem napisać, że dzisiaj by ich nie dopuścili do czyszczenia kibli, kiedy nagle zdałem sobie sprawę, że właśnie tacy sami ludzie siedzą dziś w polskim Sejmie i gardłują parlamentarnie”.

Przez wrodzoną delikatność pominę cytaty dotyczące zatwardzenia (obstrukcji) i barwne opisy tego, co dzieje się w jelitach z kałem niewydalonym przez tydzień.

Czyta się to wszystko nawet dosyć lekko, w kilku momentach może nawet przyjemnie, choć na siłę poutykane tu i ówdzie wulgaryzmy, w moich oczach, wartości książki nie podnoszą. Niewielki kłopot pojawia się tylko wówczas, gdy trzeba odpowiedzieć, sobie lub komuś, na proste pytanie: po co? Po co to czytać?



niedziela, 25 stycznia 2009

Jefferson Nighthawk

„Egzekutor” – Mike Resnick


Legendarny Egzekutor, najlepszy zabójca w galaktyce, Jefferson Nighthawk, zapada na nieuleczalną chorobę i w związku z tym poddaje się hibernacji, mając nadzieję, że zostanie obudzony, gdy powstanie lek na eplazję. Niestety, utrzymywanie pacjenta w fazie Głębokiego Snu jest niezwykle kosztowne i kiedy środki zgromadzone na ten cel przez Egzekutora zaczęły topnieć, został on obudzony i przedstawiono mu dość niezwykłą propozycję.

Gubernator planety Solio II został zamordowany. Rząd planetarny Solio II zaoferował ogromną nagrodę za schwytanie zabójcy. Proponuje to zlecenie Egzekutorowi lub… jego klonowi – jeśli Nighthawk na klonowanie wyrazi zgodę. Z oczywistych względów jest to właściwie propozycja nie do odrzucenia i niedługo potem dwudziestotrzyletni Jefferson Nighthawk wyrusza wypełnić zadanie.

Młodsza wersja Egzekutora znajduje się u szczytu fizycznych możliwości, posiada talenty, instynkt i determinację pierwowzoru, ale niestety brak mu jego wieloletniego doświadczenia, a to w bardzo przykry sposób komplikuje trudną misję.

Fantastyka w starym, dobrym, choć niestety nieco naiwnym stylu.



019 Życie "tu i teraz"

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 019


„Żyj tu i teraz”. Bardzo modne powiedzenie w ostatnich czasach. Tak modne, popularne i nadużywane, że zdarzają mi się odruchy wymiotne, gdy je słyszę. Zwłaszcza poprzedzone „na”: „na tu i teraz jestem zadowolony”. Swoista ciekawostka językowa, bo wyglądałoby na to, że „na tam”, cokolwiek to znaczy, jeśli w ogóle coś znaczy, zadowolony nie jestem. Ale mniejsza z tym…

Nie tak dawno jeszcze był w moim życiu okres, w którym bardzo usilnie sugerowano mi życie tu i teraz. Co więcej, był taki okres, w którym, wierząc doradcom, faktycznie ze sporym wysiłkiem starałem się jakoś tą zasadę w swoim życiu realizować. Co jeszcze więcej, był taki okres, z tym, że już raczej dość krótki, w którym nawet wierzyłem, albo chciałem uwierzyć, że mi się to udało. Wmawiałem sobie, że przeszłość to zamknięta karta, przyszłość jest nieodgadniona, że liczy się i istnieje tylko „tu i teraz”.

Na szczęście pragnienie udawania kogoś, kim nie jestem, a nawet próby wymuszenia na sobie sposobu myślenia czy emocji, sprzecznych z moją naturą i predyspozycjami, dość szybko mi minęły. W każdym razie zanim tymi eksperymentami zrobiłem sobie jakąś poważniejszą krzywdę.

Jest chyba rzeczą oczywistą i zrozumiałą, że każdy człowiek, w sensie fizycznym, w określonym czasie znajduje się w określonym miejscu. Jest więc tu, gdzie akurat jest, bez względu na to, gdzie owo „tu” się mieści. Także żyje teraz, bo w innym czasie to żył kiedyś (przeszłość), lub ewentualnie żył będzie (przyszłość). Rzecz jasna osobom sugerującym życie tu i teraz nie chodziło o fizyczną, zewnętrzną stronę tego zagadnienia, ale raczej o jego odmianę duchową, psychiczną, a więc wewnętrzną.

