Co ja tutaj robię czyli, po co mi ta cała BiblioNETka?
Moja babcia mawiała często, że nadmiar demokracji rodzi arogancję. Właściwie nie rozumiałem tego powiedzenia bardzo długo (polityką się nie interesuję), chyba aż do czasów upowszechnienia się w Polsce Internetu. Ale, po kolei…
Udzielałem się już od lat kilku na paru forach internetowych (teraz to się chyba nazywa portale społecznościowe?) oraz w Usenecie, zanim wpadłem na pomysł zorganizowania własnego forum. Z założenia miało to być miejsce, w którym będę mógł wymieniać poglądy i doświadczenia z grupą znajomych. Liczyłem się z tym, że znajomi zaproszą znajomych, a więc rozsądnie zakładałem, że moje forum będzie miało w porywach może nawet z pięćdziesięciu użytkowników.
Potrenowałem sobie konfigurowanie takich for, przy okazji konkretyzując cele, zamierzenia, kształt, zasady i inne takie. Kiedy byłem gotowy, przynajmniej mniej więcej, moje forum ruszyło.
Gdzieś tam, kiedyś pisałem: „Podstawową potrzebą społeczną ludzi na planecie Ziemia jest komunikacja. Niezbędne do życia jest dla nas porozumiewanie się. Uwielbiamy rozmawiać, dzielić się poglądami, wymieniać doświadczenia, wspólnie radzić sobie z problemami, narzekać, chwalić się, plotkować, pytać, odpowiadać, pomagać innym, opowiadać dowcipy itd.”.
Chyba nie doceniłem tej potrzeby, bo bardzo szybko użytkowników zarejestrowało się więcej, niż zakładałem. Jednak nie to było problemem.
Czasem ktoś z nich podrzucał mi jakiś pomysł na ulepszenie czy modernizację forum. Pomysły analizowałem i wprowadzałem w życie, lub nie, zależnie od okoliczności i możliwości. Kłopoty zaczęły się w chwili, kiedy parę osób przy takiej okazji starało się mnie usilnie przekonać do swoich pomysłów, a wreszcie różnymi metodami zmusić do ich zastosowania. Kiedy okazałem się odporny na takie naciski i nie reagowałem na zaczepki, prowokacje i złośliwości, kilka osób ostentacyjnie się pożegnało z forum, demonstracyjnie domagając się usunięcia ich kont. Oczywiście wywołało to kolejne dyskusje, jedni prosili odchodzących o pozostanie, inni dociekali jakichś ukrytych motywów ich decyzji, zajmowano stanowiska za i przeciw…
Poza jednym przypadkiem wszyscy odchodzący wrócili w terminie do trzech miesięcy. Jedni z nowymi nickami (loginami, nazwami użytkownika), inni z takimi samymi, do których dodawali tylko kolejny numerek. Rekordziści żegnali się i wracali po 3-4 razy.
Wspomniałem, że byłem odporny na naciski. To prawda, ale też nie oznacza to, że tego typu sytuacje nie kosztowały mnie i to sporo, w sensie emocjonalnym. Za każdym razem zastanawiałem się, rozważałem, biłem z myślami, zadawałem sobie pytania typu: „a może jednak?”, „a gdyby tak rzeczywiście?”, „a co by było gdybym… ?” itd.
Po jakiejś kolejnej tego typu „akcji” jakimś cudem się otrząsnąłem. Spojrzałem na całą tą sprawę z dystansu i zorientowałem się, że od roku tracę energię, siły i środki na jakieś szalone i dramatyczne próby zrealizowania wyobrażeń i rojeń kilkunastu osób o forach dyskusyjnych. A kiedy mi się to nie udaje i oni odchodzą, ja mam wyrzuty sumienia, czuję się winny i w ogóle za dużo mnie to kosztuje.
Czy pozwoliłbym sobie, organizując otwarte przyjęcie, na to, żeby jacyś znajomi znajomych, zaproszeni przez innych znajomych, musztrowali mnie i terroryzowali swoimi wymaganiami dotyczącymi urządzenia mojego domu, rozstawienia mebli, koloru zasłon? Nie podoba się? To spier…
No, może tak bym nie powiedział, ale w sumie o to by przecież chodziło.
