Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 019
„Żyj tu i teraz”. Bardzo modne powiedzenie w ostatnich czasach. Tak modne, popularne i nadużywane, że zdarzają mi się odruchy wymiotne, gdy je słyszę. Zwłaszcza poprzedzone „na”: „na tu i teraz jestem zadowolony”. Swoista ciekawostka językowa, bo wyglądałoby na to, że „na tam”, cokolwiek to znaczy, jeśli w ogóle coś znaczy, zadowolony nie jestem. Ale mniejsza z tym…
Nie tak dawno jeszcze był w moim życiu okres, w którym bardzo usilnie sugerowano mi życie tu i teraz. Co więcej, był taki okres, w którym, wierząc doradcom, faktycznie ze sporym wysiłkiem starałem się jakoś tą zasadę w swoim życiu realizować. Co jeszcze więcej, był taki okres, z tym, że już raczej dość krótki, w którym nawet wierzyłem, albo chciałem uwierzyć, że mi się to udało. Wmawiałem sobie, że przeszłość to zamknięta karta, przyszłość jest nieodgadniona, że liczy się i istnieje tylko „tu i teraz”.
Na szczęście pragnienie udawania kogoś, kim nie jestem, a nawet próby wymuszenia na sobie sposobu myślenia czy emocji, sprzecznych z moją naturą i predyspozycjami, dość szybko mi minęły. W każdym razie zanim tymi eksperymentami zrobiłem sobie jakąś poważniejszą krzywdę.
Jest chyba rzeczą oczywistą i zrozumiałą, że każdy człowiek, w sensie fizycznym, w określonym czasie znajduje się w określonym miejscu. Jest więc tu, gdzie akurat jest, bez względu na to, gdzie owo „tu” się mieści. Także żyje teraz, bo w innym czasie to żył kiedyś (przeszłość), lub ewentualnie żył będzie (przyszłość). Rzecz jasna osobom sugerującym życie tu i teraz nie chodziło o fizyczną, zewnętrzną stronę tego zagadnienia, ale raczej o jego odmianę duchową, psychiczną, a więc wewnętrzną.
Każdy człowiek (a może to tylko mnie się wydaje, że każdy?), jeśli nie jest akurat skoncentrowany na jakiejś czynności, prowadzi w myślach niekończący się monolog. Czasem bywa to dialog z samym sobą lub hipotetycznym rozmówcą, ale częściej monolog. Osoba, której wewnętrzny monolog dotyczy w przeważającej mierze chwili bieżącej, żyje tu i teraz. Proste? No, niby tak, ale to jest właśnie to coś, czego ja nigdy nie umiałem. Pomijając chwile, w których rzeczywiście musiałem skupić się na aktualnie wykonywanych zadaniach, moje wewnętrzne monologi zdecydowanie częściej dotyczyły przeszłości (wspomnienia) lub przyszłości (marzenia, wyobrażenia, fantazje, realne plany) niż „tu i teraz”.
Pamiętam, że w czasach mojego dzieciństwa, o wiele częściej niż teraz, można było w mieście natrafić na opuszczoną kamienicę przeznaczoną do rozbiórki. Zanim faktycznie prace rozbiórkowe rozpoczęto bywało, że mijało wiele miesięcy, a nawet lat, w czasie których dom stał pusty i najczęściej bardzo kiepsko zabezpieczony, jeśli w ogóle.
Pierwszym tego typu obiektem, którym poważnie się zainteresowałem, był nasz rodzinny „kołchoz” przy ulicy Ozimskiej. Ostatnia z rodziny wyprowadziła się stamtąd moja babcia i niedługo potem na murze pojawiła się informacja, że jest to budynek do wyburzenia i wstęp jest tam wzbroniony.
Matka wiele razy opowiadała mi o szafce ukrytej za jakąś boazerią, do której dostęp został utrudniony z powodu położenia listew podłogowych. W szafce tej miał się znajdować złoty dysk. Dokładnie taki, jak sportowy, do rzutu dyskiem, ale pozłacany i z jakąś dedykacją dla matki, która dostała go za coś tam podczas zawodów lekkoatletycznych. Dysk, zapomniany przez matkę i innych lokatorów „kołchozu” po prostu gdzieś tam został i… dość mocno działał na moją kilkuletnią wyobraźnię.
Na poszukiwanie ukrytej szafki i złotego dysku wybierałem się do opuszczonego „kołchozu” kilka razy i było to nieomalże tak emocjonujące, jak prawdziwa wyprawa po skarb.
Nigdy nie znalazłem szafki ani złotego dysku – widać szabrownicy byli szybsi. Przepadł także piec z zabytkowych kafli, za które, jak się potem okazało, można było dostać mercedesa, a także wiele innych rzeczy pozostawionych tam przez byłych właścicieli. Moim łupem były jedynie stare niemieckie gazety, które znalazłem pod podłogą jednego z pokoi. Też ciekawe.