Każdy człowiek (a może to tylko mnie się wydaje, że każdy?), jeśli nie jest akurat skoncentrowany na jakiejś czynności, prowadzi w myślach niekończący się monolog. Czasem bywa to dialog z samym sobą lub hipotetycznym rozmówcą, ale częściej monolog. Osoba, której wewnętrzny monolog dotyczy w przeważającej mierze chwili bieżącej, żyje tu i teraz. Proste? No, niby tak, ale to jest właśnie to coś, czego ja nigdy nie umiałem. Pomijając chwile, w których rzeczywiście musiałem skupić się na aktualnie wykonywanych zadaniach, moje wewnętrzne monologi zdecydowanie częściej dotyczyły przeszłości (wspomnienia) lub przyszłości (marzenia, wyobrażenia, fantazje, realne plany) niż „tu i teraz”.

Pamiętam, że w czasach mojego dzieciństwa, o wiele częściej niż teraz, można było w mieście natrafić na opuszczoną kamienicę przeznaczoną do rozbiórki. Zanim faktycznie prace rozbiórkowe rozpoczęto bywało, że mijało wiele miesięcy, a nawet lat, w czasie których dom stał pusty i najczęściej bardzo kiepsko zabezpieczony, jeśli w ogóle.
Pierwszym tego typu obiektem, którym poważnie się zainteresowałem, był nasz rodzinny „kołchoz” przy ulicy Ozimskiej. Ostatnia z rodziny wyprowadziła się stamtąd moja babcia i niedługo potem na murze pojawiła się informacja, że jest to budynek do wyburzenia i wstęp jest tam wzbroniony.

Matka wiele razy opowiadała mi o szafce ukrytej za jakąś boazerią, do której dostęp został utrudniony z powodu położenia listew podłogowych. W szafce tej miał się znajdować złoty dysk. Dokładnie taki, jak sportowy, do rzutu dyskiem, ale pozłacany i z jakąś dedykacją dla matki, która dostała go za coś tam podczas zawodów lekkoatletycznych. Dysk, zapomniany przez matkę i innych lokatorów „kołchozu” po prostu gdzieś tam został i… dość mocno działał na moją kilkuletnią wyobraźnię.
Na poszukiwanie ukrytej szafki i złotego dysku wybierałem się do opuszczonego „kołchozu” kilka razy i było to nieomalże tak emocjonujące, jak prawdziwa wyprawa po skarb.

Nigdy nie znalazłem szafki ani złotego dysku – widać szabrownicy byli szybsi. Przepadł także piec z zabytkowych kafli, za które, jak się potem okazało, można było dostać mercedesa, a także wiele innych rzeczy pozostawionych tam przez byłych właścicieli. Moim łupem były jedynie stare niemieckie gazety, które znalazłem pod podłogą jednego z pokoi. Też ciekawe.
Do dziś pamiętam napięcie z jakim przemykałem się z pokoju do pokoju. Z jednej strony ogarnięty wspomnieniami, przecież mieszkałem w tym domu jeszcze kilka lat wcześniej, z drugiej wyobrażałem sobie, albo mieszkających tam kiedyś Niemców, albo siebie, gdybym mieszkał w tym domu nadal.

Do opuszczonych, przeznaczonych do rozbiórki kamienic zakradałem się mnóstwo razy. Z jednej strony chodziło mi o zdobycie jakichś pamiątek po dawnych mieszkańcach – ich wartość materialna nie miała wtedy dla mnie znaczenia, ciekawym łupem była na przykład stara klamka. Z drugiej, poszukiwałem pewnych specyficznych przeżyć czy doznań: chodziłem po domu jakichś ludzi, oglądałem tapety, stary zlew, porzucony mebel i na tej bazie próbowałem wyobrazić sobie tych ludzi, odpowiedzieć na pytanie, kim byli, jak im się tu mieszkało, jakie było ich życie…