Jeszcze później wpadło mi do głowy, że być może właśnie dlatego, że nie stawiałem sprawy jasno i twardo, takie właśnie cyrki się na moim forum czasem działy. Bo trzeba było krótko: to jest moje forum (mój dom, moje auto itp.) i będzie tu tak, jak ja sobie życzę. I koniec! A jak się nie podoba, to proszę sobie założyć swoje. Ostatnio można to zrobić nawet za darmo.
No, ale ja chciałem być takim demokratycznym administratorem, kumpelskim moderatorem i w ogóle, przyjacielem wszystkich.
Po kilkunastu miesiącach szarpaniny zamknąłem swoje forum, obiecując sobie, że nigdy więcej. Obietnicy tej nie dotrzymałem, ale to już inna bajka. :-)
Pamiętam, jak kiedyś pewien prawnik nauczył mnie jednej bardzo ważnej rzeczy na temat Internetu mówiąc: „jeśli w Internecie coś nie jest twoje, to jest czyjeś”.
Ano właśnie, a jak jest czyjeś, to ja, nie będąc właścicielem, nie mam prawa przymuszać go, by swoją własność jakoś tam dostosowywał do moich potrzeb, zachcianek i rojeń.
Owszem, czasem, w określonych okolicznościach i najlepiej tylko wtedy, kiedy mnie o to poproszą, mogę wyrazić swoje zdanie i coś tam zaproponować – to wszystko.
A nadmiar demokracji rodzi arogancję, co w polskim Internecie, zwłaszcza na forach „gazetowych”, widać aż nazbyt wyraźnie.
Ale miało być o BiblioNETce, a tu wstęp rozrósł mi się trochę niekontrolowanie. :-)
Mnóstwo lat planowałem, że założę sobie jakiś zeszyt, w którym będę notował przeczytane książki. Z kilku powodów nigdy tego pomysłu nie zrealizowałem. Jednym z nich było to, że nie potrafiłem obmyślić sposobu indeksowania takich wpisów – co by mi przyszło z siedemnastu stukartkowych zeszytów z notatkami na temat książek, jeśli nie potrafiłbym odszukać wpisu dotyczącego konkretnej, określonej pozycji?
Kiedy pojawił się i upowszechnił Internet, a ja nauczyłem się pisać strony www, sytuacja diametralnie się zmieniła. Usenet, blogi, fora i inne takie, okazały się znakomitymi narzędziami. Mogę dzięki nim prowadzić swój notatnik z przeczytanymi książkami i opiniami na ich temat. Co więcej, mogę te swoje notatki komuś pokazać, udostępnić i ewentualnie poznać zdanie innych czytelników, o książce i o tym, co ja o niej napisałem. Tak powstał Gekados, tak dołączyłem do BiblioNETki, po to czasem produkuję się na pl.rec.ksiazki.
Gdyby BiblioNETka była moja, to ja bym w niej… Ale moja nie jest. I o tym staram się pamiętać. :-)
Dobrze, że jest w BiblioNETce dział, w którym można zaprezentować własne pomysły na temat kształtu, budowy, działania, funkcjonalności. Rzuciłem tam chyba kiedyś hasło dotyczące innej konstrukcji forum, skali ocen od 0 do 9 i może czegoś jeszcze, nie pamiętam. Ale nie czuję się obrażony jeśli moje genialne pomysły nie są realizowane.
Po wprowadzeniu nagrody na recenzję tygodnia, miałem kiedyś ochotę „przyczepić się” i domagać wyjaśnień, czemu nagrody zdobywają tylko teksty długie i czemu tylko pozytywne (chyba, że coś przeoczyłem), przecież dobra recenzja może być też krytyczna. Doszedłem jednak szybko do wniosku, że to nie o moją kasę tu chodzi, więc może lepiej właścicielowi pieniędzy nie będę narzucał swojego pomysłu na ich wydawanie.
Czy jestem wdzięczny twórcom, właścicielom BiblioNETki? Nie. Każdy z nas realizuje tu jakieś tam swoje własne potrzeby i cele. Ja mam gdzie się wymądrzać na temat książek, a szefowie dzięki moim (i innych użytkowników) tekstom mogą… coś tam pewnie mogą, nie moja sprawa.
