E-booki, audiobooki… ślepa uliczka, czy nieodkryty jeszcze potencjał?
„Dziś umarło malarstwo!” - tymi słowy wybitny malarz Paul Delaroche, członek Akademii Francuskiej i profesor w École des Beaux-Arts w Paryżu, skomentował swoje odwiedziny w pracowni Louisa Jacquesa Daguerre'a, gdzie po raz pierwszy zobaczył dagerotypy (choć nie jest to zupełnie ścisłe, Daguerre'a uznaje się za wynalazcę fotografii).
Uznawany za pierwszy w historii film „Wyjście robotników z fabryki” braci Lumière z 1895 roku miał być początkiem końca teatru i opery.
Sztuki plastyczne, w tym malarstwo, nie umarło po wynalezieniu fotografii. Jak widać. Całkiem nieźle, mimo rozpowszechnienia sztuki filmowej, kin i telewizji, ma się też teatr i opera. Owszem, są to dziedziny sztuki odrobinę elitarne, a nawet cechuje je pewien ekskluzywizm, ale dwieście lat temu też nie były adresowane do fornali i parobasów.
Uzbrojony w takie doświadczenia z pobłażliwym uśmiechem słuchałem przepowiedni na temat rychłego upadku księgarń, bibliotek, wydawnictw, bo przecież papierowe książki miały rzekomo trafić na śmietnik historii po zaistnieniu e-booków (stosuję tu dość szeroką definicję książki elektronicznej, nie koncentrując się na tym, czy zaczyna się ona od formatu .doc, czy może dopiero od .pdf).
W każdym razie bardzo szybko okazało się, że różnic jest chyba jednak więcej, niż się wydawało:
• Papier odbija światło natomiast ekran monitora sam jest zwykle źródłem emisji światła. Zmienia to w sposób istotny naturę kolorów i właściwości kontrastów.
• Bardzo przeciętna drukarka laserowa drukuje z rozdzielczością ok. 600 dpi (punktów na cal). Dobrej jakości czasopisma ilustrowane przekraczają 2000 dpi. Mój ostatni monitor kineskopowy (CRT), najzupełniej przeciętny w swojej klasie, wyświetlał 96 punktów na cal. Po rozpowszechnieniu technologii wyświetlaczy ciekłokrystalicznych (LCD) sytuacja nieco się poprawiła, ale chyba nie aż tak, jak tego oczekiwano. Rozmaite czytniki e-booków też sytuacji jak dotąd nie zmieniły w sposób istotny.
• Pozycja, w jakiej czytamy (dotyczy to oczywiście tylko tych niewielu osób w Polsce, które w ogóle książki czytają). Okazuje się, że do pracy przy komputerze, a nawet do grania, przyjmujemy zwykle zupełnie inną pozycję, niż przy czytaniu.
Do zwolenników nowych technologii dotarło wreszcie, że tekst na ekranie monitora czyta się z dużym trudem, co oznacza, że w jednostce czasu jesteśmy w stanie przeczytać mniejszą ilość tekstu, gorzej go rozumiemy, mniej zapamiętujemy i z większym trudem przyswajamy wiedzę przekazaną w ten sposób.
Mam w swojej kolekcji przynajmniej sto e-booków, od podręczników do informatyki po literaturę piękną. Mijają lata, zmieniam komputery i za każdym razem pieczołowicie przenoszę na nowy dysk swoje zbiory. Tylko, że w zasadzie nie wiem, po co. Może z sentymentu? Może szkoda mi tych niewielkich pieniędzy, które kiedyś wydałem? Przecież wiem, że ich czytać nie będę, a więc…? Dwa razy z wielkim zapałem i determinacją podchodziłem do czytania jakichś e-booków z ekranu, ale doprowadziłem dzieło do końca tylko raz i chodziło raczej o broszurę (ok. 70 stron), a nie książkę z prawdziwego zdarzenia. To była mordęga! Delikatnie mówiąc.