Zabawa była przednia, a więc pewnego razu zabrałem ze sobą na taką wyprawę swojego najlepszego przyjaciela. Chciałem mu w jakiś sposób przekazać to, co ja czuję w takich miejscach i momentach. Miałem chyba nadzieję, że uda mi się podzielić z nim magią przeżyć związaną za starymi domami.
Nie udało się. Na moją propozycję, żeby starał się wyobrazić sobie ludzi, którzy kiedyś w tym domu mieszkali, Zbyszek odparł rezolutnie, że on nie musi ich sobie wyobrażać, przecież ci ludzie nie umarli, przeniesiono ich tylko do mieszkań w nowych blokach, można ich łatwo odszukać, zadzwonić do drzwi i zwyczajnie zobaczyć, jacy są.

Tak, oczywiście, można…
Smutno mi się zrobiło. Najwyraźniej kompletnie się nie rozumieliśmy. Mój przyjaciel był zdecydowanie człowiekiem żyjącym tu i teraz i moich marzeń czy wyobrażeń nie mógł, albo nie potrafił dzielić. Mnie z kolei zupełnie nie interesowało spotkanie z byłymi mieszkańcami kamienicy. „Tu i teraz” nie obchodzili mnie w najmniejszym nawet stopniu. Moje fantazje na ich temat były zdecydowanie ciekawsze i więcej dla mnie warte, od ich realnego, zwykłego życia w innej dzielnicy, w nowym bloku.



piątek, 23 stycznia 2009

Oates, o co chodzi?

„Ostatnie dni” – Joyce Carol Oates


Bywają autorzy, których teksty czytam zachłannie w zasadzie bez względu na to, o czym piszą. Ot, choćby taki Głowacki czy Redliński. To mistrzowie pióra po prostu, którzy warsztat pisarski opanowali w stopniu perfekcyjnym, a w tym, co piszą puenta nie ma większego znaczenia, bo przyjemność polega na obserwacji (uczestniczącej) ich mistrzowskiej zabawy słowami, językiem, środkami stylistycznymi itd.

Joyce Carol Oates do takich pisarzy nie należy. No, chyba że tłumacz odarł jej nowele i opowiadania ze wszelkiej lekkości i wdzięku.
Gdybym zbiorek „Ostatnie dni” miał określić jednym tylko słowem, to pewnie brzmiałoby ono: „mętne”.

Jedenaście opowiadań, czy może raczej nowelek, podzielone zostało na dwie grupy: „Nasz mur” i „Ostatnie dni”. W grupie pierwszej (sześć tekstów) znalazły się historie człowieka z zachodu (zwykle Amerykanina lub Amerykanki) rzuconego z takich czy innych powodów w świat państw socjalistycznych lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Może chodzić o śmierć brata w Berlinie, albo spotkania kulturalne w Warszawie czy Budapeszcie. Do tego fantazja gatunku SF pod tytułem „Nasz mur”.

Podzbiór „Ostatnie dni” natomiast, to pięć opowiadań sprawiających wrażenie kompilacji jeszcze bardziej przypadkowej. Jedno z nich uważam za całkiem niezłe: „Mężczyzna, za którym przepadały kobiety”.

Mordując się z opowiadaniami Joyce Carol Oates, po przeczytaniu każdego z nich (za wyjątkiem „Mężczyzny…”) i po skończeniu całej książki, miałem ochotę zwrócić się do autorki z takim oto pytaniem: no… dobrze… ale teraz jakimś zrozumiałym językiem wyjaśnij, o co tobie tak naprawdę chodzi?



środa, 21 stycznia 2009

Komisarz Wallander

„Morderca bez twarzy” – Henning Mankell


Miejsce akcji: Ystad – niewielkie (około 25 tysięcy mieszkańców) miasto w południowej Szwecji w regionie Skåne – oraz jego okolice ze stolicą Skanii Malmö włącznie. Czas akcji: przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Zima, pogoda najczęściej paskudna. Główny bohater: komisarz policji Kurt Wallander, kierujący grupą dochodzeniową, który – jak to często w powieściach kryminalnych bywa – właśnie przeżywa trudne chwile. Tym razem chodzi o kryzys związany z wiekiem, tuszą i rozstaniem z żoną.