Do dziś pamiętam napięcie z jakim przemykałem się z pokoju do pokoju. Z jednej strony ogarnięty wspomnieniami, przecież mieszkałem w tym domu jeszcze kilka lat wcześniej, z drugiej wyobrażałem sobie, albo mieszkających tam kiedyś Niemców, albo siebie, gdybym mieszkał w tym domu nadal.
Do opuszczonych, przeznaczonych do rozbiórki kamienic zakradałem się mnóstwo razy. Z jednej strony chodziło mi o zdobycie jakichś pamiątek po dawnych mieszkańcach – ich wartość materialna nie miała wtedy dla mnie znaczenia, ciekawym łupem była na przykład stara klamka. Z drugiej, poszukiwałem pewnych specyficznych przeżyć czy doznań: chodziłem po domu jakichś ludzi, oglądałem tapety, stary zlew, porzucony mebel i na tej bazie próbowałem wyobrazić sobie tych ludzi, odpowiedzieć na pytanie, kim byli, jak im się tu mieszkało, jakie było ich życie…
Zabawa była przednia, a więc pewnego razu zabrałem ze sobą na taką wyprawę swojego najlepszego przyjaciela. Chciałem mu w jakiś sposób przekazać to, co ja czuję w takich miejscach i momentach. Miałem chyba nadzieję, że uda mi się podzielić z nim magią przeżyć związaną za starymi domami.
Nie udało się. Na moją propozycję, żeby starał się wyobrazić sobie ludzi, którzy kiedyś w tym domu mieszkali, Zbyszek odparł rezolutnie, że on nie musi ich sobie wyobrażać, przecież ci ludzie nie umarli, przeniesiono ich tylko do mieszkań w nowych blokach, można ich łatwo odszukać, zadzwonić do drzwi i zwyczajnie zobaczyć, jacy są.
Tak, oczywiście, można…
Smutno mi się zrobiło. Najwyraźniej kompletnie się nie rozumieliśmy. Mój przyjaciel był zdecydowanie człowiekiem żyjącym tu i teraz i moich marzeń czy wyobrażeń nie mógł, albo nie potrafił dzielić. Mnie z kolei zupełnie nie interesowało spotkanie z byłymi mieszkańcami kamienicy. „Tu i teraz” nie obchodzili mnie w najmniejszym nawet stopniu. Moje fantazje na ich temat były zdecydowanie ciekawsze i więcej dla mnie warte, od ich realnego, zwykłego życia w innej dzielnicy, w nowym bloku.
Nie tak dawno jeszcze był w moim życiu okres, w którym bardzo usilnie sugerowano mi życie tu i teraz. Co więcej, był taki okres, w którym, wierząc doradcom, faktycznie ze sporym wysiłkiem starałem się jakoś tą zasadę w swoim życiu realizować. Co jeszcze więcej, był taki okres, z tym, że już raczej dość krótki, w którym nawet wierzyłem, albo chciałem uwierzyć, że mi się to udało. Wmawiałem sobie, że przeszłość to zamknięta karta, przyszłość jest nieodgadniona, że liczy się i istnieje tylko „tu i teraz”.
Na szczęście pragnienie udawania kogoś, kim nie jestem, a nawet próby wymuszenia na sobie sposobu myślenia czy emocji, sprzecznych z moją naturą i predyspozycjami, dość szybko mi minęły. W każdym razie zanim tymi eksperymentami zrobiłem sobie jakąś poważniejszą krzywdę.
Jest chyba rzeczą oczywistą i zrozumiałą, że każdy człowiek, w sensie fizycznym, w określonym czasie znajduje się w określonym miejscu. Jest więc tu, gdzie akurat jest, bez względu na to, gdzie owo „tu” się mieści. Także żyje teraz, bo w innym czasie to żył kiedyś (przeszłość), lub ewentualnie żył będzie (przyszłość). Rzecz jasna osobom sugerującym życie tu i teraz nie chodziło o fizyczną, zewnętrzną stronę tego zagadnienia, ale raczej o jego odmianę duchową, psychiczną, a więc wewnętrzną.
Każdy człowiek (a może to tylko mnie się wydaje, że każdy?), jeśli nie jest akurat skoncentrowany na jakiejś czynności, prowadzi w myślach niekończący się monolog. Czasem bywa to dialog z samym sobą lub hipotetycznym rozmówcą, ale częściej monolog. Osoba, której wewnętrzny monolog dotyczy w przeważającej mierze chwili bieżącej, żyje tu i teraz. Proste? No, niby tak, ale to jest właśnie to coś, czego ja nigdy nie umiałem. Pomijając chwile, w których rzeczywiście musiałem skupić się na aktualnie wykonywanych zadaniach, moje wewnętrzne monologi zdecydowanie częściej dotyczyły przeszłości (wspomnienia) lub przyszłości (marzenia, wyobrażenia, fantazje, realne plany) niż „tu i teraz”.