Rozumiem, że dzieci mogą przeczytać z monitora „Naszą szkapę”, czy „Janka Muzykanta”, ale nie spotkałem dotąd osobiście nikogo, kto byłby w stanie przeczytać w ten sposób dzieło formatu choćby Trylogii Sienkiewicza, że o obszerniejszych i poważniejszych nie wspomnę.
Oczywiście e-booka można sobie wydrukować. No, niby tak, ale… kiedy jeszcze miałem drukarkę atramentową i robiłem kalkulację takiego przedsięwzięcia, wyszło mi, że kosztowałoby mnie to co najmniej 20% drożej, niż kupno książki w księgarni. Warto też pamiętać, że w efekcie miałbym stos luźnych kartek, albo niewygodnych w obsłudze, albo wymagających kolejnych nakładów finansowych na bindowanie, czy inną oprawę.
Kolejnym epokowym wynalazkiem wydawał się papier elektroniczny, e-papier, ale jak dotąd (począwszy od LIBRIé, pierwszego chyba komercyjnie dostępnego urządzenia), nadal i wciąż, są to raczej czytniki książek elektronicznych (e-booków), a chwytliwa nazwa to jedynie marketingowy eufemizm.
Minęły lata, na rynku pojawiły się audiobooki, czytane przez profesjonalistów ze znakomitą dykcją, i wydawało się, że to jest wreszcie TO. W każdym razie początkowy entuzjazm był wielki.
Przyniosłem do domu cały stos audiobooków i natychmiast rzuciłem się testować nowy wynalazek. Puściłem pierwszą z brzegu płytę, była to – dobrze pamiętam – „Moskwa Pietuszki” i… po czterech minutach zorientowałem się, że nie wiem, o czym mowa. Puściłem nagranie od początku, później jeszcze raz… tak czy owak gubiłem się najdalej po 20 minutach. Wpadłem wtedy na genialny pomysł, że na początek to ja spróbuję z książką, którą już od dawna dobrze znam, pamiętam, lubię. Tak też zrobiłem i faktycznie, tym razem dopiero po półgodzinie zorientowałem się, że nie śledzę treści i w ogóle myślę o czymś innym.
Zacząłem szukać ludzi, którzy słuchają audiobooków. Nawet trzech znalazłem, i owszem, ale wszyscy trzej przyznawali, że robią to tylko prowadząc auto na dalekich trasach i w zasadzie raczej słuchają książek, które już kiedyś czytali, albo dowcipów, bo dzięki temu konieczność przeniesienia uwagi na coś innego, na przykład sytuację na drodze, nie powoduje, że zupełnie tracą wątek*.
Wtedy dopiero „przypomniało mi się” coś, o czym wiem przecież doskonale od pół wieku: jestem wzrokowcem, zmysłem dominującym jest u mnie wzrok; podobnie jak w przypadku ogromnej większości ludzi. Słuchowców jest bardzo niewielu, zresztą łatwo ich rozpoznać – to ci, którzy na wykładach nie potrzebują robić żadnych notatek. Cała reszta uczy się właściwie dopiero wtedy, gdy czyta swoje, albo cudze, notatki. Wzrokowcom przyswajanie treści ze słuchu przychodzi opornie, z problemami, mają trudności z koncentracją i zrozumieniem, zwłaszcza dłuższych tekstów.
Ja rozumiem specyficzne problemy ludzi niewidzących, dla nich pewnie audiobooki są dobrodziejstwem. Ale czemu ja miałbym się słuchaniem książek dręczyć? Kierowcą tira też nie jestem, więc… no, po co?
Czy w takim razie książki elektroniczne i cała koncepcja tego typu publikacji zabrnęła w ślepą uliczkę i jeśli w ogóle przetrwa, to jedynie w jakimś marginalnym zakresie? Bez znaczącego skoku technologicznego wydaje się, że tak właśnie jest. Ja nawet potrafię wyobrazić sobie warunki, jakie musiałyby zostać spełnione, abym wolał książkę elektroniczną od tradycyjnej:
1. Format zbliżony do zwykłej książki, ale o mniejszej masie (wadze, ciężarze). Nie gorsza trwałość i wytrzymałość.
2. „Obsługa” nie bardziej skomplikowana, jak w przypadku tradycyjnego podręcznika z bibliografią, przypisami, indeksem, spisem treści itd.