W malutkiej i spokojnej wiosce Lenarp w niezwykle brutalny sposób ktoś zamordował małżeństwo starych, emerytowanych rolników. Wydaje się, że ich zabójca, w trakcie popełniania zbrodni lub po niej, wyszedł z domu i w stajni nakarmił konia, którego staruszkowie zatrzymali sobie ze względów sentymentalnych.

W tym samym czasie w Szwecji narasta niezadowolenie wobec wyjątkowo liberalnej polityki państwa dotyczącej udzielania azylu rozmaitym uchodźcom. Potęgują się nastroje ksenofobiczne, powstają nacjonalistyczne organizacje.

Kiedy z komendy policji wycieka wiadomość, że być może z zabójstwem w Lenarp związani są jacyś obcokrajowcy, zaczynają się mnożyć akty agresji wobec zamieszkujących pobliski ośrodek przesiedleńczy uchodźców. Gdy strzałem z dubeltówki zamordowany zostaje obywatel Somalii, sytuacja nieomalże wymyka się spod kontroli. Rośnie presja wywierana na policję, atmosfera zagęszcza się od wzajemnych pretensji i oskarżeń.

Bardzo dobrze napisana powieść kryminalna – właśnie kryminalna, a nie sensacyjna i nie thriller (moim skromnym zdaniem). Powrót gatunku w znakomitym stylu. Jeśli się nie mylę, jest to pierwsza z długiego cyklu powieści Mankella z Wallanderem w roli głównej.



sobota, 17 stycznia 2009

Jaki jest Wallander?

Postacie literackie i filmowe


Jeżeli najpierw widziałem film, a dopiero później czytałem książkę, na podstawie której powstał scenariusz, moja wyobraźnia nie pracuje, nie tworzy już nowego wizerunku bohatera, korzysta z gotowej postaci – aktora, który w rolę się wcielił. Przy takiej kolejności nie zdarza mi się, żeby bohater książkowy nie pasował do swojej filmowej wersji. Przynajmniej nie przypominam sobie takiej sytuacji.
Don Vito Corleone to oczywiście Marlon Brando, Karol Borowiecki to Daniel Olbrychski, Winnetou to Pierre Brice itd.
Zupełnie inaczej wygląda to, kiedy najpierw czytam książkę, a film oglądam po jakimś czasie. Tu dość często aktor, jego wygląd, ubiór, sposób poruszania się, nie zgadzają mi się z wizerunkiem postaci, którą stworzyłem w wyobraźni podczas lektury. Na przykład większość postaci z „Diuny” Franka Herberta, w swojej filmowej wersji, rażąco odbiega od moich wyobrażeń.

Podobno teraz właśnie telewizja emituje filmy zrobione na podstawie powieści kryminalnych Henninga Mankella, ale ja nie mam i nie oglądam TV i zupełnie nie pociąga mnie sprawdzanie, na przykład u znajomych, jak Wallander prezentuje się na ekranie.

Jaki jest (mój) Kurt Wallander? Czy może być na przykład niziutkim, łysym grubaskiem? No, przecież wiadomo, że absolutnie nie! Wprawdzie w książkach mowa jest czasem o jego zmartwieniu związanym z niewielką nadwagą, ale ja tego nie przyjmuję do wiadomości. Wallander nie jest może wielkoludem, ale te swoje 182 centymetry wzrostu jednak ma. Poza tym jest raczej szczupły, choć nie chudy, i nieco przygarbiony. Ma dłuższe włosy niż wymaga tego aktualna moda, często w lekkim nieładzie.
Na okładce jednej z książek napisano, że chodzi w wiecznie pomiętym ubraniu. Tego szczegółu w treści jakoś sobie nie przypominam, a i do moich wyobrażeń pasuje co najwyżej częściowo: komisarz nie ubiera się na co dzień w elegancki garnitur i krawat – zwykle jednak nosi marynarkę (marengo w odcieniach brązu) ze skórzanymi łatami na łokciach.

