Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 009
Obraz Aleksandra Gierymskiego "Pomarańczarka", za tak zwanych "moich czasów", reprodukowany był w podręczniku dla szkoły podstawowej do języka polskiego (a może to było w podręczniku do historii?) i to prawdopodobnie nie jeden raz. Bardzo głęboko zapadł mi on w pamięć. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku treść tego obrazu była dla mnie niejasna, niezrozumiała, budziła wątpliwości i pytania. Pytania, których wtedy, jakoś nigdy nikomu nie zadałem.
Kiedy byłem dzieckiem, owoce cytrusowe czyli pomarańcze, mandarynki i cytryny można było kupić dwa razy w roku. Przed Światami Wielkanocnymi i Świętami Bożego Narodzenia.
Nie miało to nic wspólnego z pieniędzmi. Można było mieć ich dużo, ale pomarańczy i tak się nie dało kupić. W innych okresach niż wymieniłem towar taki w handlu po prostu nie występował. Oczywiście w tych warunkach wszyscy przepadali za pomarańczami i między innymi ze względu na nie, niecierpliwie wyczekiwali jednych bądź drugich Świąt.
W okresie przedświątecznym bardzo często radio lub telewizja podawały komunikaty o tym, ile to statków z pomarańczami (i innymi cytrusami) płynie do Polski, jak daleko jeszcze są od naszych brzegów, jaka właśnie na morzu panuje pogoda, jaki to będzie miało wpływ na przyśpieszenie lub opóźnienie nerwowo i niecierpliwie wyczekiwanej dostawy.
Minęło tyle lat, a ja nadal pamiętam ceny z tamtych czasów - może także dlatego, że nie zmieniały się one latami? W każdym razie ziemniaki kosztowały wtedy 1,80 cytryny 30,00, a pomarańcze 40,00 złotych. Były więc stosunkowo drogie. W każdym razie abstrahując od ceny, jako dziecko często zastanawiałem się, dlaczego nie można mieć pomarańczy w innych okresach roku niż zima i wczesna wiosna. I bardzo dobrze pamiętam wyjaśnienie na ten temat mojej matki.
Matka pokazała mi to na przykładzie jabłek, gruszek czy śliwek. Byłem już na tyle rozgarnięty, żeby wiedzieć, że owoce te dojrzewają w Polsce latem czy wczesną jesienią. Normalne jest, że nie dzieje się to np. w zimie, kiedy jest śnieg. To oczywiste i zrozumiałe.
Pomarańcze, mówiła matka, rosną na drugiej półkuli czyli tam, gdzie pory roku są odwrócone - jak u nas jest lato, to tam zima. Odmienność pór roku w zależności od położenia geograficznego potwierdzały zresztą lekcje geografii. Tak więc wszystko jasne. Latem mamy jabłka, gruszki, śliwki, czereśnie, truskawki, a zimą pomarańcze i cytryny, bo wtedy właśnie dojrzewają one na drugiej półkuli.
Było to wyjaśnienie logicznie spójne, rozsądne, miało sens. Wierzyłem w to przez wiele lat. Problemem była "Pomarańczarka" Aleksandra Gierymskiego. Tak sobie zwyczajnie chodzi z tymi pomarańczami? Skąd je wzięła? Przecież na obrazie nie widać śniegu? A przede wszystkim nie ma koszmarnie długiej kolejki, która była zawsze nieodłącznym elementem sprzedaży cytrusów.
Coś mi tu wyraźnie nie pasowało. Wietrzyłem jakiś kant.
Kiedy byłem dzieckiem, owoce cytrusowe czyli pomarańcze, mandarynki i cytryny można było kupić dwa razy w roku. Przed Światami Wielkanocnymi i Świętami Bożego Narodzenia.
Nie miało to nic wspólnego z pieniędzmi. Można było mieć ich dużo, ale pomarańczy i tak się nie dało kupić. W innych okresach niż wymieniłem towar taki w handlu po prostu nie występował. Oczywiście w tych warunkach wszyscy przepadali za pomarańczami i między innymi ze względu na nie, niecierpliwie wyczekiwali jednych bądź drugich Świąt.
W okresie przedświątecznym bardzo często radio lub telewizja podawały komunikaty o tym, ile to statków z pomarańczami (i innymi cytrusami) płynie do Polski, jak daleko jeszcze są od naszych brzegów, jaka właśnie na morzu panuje pogoda, jaki to będzie miało wpływ na przyśpieszenie lub opóźnienie nerwowo i niecierpliwie wyczekiwanej dostawy.
Minęło tyle lat, a ja nadal pamiętam ceny z tamtych czasów - może także dlatego, że nie zmieniały się one latami? W każdym razie ziemniaki kosztowały wtedy 1,80 cytryny 30,00, a pomarańcze 40,00 złotych. Były więc stosunkowo drogie. W każdym razie abstrahując od ceny, jako dziecko często zastanawiałem się, dlaczego nie można mieć pomarańczy w innych okresach roku niż zima i wczesna wiosna. I bardzo dobrze pamiętam wyjaśnienie na ten temat mojej matki.
Matka pokazała mi to na przykładzie jabłek, gruszek czy śliwek. Byłem już na tyle rozgarnięty, żeby wiedzieć, że owoce te dojrzewają w Polsce latem czy wczesną jesienią. Normalne jest, że nie dzieje się to np. w zimie, kiedy jest śnieg. To oczywiste i zrozumiałe.
Pomarańcze, mówiła matka, rosną na drugiej półkuli czyli tam, gdzie pory roku są odwrócone - jak u nas jest lato, to tam zima. Odmienność pór roku w zależności od położenia geograficznego potwierdzały zresztą lekcje geografii. Tak więc wszystko jasne. Latem mamy jabłka, gruszki, śliwki, czereśnie, truskawki, a zimą pomarańcze i cytryny, bo wtedy właśnie dojrzewają one na drugiej półkuli.
Było to wyjaśnienie logicznie spójne, rozsądne, miało sens. Wierzyłem w to przez wiele lat. Problemem była "Pomarańczarka" Aleksandra Gierymskiego. Tak sobie zwyczajnie chodzi z tymi pomarańczami? Skąd je wzięła? Przecież na obrazie nie widać śniegu? A przede wszystkim nie ma koszmarnie długiej kolejki, która była zawsze nieodłącznym elementem sprzedaży cytrusów.
Coś mi tu wyraźnie nie pasowało. Wietrzyłem jakiś kant.