3. Komfort czytania (czytnik nie męczący wzroku i nie wymagający jakieś specjalnej koncentracji uwagi) co najmniej taki, jak w przypadku książki tradycyjnej, albo lepszy, bo jak ma być taki sam, to po co zmieniać?
4. Cena w znaczący sposób niższa, niż książki tradycyjnej, papierowej.
A kiedy (jeśli!) te warunki zostaną spełnione, a wierzę, że prędzej czy później tak się stanie, to pojawi się kolejny, kto wie, czy nie zaporowy przez następne dziesiątki lat problem: dostępny asortyment. Kto i kiedy jest w stanie wydać przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy tytułów?
Załóżmy jednak teoretycznie, że i ta przeszkoda zostanie pokonana. Pozostanie wtedy już tylko jedno pytanie: po co to wszystko robić? Komu i do czego miałaby być potrzeba cała taka gigantyczna operacja? Bo, nie czarujmy się, nie o lasy tu chodzi – druk książek w trzebieniu lasów nad Ukajali ma udział marginalny i zdecydowanie mniejszy od dowolnej administracji państwowej.
--
* Kiedy dyskusja toczy się w większym gronie, zwykle prędzej czy później ktoś wysunie argument, że przecież są ludzie, którzy mają podzielną uwagę. To nie jest prawda. Normalny homo sapiens nie ma zdolności do koncentrowania uwagi na dwóch, lub więcej, rzeczach jednocześnie. Jeśli używam określenia „normalny”, to nie oznacza to, że dla ludzi chorych psychicznie jest to dostępne, nie – po prostu z niektórymi pacjentami psychiatrycznymi kontakt jest tak utrudniony, że po prostu nie sposób tego stwierdzić z całą pewnością, może faktycznie potrafią funkcjonować w dwóch potokach rzeczywistości jednocześnie… W każdym razie tak zwana „podzielna uwaga”, to po prostu zdolność do bardzo szybkiego przenoszenia uwagi z jednego przedmiotu na inny.
Uznawany za pierwszy w historii film „Wyjście robotników z fabryki” braci Lumière z 1895 roku miał być początkiem końca teatru i opery.
Sztuki plastyczne, w tym malarstwo, nie umarło po wynalezieniu fotografii. Jak widać. Całkiem nieźle, mimo rozpowszechnienia sztuki filmowej, kin i telewizji, ma się też teatr i opera. Owszem, są to dziedziny sztuki odrobinę elitarne, a nawet cechuje je pewien ekskluzywizm, ale dwieście lat temu też nie były adresowane do fornali i parobasów.
Uzbrojony w takie doświadczenia z pobłażliwym uśmiechem słuchałem przepowiedni na temat rychłego upadku księgarń, bibliotek, wydawnictw, bo przecież papierowe książki miały rzekomo trafić na śmietnik historii po zaistnieniu e-booków (stosuję tu dość szeroką definicję książki elektronicznej, nie koncentrując się na tym, czy zaczyna się ona od formatu .doc, czy może dopiero od .pdf).
W każdym razie bardzo szybko okazało się, że różnic jest chyba jednak więcej, niż się wydawało:
• Papier odbija światło natomiast ekran monitora sam jest zwykle źródłem emisji światła. Zmienia to w sposób istotny naturę kolorów i właściwości kontrastów.
• Bardzo przeciętna drukarka laserowa drukuje z rozdzielczością ok. 600 dpi (punktów na cal). Dobrej jakości czasopisma ilustrowane przekraczają 2000 dpi. Mój ostatni monitor kineskopowy (CRT), najzupełniej przeciętny w swojej klasie, wyświetlał 96 punktów na cal. Po rozpowszechnieniu technologii wyświetlaczy ciekłokrystalicznych (LCD) sytuacja nieco się poprawiła, ale chyba nie aż tak, jak tego oczekiwano. Rozmaite czytniki e-booków też sytuacji jak dotąd nie zmieniły w sposób istotny.