Bardzo mi przypomina typową postać takiego nieco roztargnionego profesora, naukowca, wykładowcy. Znakomity w swojej dziedzinie, w życiu codziennym jest trochę niezaradny i niezorganizowany. Zapomina, gdzie położył jakieś dokumenty, zostawia w szufladzie telefon, kiedy potrzeba oczywiście nie ma przy sobie notesu ani długopisu. Pomimo, że z żoną rozstał się już lata temu, uruchomienie pralki nadal nie jest dla niego sprawą prostą.
Poza tym życzliwy, choć nieco szorstki w obejściu, wzbudzający zaufanie, z wyraźnym niedostatkiem poczucia humoru i umiejętności całkowicie spontanicznych zachowań czy zabawy.

W jednej z powieści, w dość nieprzyjemny sposób, zaskoczył mnie pewien detal: Wallander, uczciwy aż do znudzenia, bez wahania częstuje się wiktuałami podejrzanego lub świadka podczas jego nieobecności w domu. To jakoś mi do niego nie pasuje…



piątek, 16 stycznia 2009

Wallander na tropie

„Fałszywy trop” – Henning Mankell


Młoda dziewczyna oblewa się benzyną i podpala na polu rzepaku. Były minister sprawiedliwości ginie od ciosu siekierą, oskalpowany przez swojego zabójcę. Kolejną ofiarą jest podejrzany handlarz obrazów… Ofiar, których pozornie nic nie łączy, przybywa w ekspresowym tempie i szybko staje się jasne, że w okolicach Ystad (Ystad, a nie Ystadu!!!) grasuje seryjny morderca.

Specjalna grupa dochodzeniowa kierowana przez komisarza policji Kurta Wallandera nie śpiąc i nie jedząc (no, chyba, że w mieszkaniu którejś z ofiar, albo świadka znajdzie się coś smakowitego, czym policjanci raczą się bez skrępowania pod nieobecność domowników) prowadzi morderczy wyścig z czasem, próbując zapobiec kolejnym zbrodniom i zidentyfikować sprawcę.

Czytelnik już od połowy książki wie, kto zabił, jednak policjanci błądzą prawie do ostatniego momentu, głównie dlatego, że rzeczywistość jest tak makabryczna, iż nikt z nich nie brał jej poważnie pod uwagę.

Jedna z lepszych książek Mankella z Wallanderem w roli głównej.



niedziela, 11 stycznia 2009

Zamek Eymericha

„Zamek Eymericha” – Valerio Evangelisti


O tron średniowiecznej Kastylii walczą Piotr Okrutny i jego przyrodni brat Henryk Trastamara. Pierwszy schronił się w twierdzy Montiel, drugi bezskutecznie ją oblega, co wydaje się zupełnie niezrozumiałe zważywszy na to, że po stronie Henryka stoją tzw. białe kompanie Bertranda du Guesclin.

Jak się łatwo domyślić, tajemnica tkwi w samym zamku zbudowanym przez Żydów w dość… specyficzny sposób.

Powieść dzieje się w trzech nurtach czasowych, z czego środkowy – misja inkwizytora Nicolasa Eymericha mająca na celu odkrycie zagadki zamku – jest zdecydowanie najważniejszy, natomiast trzeci, okres drugiej wojny światowej (obóz koncentracyjny w Dorze), momentami wydaje się doklejony „na siłę” i właściwie zupełnie zbędny.

Kawałek niezłej historii średniowiecznej Hiszpanii (co może się wydawać intrygujące u pisarza Włocha), wzbogacony przygodą i czystą fantazją zbudowaną na bazie wierzeń kastylijskich Żydów: tajemnice kabały, golemy, Lilith itp.

Całkiem niezłe „czytadło” i sporo dobrej rozrywki, jeśli pominąć fakt, że dość skomplikowana i moralnie niejednoznaczna postać inkwizytora pojawia się we współczesnej literaturze już po raz kolejny.



sobota, 10 stycznia 2009

Ewolucja języka polskiego

Rozważania na temat ewolucji języka


Języki, którymi posługują się ludzie dzielić można pewnie według stu rozmaitych kryteriów i metod, ale mnie w tej chwili interesuje tylko podział na języki martwe i żywe. Pierwsze nie rozwijają się od setek, czy nawet tysięcy lat, mogą stanowić dziedzinę zainteresowań językoznawców i archeologów. W języku starogreckim czy po łacinie trudno byłoby się porozumieć współczesnym ludziom, choćby z powodu szczupłej bazy językowej – brak w nich określeń takich jak na przykład „rower”, „elektroda”, itd.
Językiem żywym, który ewoluuje właściwie w sposób ciągły, posługujemy się na co dzień.