Pamiętam, że w czasach mojego dzieciństwa, o wiele częściej niż teraz, można było w mieście natrafić na opuszczoną kamienicę przeznaczoną do rozbiórki. Zanim faktycznie prace rozbiórkowe rozpoczęto bywało, że mijało wiele miesięcy, a nawet lat, w czasie których dom stał pusty i najczęściej bardzo kiepsko zabezpieczony, jeśli w ogóle.
Pierwszym tego typu obiektem, którym poważnie się zainteresowałem, był nasz rodzinny „kołchoz” przy ulicy Ozimskiej. Ostatnia z rodziny wyprowadziła się stamtąd moja babcia i niedługo potem na murze pojawiła się informacja, że jest to budynek do wyburzenia i wstęp jest tam wzbroniony.
Matka wiele razy opowiadała mi o szafce ukrytej za jakąś boazerią, do której dostęp został utrudniony z powodu położenia listew podłogowych. W szafce tej miał się znajdować złoty dysk. Dokładnie taki, jak sportowy, do rzutu dyskiem, ale pozłacany i z jakąś dedykacją dla matki, która dostała go za coś tam podczas zawodów lekkoatletycznych. Dysk, zapomniany przez matkę i innych lokatorów „kołchozu” po prostu gdzieś tam został i… dość mocno działał na moją kilkuletnią wyobraźnię.
Na poszukiwanie ukrytej szafki i złotego dysku wybierałem się do opuszczonego „kołchozu” kilka razy i było to nieomalże tak emocjonujące, jak prawdziwa wyprawa po skarb.
Nigdy nie znalazłem szafki ani złotego dysku – widać szabrownicy byli szybsi. Przepadł także piec z zabytkowych kafli, za które, jak się potem okazało, można było dostać mercedesa, a także wiele innych rzeczy pozostawionych tam przez byłych właścicieli. Moim łupem były jedynie stare niemieckie gazety, które znalazłem pod podłogą jednego z pokoi. Też ciekawe.
Do dziś pamiętam napięcie z jakim przemykałem się z pokoju do pokoju. Z jednej strony ogarnięty wspomnieniami, przecież mieszkałem w tym domu jeszcze kilka lat wcześniej, z drugiej wyobrażałem sobie, albo mieszkających tam kiedyś Niemców, albo siebie, gdybym mieszkał w tym domu nadal.
Do opuszczonych, przeznaczonych do rozbiórki kamienic zakradałem się mnóstwo razy. Z jednej strony chodziło mi o zdobycie jakichś pamiątek po dawnych mieszkańcach – ich wartość materialna nie miała wtedy dla mnie znaczenia, ciekawym łupem była na przykład stara klamka. Z drugiej, poszukiwałem pewnych specyficznych przeżyć czy doznań: chodziłem po domu jakichś ludzi, oglądałem tapety, stary zlew, porzucony mebel i na tej bazie próbowałem wyobrazić sobie tych ludzi, odpowiedzieć na pytanie, kim byli, jak im się tu mieszkało, jakie było ich życie…
Zabawa była przednia, a więc pewnego razu zabrałem ze sobą na taką wyprawę swojego najlepszego przyjaciela. Chciałem mu w jakiś sposób przekazać to, co ja czuję w takich miejscach i momentach. Miałem chyba nadzieję, że uda mi się podzielić z nim magią przeżyć związaną za starymi domami.
Nie udało się. Na moją propozycję, żeby starał się wyobrazić sobie ludzi, którzy kiedyś w tym domu mieszkali, Zbyszek odparł rezolutnie, że on nie musi ich sobie wyobrażać, przecież ci ludzie nie umarli, przeniesiono ich tylko do mieszkań w nowych blokach, można ich łatwo odszukać, zadzwonić do drzwi i zwyczajnie zobaczyć, jacy są.
Tak, oczywiście, można…
Smutno mi się zrobiło. Najwyraźniej kompletnie się nie rozumieliśmy. Mój przyjaciel był zdecydowanie człowiekiem żyjącym tu i teraz i moich marzeń czy wyobrażeń nie mógł, albo nie potrafił dzielić. Mnie z kolei zupełnie nie interesowało spotkanie z byłymi mieszkańcami kamienicy. „Tu i teraz” nie obchodzili mnie w najmniejszym nawet stopniu. Moje fantazje na ich temat były zdecydowanie ciekawsze i więcej dla mnie warte, od ich realnego, zwykłego życia w innej dzielnicy, w nowym bloku.