• Pozycja, w jakiej czytamy (dotyczy to oczywiście tylko tych niewielu osób w Polsce, które w ogóle książki czytają). Okazuje się, że do pracy przy komputerze, a nawet do grania, przyjmujemy zwykle zupełnie inną pozycję, niż przy czytaniu.
Do zwolenników nowych technologii dotarło wreszcie, że tekst na ekranie monitora czyta się z dużym trudem, co oznacza, że w jednostce czasu jesteśmy w stanie przeczytać mniejszą ilość tekstu, gorzej go rozumiemy, mniej zapamiętujemy i z większym trudem przyswajamy wiedzę przekazaną w ten sposób.
Mam w swojej kolekcji przynajmniej sto e-booków, od podręczników do informatyki po literaturę piękną. Mijają lata, zmieniam komputery i za każdym razem pieczołowicie przenoszę na nowy dysk swoje zbiory. Tylko, że w zasadzie nie wiem, po co. Może z sentymentu? Może szkoda mi tych niewielkich pieniędzy, które kiedyś wydałem? Przecież wiem, że ich czytać nie będę, a więc…? Dwa razy z wielkim zapałem i determinacją podchodziłem do czytania jakichś e-booków z ekranu, ale doprowadziłem dzieło do końca tylko raz i chodziło raczej o broszurę (ok. 70 stron), a nie książkę z prawdziwego zdarzenia. To była mordęga! Delikatnie mówiąc.
Rozumiem, że dzieci mogą przeczytać z monitora „Naszą szkapę”, czy „Janka Muzykanta”, ale nie spotkałem dotąd osobiście nikogo, kto byłby w stanie przeczytać w ten sposób dzieło formatu choćby Trylogii Sienkiewicza, że o obszerniejszych i poważniejszych nie wspomnę.
Oczywiście e-booka można sobie wydrukować. No, niby tak, ale… kiedy jeszcze miałem drukarkę atramentową i robiłem kalkulację takiego przedsięwzięcia, wyszło mi, że kosztowałoby mnie to co najmniej 20% drożej, niż kupno książki w księgarni. Warto też pamiętać, że w efekcie miałbym stos luźnych kartek, albo niewygodnych w obsłudze, albo wymagających kolejnych nakładów finansowych na bindowanie, czy inną oprawę.
Kolejnym epokowym wynalazkiem wydawał się papier elektroniczny, e-papier, ale jak dotąd (począwszy od LIBRIé, pierwszego chyba komercyjnie dostępnego urządzenia), nadal i wciąż, są to raczej czytniki książek elektronicznych (e-booków), a chwytliwa nazwa to jedynie marketingowy eufemizm.
Minęły lata, na rynku pojawiły się audiobooki, czytane przez profesjonalistów ze znakomitą dykcją, i wydawało się, że to jest wreszcie TO. W każdym razie początkowy entuzjazm był wielki.
Przyniosłem do domu cały stos audiobooków i natychmiast rzuciłem się testować nowy wynalazek. Puściłem pierwszą z brzegu płytę, była to – dobrze pamiętam – „Moskwa Pietuszki” i… po czterech minutach zorientowałem się, że nie wiem, o czym mowa. Puściłem nagranie od początku, później jeszcze raz… tak czy owak gubiłem się najdalej po 20 minutach. Wpadłem wtedy na genialny pomysł, że na początek to ja spróbuję z książką, którą już od dawna dobrze znam, pamiętam, lubię. Tak też zrobiłem i faktycznie, tym razem dopiero po półgodzinie zorientowałem się, że nie śledzę treści i w ogóle myślę o czymś innym.