Ostatecznie i na koniec zauważyłem, że im mniej mam w przypadku takich przedsięwzięć oczekiwań, tym lepiej dla mnie. I chyba nie tylko dla mnie. :-)
Udzielałem się już od lat kilku na paru forach internetowych (teraz to się chyba nazywa portale społecznościowe?) oraz w Usenecie, zanim wpadłem na pomysł zorganizowania własnego forum. Z założenia miało to być miejsce, w którym będę mógł wymieniać poglądy i doświadczenia z grupą znajomych. Liczyłem się z tym, że znajomi zaproszą znajomych, a więc rozsądnie zakładałem, że moje forum będzie miało w porywach może nawet z pięćdziesięciu użytkowników.
Potrenowałem sobie konfigurowanie takich for, przy okazji konkretyzując cele, zamierzenia, kształt, zasady i inne takie. Kiedy byłem gotowy, przynajmniej mniej więcej, moje forum ruszyło.
Gdzieś tam, kiedyś pisałem: „Podstawową potrzebą społeczną ludzi na planecie Ziemia jest komunikacja. Niezbędne do życia jest dla nas porozumiewanie się. Uwielbiamy rozmawiać, dzielić się poglądami, wymieniać doświadczenia, wspólnie radzić sobie z problemami, narzekać, chwalić się, plotkować, pytać, odpowiadać, pomagać innym, opowiadać dowcipy itd.”.
Chyba nie doceniłem tej potrzeby, bo bardzo szybko użytkowników zarejestrowało się więcej, niż zakładałem. Jednak nie to było problemem.
Czasem ktoś z nich podrzucał mi jakiś pomysł na ulepszenie czy modernizację forum. Pomysły analizowałem i wprowadzałem w życie, lub nie, zależnie od okoliczności i możliwości. Kłopoty zaczęły się w chwili, kiedy parę osób przy takiej okazji starało się mnie usilnie przekonać do swoich pomysłów, a wreszcie różnymi metodami zmusić do ich zastosowania. Kiedy okazałem się odporny na takie naciski i nie reagowałem na zaczepki, prowokacje i złośliwości, kilka osób ostentacyjnie się pożegnało z forum, demonstracyjnie domagając się usunięcia ich kont. Oczywiście wywołało to kolejne dyskusje, jedni prosili odchodzących o pozostanie, inni dociekali jakichś ukrytych motywów ich decyzji, zajmowano stanowiska za i przeciw…
Poza jednym przypadkiem wszyscy odchodzący wrócili w terminie do trzech miesięcy. Jedni z nowymi nickami (loginami, nazwami użytkownika), inni z takimi samymi, do których dodawali tylko kolejny numerek. Rekordziści żegnali się i wracali po 3-4 razy.
Wspomniałem, że byłem odporny na naciski. To prawda, ale też nie oznacza to, że tego typu sytuacje nie kosztowały mnie i to sporo, w sensie emocjonalnym. Za każdym razem zastanawiałem się, rozważałem, biłem z myślami, zadawałem sobie pytania typu: „a może jednak?”, „a gdyby tak rzeczywiście?”, „a co by było gdybym… ?” itd.
Po jakiejś kolejnej tego typu „akcji” jakimś cudem się otrząsnąłem. Spojrzałem na całą tą sprawę z dystansu i zorientowałem się, że od roku tracę energię, siły i środki na jakieś szalone i dramatyczne próby zrealizowania wyobrażeń i rojeń kilkunastu osób o forach dyskusyjnych. A kiedy mi się to nie udaje i oni odchodzą, ja mam wyrzuty sumienia, czuję się winny i w ogóle za dużo mnie to kosztuje.
Czy pozwoliłbym sobie, organizując otwarte przyjęcie, na to, żeby jacyś znajomi znajomych, zaproszeni przez innych znajomych, musztrowali mnie i terroryzowali swoimi wymaganiami dotyczącymi urządzenia mojego domu, rozstawienia mebli, koloru zasłon? Nie podoba się? To spier…
No, może tak bym nie powiedział, ale w sumie o to by przecież chodziło.
Jeszcze później wpadło mi do głowy, że być może właśnie dlatego, że nie stawiałem sprawy jasno i twardo, takie właśnie cyrki się na moim forum czasem działy. Bo trzeba było krótko: to jest moje forum (mój dom, moje auto itp.) i będzie tu tak, jak ja sobie życzę. I koniec! A jak się nie podoba, to proszę sobie założyć swoje. Ostatnio można to zrobić nawet za darmo.
No, ale ja chciałem być takim demokratycznym administratorem, kumpelskim moderatorem i w ogóle, przyjacielem wszystkich.
Po kilkunastu miesiącach szarpaniny zamknąłem swoje forum, obiecując sobie, że nigdy więcej. Obietnicy tej nie dotrzymałem, ale to już inna bajka. :-)
Pamiętam, jak kiedyś pewien prawnik nauczył mnie jednej bardzo ważnej rzeczy na temat Internetu mówiąc: „jeśli w Internecie coś nie jest twoje, to jest czyjeś”.
Ano właśnie, a jak jest czyjeś, to ja, nie będąc właścicielem, nie mam prawa przymuszać go, by swoją własność jakoś tam dostosowywał do moich potrzeb, zachcianek i rojeń.
Owszem, czasem, w określonych okolicznościach i najlepiej tylko wtedy, kiedy mnie o to poproszą, mogę wyrazić swoje zdanie i coś tam zaproponować – to wszystko.
A nadmiar demokracji rodzi arogancję, co w polskim Internecie, zwłaszcza na forach „gazetowych”, widać aż nazbyt wyraźnie.
Ale miało być o BiblioNETce, a tu wstęp rozrósł mi się trochę niekontrolowanie. :-)
Mnóstwo lat planowałem, że założę sobie jakiś zeszyt, w którym będę notował przeczytane książki. Z kilku powodów nigdy tego pomysłu nie zrealizowałem. Jednym z nich było to, że nie potrafiłem obmyślić sposobu indeksowania takich wpisów – co by mi przyszło z siedemnastu stukartkowych zeszytów z notatkami na temat książek, jeśli nie potrafiłbym odszukać wpisu dotyczącego konkretnej, określonej pozycji?
Kiedy pojawił się i upowszechnił Internet, a ja nauczyłem się pisać strony www, sytuacja diametralnie się zmieniła. Usenet, blogi, fora i inne takie, okazały się znakomitymi narzędziami. Mogę dzięki nim prowadzić swój notatnik z przeczytanymi książkami i opiniami na ich temat. Co więcej, mogę te swoje notatki komuś pokazać, udostępnić i ewentualnie poznać zdanie innych czytelników, o książce i o tym, co ja o niej napisałem. Tak powstał Gekados, tak dołączyłem do BiblioNETki, po to czasem produkuję się na pl.rec.ksiazki.
Gdyby BiblioNETka była moja, to ja bym w niej… Ale moja nie jest. I o tym staram się pamiętać. :-)
Dobrze, że jest w BiblioNETce dział, w którym można zaprezentować własne pomysły na temat kształtu, budowy, działania, funkcjonalności. Rzuciłem tam chyba kiedyś hasło dotyczące innej konstrukcji forum, skali ocen od 0 do 9 i może czegoś jeszcze, nie pamiętam. Ale nie czuję się obrażony jeśli moje genialne pomysły nie są realizowane.
Po wprowadzeniu nagrody na recenzję tygodnia, miałem kiedyś ochotę „przyczepić się” i domagać wyjaśnień, czemu nagrody zdobywają tylko teksty długie i czemu tylko pozytywne (chyba, że coś przeoczyłem), przecież dobra recenzja może być też krytyczna. Doszedłem jednak szybko do wniosku, że to nie o moją kasę tu chodzi, więc może lepiej właścicielowi pieniędzy nie będę narzucał swojego pomysłu na ich wydawanie.
Czy jestem wdzięczny twórcom, właścicielom BiblioNETki? Nie. Każdy z nas realizuje tu jakieś tam swoje własne potrzeby i cele. Ja mam gdzie się wymądrzać na temat książek, a szefowie dzięki moim (i innych użytkowników) tekstom mogą… coś tam pewnie mogą, nie moja sprawa.
Ostatecznie i na koniec zauważyłem, że im mniej mam w przypadku takich przedsięwzięć oczekiwań, tym lepiej dla mnie. I chyba nie tylko dla mnie. :-)