Człowiek rodzi się w pewnym określonym momencie rozwojowym swojego języka ojczystego i język ten jest dokładnie takim samym elementem jego świata, jak ubiór, fryzura i zasady savoir-vivre’u. Oczywiście wszystkie te elementy zmieniają się w ciągu kilkudziesięciu lat życia człowieka, ale wydaje się, że liczba, rodzaj oraz zakres zmian, jakie jesteśmy w stanie „przeżyć bezboleśnie” i bez oporów wdrożyć w codziennym użyciu, jest dość ograniczona. Ludzie starsi często nie używają już pewnych, powszechnych pozornie, określeń, w coś już się jednak nie ubierają, pewnych fryzur nie noszą, jakichś zachowań nie tolerują.
Ja już określenia „zajebiście” używał na co dzień nie będę; próbowałem – jakoś mi nie wychodzi. Nie będę też już raczej mylił „bynajmniej” z „przynajmniej”, ani używał „spolegliwy” w znaczeniu „uległy”.

Myślę, że często nie da się jednoznacznie określić, które zmiany i modyfikacje języka są uzasadnione, a które nie, potrzebne i niepotrzebne, mądre i głupie – są to sprawy w wielu przypadkach subiektywne.
Oczywiste jest, że kiedy pojawia się nowy przedmiot, potrzebna jest dla niego nazwa. Ot, taki choćby kalkulator (calculator). Ale czy próba nazwania w Polsce tego urządzenia „liczykiem”, bo kalkulator nie dość, że pochodził z języka zachodnich imperialistów, ale głównie i przede wszystkim służył do liczenia, a nie do kalkulowania, była głupia i bezsensowna, czy tylko nieudana?

Są zmiany w języku, które akceptuję i niejako automatycznie włączam do swojego prywatnego zbioru słów, zwrotów i określeń, często używanych (na przykład – O.K.), ale są i takie, których nie toleruję. Do tych ostatnich należy na przykład używanie, zwykle w handlu, liczby pojedynczej zamiast mnogiej („pieczarka – 1kg 5 złotych”), albo już zupełny bełkot wynikający z prób naśladowania maszyn.
Kiedy w naszym kraju wprowadzany był podatek VAT, pierwsze kasy fiskalne były urządzeniami dość prymitywnymi – często nie obsługiwały polskich znaków diakrytycznych i z reguły miały wyjątkowo ograniczoną liczbę znaków (pól) przewidzianą na nazwę towaru. Na paragonach pojawiały się wówczas początkowo trudne do rozszyfrowania zapisy typu: „fasola luz” czy „jablko susz”. Oczywiście „fasola luz” oznaczała fasolę luzem, to jest nie paczkowaną, „na wagę”, a „jablko susz” to jabłka (jabłka, a nie jedno jabłko!) suszone. Wynikało to, rzecz jasna, z braku miejsca na pełną nazwę.

Minęły lata. Kasy fiskalne mamy już znakomite i wpisywać w nie można nieomalże wszystko, co się komu tylko podoba. Dorobiliśmy się też hipermarketów, bannerów reklamowych i sklepowych gazetek. Okazuje się jednak, że nawet w miejscach (a może właśnie tam?!), w których spokojnie można by ulokować „XIII Księgę Pana Tadeusza”, nadal pojawiają się określenia „luz” i „susz”.
Jakoś trudno mi jest uwierzyć w to, że nasi – niewątpliwie wybitni – specjaliści od reklamy i marketingu rzeczywiście uważają je za poprawne i właściwe. A skoro tak, to może problem tkwi gdzieś indziej, czyli na przykład w słowach „wybitni” i „specjaliści”?