„Zwodniczy punkt” – Dan Brown
Senator knuje, jak by się tu wdrapać na stołek prezydencki. Prezydent knuje, jak by się tu nie dać wysadzić z siodła. NASA knuje, jak by tu nie dopuścić do odsunięcia jej od dopływu nieograniczonych funduszy. Asystentka senatora knuje, jak by tu przy jego pomocy zrobić karierę polityczną. Córka senatora knuje, jak by się tu od ojca całkowicie i definitywnie odpępowić. Wykorzystując najnowsze i najwspanialsze zdobycze ludzkiej techniki, szeregowi agenci knują, jak wykonać zadanie uknute przez ich tajemniczego rozkazodawcę. Szef agencji knuje działania podyktowane częściowo pragnieniem zemsty za śmierć córki, która zginęła z rąk terrorystów, którzy już nic nowego nie uknują, bo okazali się terrorystami-samobójcami.
W środku arktycznego lodowca czujniki NASA odkryły meteoryt. Szybko okazuje się, że owe satelitarne czujniki niczego nie odkryły, bo były po prostu popsute, ale to głupstwo, bo natychmiast, jak diabełek z pudełka wyskakuje kanadyjski geolog, który tego epokowego odkrycia dokonał. Po chwili wychodzi jednak na to, że Kanadyjczyk też nie miał z odkryciem nic wspólnego, być może dlatego, że zmarł - w bliżej nieznanych okolicznościach zresztą. Szybko dowiadujemy się także, że meteoryt tak naprawdę nie był meteorytem, w co uparcie wierzyli najznakomitsi uczeni, a co odkryła kobieta pracująca przy sporządzaniu skrótów raportów.
Do tego wszystkiego mikrobot wielkości owada, przenoszący kamerę oraz strzykawki z trucizną, to głupstwo niewarte wspomnienia. Podobnie jak technika wydobywania odłamków skalnych z dna Rowu Mariańskiego i kilkanaście innych fantazji, a może fantasmagorii autora.
Zastanawia mnie tylko, jak bardzo trzeba lekceważyć czytelników, żeby wciskać im tak fantastyczne banialuki?
Ale… jak pominąć te wszystkie bzdurnoty, książkę całkiem nieźle się czyta… Tylko po skończeniu pozostaje pewien… niesmak…
W środku arktycznego lodowca czujniki NASA odkryły meteoryt. Szybko okazuje się, że owe satelitarne czujniki niczego nie odkryły, bo były po prostu popsute, ale to głupstwo, bo natychmiast, jak diabełek z pudełka wyskakuje kanadyjski geolog, który tego epokowego odkrycia dokonał. Po chwili wychodzi jednak na to, że Kanadyjczyk też nie miał z odkryciem nic wspólnego, być może dlatego, że zmarł - w bliżej nieznanych okolicznościach zresztą. Szybko dowiadujemy się także, że meteoryt tak naprawdę nie był meteorytem, w co uparcie wierzyli najznakomitsi uczeni, a co odkryła kobieta pracująca przy sporządzaniu skrótów raportów.
Do tego wszystkiego mikrobot wielkości owada, przenoszący kamerę oraz strzykawki z trucizną, to głupstwo niewarte wspomnienia. Podobnie jak technika wydobywania odłamków skalnych z dna Rowu Mariańskiego i kilkanaście innych fantazji, a może fantasmagorii autora.
Zastanawia mnie tylko, jak bardzo trzeba lekceważyć czytelników, żeby wciskać im tak fantastyczne banialuki?
Ale… jak pominąć te wszystkie bzdurnoty, książkę całkiem nieźle się czyta… Tylko po skończeniu pozostaje pewien… niesmak…