Zacząłem szukać ludzi, którzy słuchają audiobooków. Nawet trzech znalazłem, i owszem, ale wszyscy trzej przyznawali, że robią to tylko prowadząc auto na dalekich trasach i w zasadzie raczej słuchają książek, które już kiedyś czytali, albo dowcipów, bo dzięki temu konieczność przeniesienia uwagi na coś innego, na przykład sytuację na drodze, nie powoduje, że zupełnie tracą wątek*.
Wtedy dopiero „przypomniało mi się” coś, o czym wiem przecież doskonale od pół wieku: jestem wzrokowcem, zmysłem dominującym jest u mnie wzrok; podobnie jak w przypadku ogromnej większości ludzi. Słuchowców jest bardzo niewielu, zresztą łatwo ich rozpoznać – to ci, którzy na wykładach nie potrzebują robić żadnych notatek. Cała reszta uczy się właściwie dopiero wtedy, gdy czyta swoje, albo cudze, notatki. Wzrokowcom przyswajanie treści ze słuchu przychodzi opornie, z problemami, mają trudności z koncentracją i zrozumieniem, zwłaszcza dłuższych tekstów.
Ja rozumiem specyficzne problemy ludzi niewidzących, dla nich pewnie audiobooki są dobrodziejstwem. Ale czemu ja miałbym się słuchaniem książek dręczyć? Kierowcą tira też nie jestem, więc… no, po co?
Czy w takim razie książki elektroniczne i cała koncepcja tego typu publikacji zabrnęła w ślepą uliczkę i jeśli w ogóle przetrwa, to jedynie w jakimś marginalnym zakresie? Bez znaczącego skoku technologicznego wydaje się, że tak właśnie jest. Ja nawet potrafię wyobrazić sobie warunki, jakie musiałyby zostać spełnione, abym wolał książkę elektroniczną od tradycyjnej:
1. Format zbliżony do zwykłej książki, ale o mniejszej masie (wadze, ciężarze). Nie gorsza trwałość i wytrzymałość.
2. „Obsługa” nie bardziej skomplikowana, jak w przypadku tradycyjnego podręcznika z bibliografią, przypisami, indeksem, spisem treści itd.
3. Komfort czytania (czytnik nie męczący wzroku i nie wymagający jakieś specjalnej koncentracji uwagi) co najmniej taki, jak w przypadku książki tradycyjnej, albo lepszy, bo jak ma być taki sam, to po co zmieniać?
4. Cena w znaczący sposób niższa, niż książki tradycyjnej, papierowej.
A kiedy (jeśli!) te warunki zostaną spełnione, a wierzę, że prędzej czy później tak się stanie, to pojawi się kolejny, kto wie, czy nie zaporowy przez następne dziesiątki lat problem: dostępny asortyment. Kto i kiedy jest w stanie wydać przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy tytułów?
Załóżmy jednak teoretycznie, że i ta przeszkoda zostanie pokonana. Pozostanie wtedy już tylko jedno pytanie: po co to wszystko robić? Komu i do czego miałaby być potrzeba cała taka gigantyczna operacja? Bo, nie czarujmy się, nie o lasy tu chodzi – druk książek w trzebieniu lasów nad Ukajali ma udział marginalny i zdecydowanie mniejszy od dowolnej administracji państwowej.
--
* Kiedy dyskusja toczy się w większym gronie, zwykle prędzej czy później ktoś wysunie argument, że przecież są ludzie, którzy mają podzielną uwagę. To nie jest prawda. Normalny homo sapiens nie ma zdolności do koncentrowania uwagi na dwóch, lub więcej, rzeczach jednocześnie. Jeśli używam określenia „normalny”, to nie oznacza to, że dla ludzi chorych psychicznie jest to dostępne, nie – po prostu z niektórymi pacjentami psychiatrycznymi kontakt jest tak utrudniony, że po prostu nie sposób tego stwierdzić z całą pewnością, może faktycznie potrafią funkcjonować w dwóch potokach rzeczywistości jednocześnie… W każdym razie tak zwana „podzielna uwaga”, to po prostu zdolność do bardzo szybkiego przenoszenia uwagi z jednego przedmiotu na inny.