Uważam
się za chrześcijanina, zależało mi więc na książce, która rzetelnie opisywałaby
liczne praktyki medytacji i kontemplacji chrześcijańskiej, bo jedna z dziesiątków (może
i setek) pozycji zalegających księgarniane półki, traktująca o egzotycznych
technikach Dalekiego Wschodu, nie byłaby w moim przypadku przydatna do niczego,
może tylko do zaspokojenia ciekawości. Kryterium
przydatności wydaje mi się ważne, bo medytację sam praktykuję i chciałbym to
robić lepiej. Z nadzieją i radosnym oczekiwaniem sięgnąłem więc po „W krainę
ciszy”, ale… zaczęło się źle. Nawet bardzo źle.
Już
w pierwszych zdaniach wstępu autor stwierdza, że kontemplacja jest najbardziej
dociekliwą, najsubtelniejszą, ale też najprostszą ze sztuk duchowych. Jedno
zdanie i dwa problemy – jakim cudem to, co najdociekliwsze i najsubtelniejsze
może być najprostsze, i co to są te „sztuki duchowe”? Przyznam, że irytuje mnie
arogancja, z którą niektórzy duchowni stawiają znak równości między duchowością
a religijnością, jakby człowiek niereligijny nie mógł być, z założenia, istotą
duchową.
Następne:
„Dążenie do wspólnoty z Bogiem w ciszy serca jest nam dane przez samego
Stwórcę, tak jak zdolność rododendrona do kwitnienia…”[1]. Zaraz, zaraz…
Stwórca obdarował rododendron zdolnością do kwitnienia, ale ludzi nie obdarzył
zdolnością do wspólnoty z Bogiem, a jedynie dążeniem do tego celu, więc gdzie tu analogia? I
czymże niby jest ta cała „cisza serca”? Jest XXI wiek, środek Europy, wiem,
czym jest serce i jaka jest jego funkcja w organizmie człowieka. Wiem też, co
się dzieje, kiedy serce milknie, to jest przestaje bić.
Pod
koniec wstępu zorientowałem się, że czytanie książki Lairda w taki sposób nie
ma wielkiego sensu, a może i żadnego. Odłożyłem ją na kilkanaście dni, a
ponowną lekturę rozpocząłem ze świadomością sugestii, którą otrzymałem dawno
temu w specyficznych i niezwiązanych z czytelnictwem warunkach: szukaj
podobieństw, a nie różnic. Szukając podobieństw i porozumienia, nie koncentrując
się na tym, co mi się nie podoba, z czym się nie zgadzam, co mi nie pasuje, mogłem kontynuować
poznawanie przekonań prezentowanych przez Martina Lairda. Wtedy dopiero
zacząłem znajdować naprawdę wartościowe rzeczy.
„W
centrum uwagi znajdą się zwłaszcza praktyczne problemy, z jakimi wielu z nas
się zmaga, kiedy próbuje zachować ciszę. Mowa tu o wewnętrznym chaosie
kłębiącym się w naszych głowach niczym podczas szalonego przyjęcia, którego
okazujemy się zakłopotanymi gospodarzami”[2].
Dokładnie
tak! Od dawna zdaję sobie sprawę, że do udanej medytacji albo kontemplacji
niezbędna jest także dyscyplina emocjonalna i duchowa. Umysł (Laird pewnie
nazwałby to sercem) opanowany lękami, wyrzutami sumienia, urazami, lękami, strachem
przed konsekwencjami niedawnych postaw i zachowań, złością, planami na bliższą
i dalszą przyszłość, poczuciem krzywdy, niepewnością, wstydem, żalem po
stratach, czyli tym wszystkim, co często przepełnia nam głowę, może okazać się kompletnie
niezdolny do medytacji. Czemu także? Bo niezbędna jest – według mnie –
dyscyplina języka i uszu.
„W
krainie ciszy” znajdowałem perełki. Choćby to:
„Jedność
z Bogiem nie jest czymś, co należy zdobyć, ale czymś, z czego trzeba zdać sobie
sprawę. Rzeczywistość, na którą wskazuje termin »jedność« (z mnóstwem innych
metafor), już istnieje” [3].
Przypominam
sobie, jak wiele wysiłku kosztowało mnie kiedyś podobne odkrycie, a tu proszę –
jest gotowe zdanie, wystarczyło poczekać, kupić książkę i przeczytać. Odrobinę
w tym momencie żartuję. Wiem przecież, że gdybym wcześniej nie rozważał tej
kwestii, to teraz, podczas lektury, wcale nie musiałbym jej zrozumieć ani nawet
zauważyć. To z kolei rodzi podejrzenie, że rozważania ojca Lairda mogą okazać
się momentami trudne dla niewyrobionego czytelnika, stykającego się z tematem
medytacji i kontemplacji po raz pierwszy.
W
pewnym momencie autor opisuje trzy elementy kontemplacji, to jest postawę,
słowo modlitwy i oddech. Uważam modlitwę za element rozpraszający, ale
pojedyncze słowo… to zmienia postać
rzeczy albo zmieniać może. Bo jednak fraza zbudowana z kilku słów, całe zdanie…
nie, chyba jednak nie.
„Diadoch
zdaje sobie sprawę z tego, że umysł nie potrafi pozostać bezczynny. Zatem
należy mu dać coś do zrobienia: niech w ciszy powtarza krótką frazę” [4].
Także
zdaję sobie z tego sprawę, o taką właśnie niezdolność do pełnego wyłączenia
umysłu, potknąłem się na początku, przy pierwszych już próbach. Dałem wówczas
mojemu umysłowi kamień, zwyczajny kamień, nieciekawy, nawet nie ładny, nie dało
się nim ekscytować.
Wspomniałem
na początku o specyficznych problemach, jak gdyby oporze w odbieraniu przekonań
autora, a zwłaszcza identyfikowaniu się z nimi. Owszem, uległy one z czasem
znacznemu złagodzeniu, ale nie zniknęły całkowicie. Ich charakter najtrafniej
zapewne oddają słowa innego księdza zawarte w innej książce: „Dopiero gdy
pozbędziemy się pewności właścicieli prawdy, gdy uświadomimy sobie, że jesteśmy
w drodze, a nie u celu…” [5].
„W
krainę ciszy” – książka zdecydowanie warta przestudiowania, choć momentami trudna.
--
1.
Martin Laird OSA, „W krainę ciszy. Przewodnik po chrześcijańskiej praktyce
kontemplacji”, przekład Tomasz Mucha, wyd. WAM, 2014, s. 13.
2.
Tamże, s. 18.3. Tamże, s. 27.
4. Tamże, s. 92.
5. Tomáš Halík, „Hurra, nie jestem Bogiem!”, wyd. Agora SA, 2013, przekład Tomasz Dostatni OP, s. 81.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz