„Dzieci Stalina: Trzy pokolenia miłości i wojny” – Owen Matthews
Bajki dla grzecznych dzieci kończą się często słowami: „odtąd żyli długo i szczęśliwie”, albo podobnymi. Bajki dla dzieci niegrzecznych, oczywiście określenia „dzieci” nie należy rozumieć zbyt dosłownie, też zawierają podobny element, od którego słuchaczowi, czytelnikowi, czy widzowi, robi się ciepło na sercu i duszy. Natomiast problem bajek tego typu polega na tym, że się w tym miejscu nie kończą…
Jak może wyglądać zakończenie bajki dla dzieci niegrzecznych? Ano, na przykład tak: żyli odtąd długo i szczęśliwie aż do rozwodu, który był wielką sensacją w całej okolicy. Podczas kolejnych rozpraw płynął niekończący się potok złości, uraz, żalów i pretensji; powoływano dziesiątki świadków, coraz bardziej zniesmaczonych tym widowiskiem. Najbardziej traumatycznym przeżyciem było to jednak dla dzieci. Chłopak zaczął eksperymentować z narkotykami i od prawie roku umiera na AIDS w jakimś hospicjum, a dziewczynka popełniła samobójstwo, wieszając się na strychu cudzego domu, z kartką przyczepioną do taniej sukienki: „mamo, tato, kocham was!”.
Ale… od początku.
Jak to zwykle u mnie bywa, w ekspresowym tempie przeczytałem informację na okładce, do tego po kilka zdań na paru kartkach otwartej na chybił-trafił książki, i zabrałem ją wraz z kilkoma innymi do domu. Te inne okazały się w czytaniu dość ciekawe i w efekcie „Dzieci Stalina” czekały na swoją kolej ze dwa tygodnie; niewiele brakowało, a nawet odniósłbym je nie czytając. Po poprzednich lekturach i po tych dwóch tygodniach jakoś straciłem do niej zapał. Może dlatego, że cała fabuła tej książki jest właściwie znana każdemu, kto przeczyta krótki tekst z okładki? Wreszcie jednak nadeszła i jej kolej.
Nie wiem, czemu trzy pokolenia, jeśli ja doliczyłem się przynajmniej pięciu, ale nieważne. Trochę mnie początkowo lektura irytowała. Gdybym miał kontakt z autorem, to pewnie nie powstrzymałbym się od złośliwej uwagi, że może warto się było zdecydować, czy się pisze opowieść o pokoleniach miłości, czy może popularną wersję historii ZSRR, a zwłaszcza czasów Wielkiego Głodu na Ukrainie i bolszewickiej partii. Tym niemniej czytałem, bo choć od początku wiadomo było, CO się stało, to relacja o tym, JAK się stało, okazała się mocno wciągająca.
W pewnym momencie, po odwróceniu kolejnej karki, natknąłem się na zdjęcia Borysa Bibikowa, jego córek (Leniny i Ludmiły) oraz wielu innych bohaterów powieści. To było ogromne zaskoczenie – dopiero teraz zorientowałem się, że dotąd bezrefleksyjnie traktowałem całą tę historię, jak fikcję literacką, a okazało się, że jest to relacja z autentycznych wydarzeń. Od tej chwili „Dzieci Stalina” były już dla mnie nie tylko lekturą ciekawą, ale wręcz pasjonującą i porywającą.
Aktywista i działacz partii komunistycznej, Bibikow, został aresztowany; w śledztwie przyznał się do niepopełnionych zbrodni; skazany na karę śmierci został rozstrzelany. Marta, jego żona, wylądowała w związku z tym w gułagu (sowieckim obozie koncentracyjnym), a córki w sierocińcu dla „wrogów ludu”.
Jako dorosła już kobieta, Ludmiła poznała w Moskwie Mervyna Matthewsa, Anglika, który znalazł się w ZSRR w ramach wymiany akademickiej. Autorem „Dzieci Stalina” jest syn Mervyna i Ludmiły, czyli wnuk towarzysza Bibikowa – Owen Matthews.
„Dzieci Stalina” są typowym przykładem bajki dla niegrzecznych dzieci, a może nawet zbiorem takich bajek, bo schemat, wzór, który zademonstrowałem na początku, powtarza się tu wielokrotnie. Choćby coś takiego: „Przez sześć lat rozłąki spowodowanej zimnowojennymi zawirowaniami moi rodzice pisali do siebie codziennie, a czasami któreś z nich pisało i dwa listy jednego dnia. […]
Momentami ich korespondencja jest tak intymna, że czytanie tych listów staje się pogwałceniem prywatności. Niekiedy przebijający z nich ból rozłąki nabiera wielkiej intensywności; wydaje się, że papier drży przed oczami”.
Jakie to piękne! Jakie urocze i romantyczne! I wreszcie się połączyli… Gdyby to był film, to w tym momencie oglądalibyśmy pewnie końcową scenę nakręconą na lotnisku, koniecznie London Heathrow Airport, w której on i ona biegną do siebie, w zwolnionym tempie, obejmują się, tulą… Rzeczywistość, jak to zwykle bywa w bajkach dla niegrzecznych dzieci, nie była aż tak piękna, a przede wszystkim miała ciąg dalszy. Krótko mówiąc, żeby też nie zdradzać zbyt wiele, podpowiem tylko, że najwyraźniej łatwiej było pisać latami nawet po dwa listy dziennie, niż na co dzień po prostu żyć ze sobą. Związek Mervyna i Ludmiły okazał się w praktyce mało udany – delikatnie mówiąc.
Jak pięknie i wzruszająco można by pokazać scenę spotkania matki i córki po latach rozłąki! Gdy Martę Bibikową wreszcie wypuszczono z gułagu i po kilkunastu latach odzyskała ukochaną córeczkę, Ludmiłę, obie w sumie niewiele miały sobie do powiedzenia. Dziewczyna wychowana w sowieckich sierocińcach świetnie znała i rozumiała takie pojęcia, jak „Stalin”, czy „partia”, ale „matka”? Oczywiście znała takie słowo z książek, ale jak powinna się czuć podczas spotkania z matką? Tu już musiała zgadywać.
Podczas lektury i po jej zakończeniu uparcie powracała mi pewna myśl, coś jakby motto: „przegrane życie”. Przyczepiło się, jak piosenka, którą nuci się bezwiednie, choć coraz bardziej niechętnie. Motto wredne dlatego, że automatycznie rodzi pytania: Czy moje życie nie będzie przegrane? Czy nie było przegrane życie rodziców, albo dziadków? A może… Może wszyscy przegrywamy życie… umierając?
Znakomita lektura. Bardzo dobra. Niewątpliwie warta polecenia i przeczytania. Tylko, że momentami smutna, nostalgiczna, pełna jakiejś takiej… beznadziei. Właśnie tak, jak bajka, którą niegrzecznym dzieciom opowiada się za karę. Albo po to, żeby je oswoić z cierpieniem…
Jak może wyglądać zakończenie bajki dla dzieci niegrzecznych? Ano, na przykład tak: żyli odtąd długo i szczęśliwie aż do rozwodu, który był wielką sensacją w całej okolicy. Podczas kolejnych rozpraw płynął niekończący się potok złości, uraz, żalów i pretensji; powoływano dziesiątki świadków, coraz bardziej zniesmaczonych tym widowiskiem. Najbardziej traumatycznym przeżyciem było to jednak dla dzieci. Chłopak zaczął eksperymentować z narkotykami i od prawie roku umiera na AIDS w jakimś hospicjum, a dziewczynka popełniła samobójstwo, wieszając się na strychu cudzego domu, z kartką przyczepioną do taniej sukienki: „mamo, tato, kocham was!”.
Ale… od początku.
Jak to zwykle u mnie bywa, w ekspresowym tempie przeczytałem informację na okładce, do tego po kilka zdań na paru kartkach otwartej na chybił-trafił książki, i zabrałem ją wraz z kilkoma innymi do domu. Te inne okazały się w czytaniu dość ciekawe i w efekcie „Dzieci Stalina” czekały na swoją kolej ze dwa tygodnie; niewiele brakowało, a nawet odniósłbym je nie czytając. Po poprzednich lekturach i po tych dwóch tygodniach jakoś straciłem do niej zapał. Może dlatego, że cała fabuła tej książki jest właściwie znana każdemu, kto przeczyta krótki tekst z okładki? Wreszcie jednak nadeszła i jej kolej.
Nie wiem, czemu trzy pokolenia, jeśli ja doliczyłem się przynajmniej pięciu, ale nieważne. Trochę mnie początkowo lektura irytowała. Gdybym miał kontakt z autorem, to pewnie nie powstrzymałbym się od złośliwej uwagi, że może warto się było zdecydować, czy się pisze opowieść o pokoleniach miłości, czy może popularną wersję historii ZSRR, a zwłaszcza czasów Wielkiego Głodu na Ukrainie i bolszewickiej partii. Tym niemniej czytałem, bo choć od początku wiadomo było, CO się stało, to relacja o tym, JAK się stało, okazała się mocno wciągająca.
W pewnym momencie, po odwróceniu kolejnej karki, natknąłem się na zdjęcia Borysa Bibikowa, jego córek (Leniny i Ludmiły) oraz wielu innych bohaterów powieści. To było ogromne zaskoczenie – dopiero teraz zorientowałem się, że dotąd bezrefleksyjnie traktowałem całą tę historię, jak fikcję literacką, a okazało się, że jest to relacja z autentycznych wydarzeń. Od tej chwili „Dzieci Stalina” były już dla mnie nie tylko lekturą ciekawą, ale wręcz pasjonującą i porywającą.
Aktywista i działacz partii komunistycznej, Bibikow, został aresztowany; w śledztwie przyznał się do niepopełnionych zbrodni; skazany na karę śmierci został rozstrzelany. Marta, jego żona, wylądowała w związku z tym w gułagu (sowieckim obozie koncentracyjnym), a córki w sierocińcu dla „wrogów ludu”.
Jako dorosła już kobieta, Ludmiła poznała w Moskwie Mervyna Matthewsa, Anglika, który znalazł się w ZSRR w ramach wymiany akademickiej. Autorem „Dzieci Stalina” jest syn Mervyna i Ludmiły, czyli wnuk towarzysza Bibikowa – Owen Matthews.
„Dzieci Stalina” są typowym przykładem bajki dla niegrzecznych dzieci, a może nawet zbiorem takich bajek, bo schemat, wzór, który zademonstrowałem na początku, powtarza się tu wielokrotnie. Choćby coś takiego: „Przez sześć lat rozłąki spowodowanej zimnowojennymi zawirowaniami moi rodzice pisali do siebie codziennie, a czasami któreś z nich pisało i dwa listy jednego dnia. […]
Momentami ich korespondencja jest tak intymna, że czytanie tych listów staje się pogwałceniem prywatności. Niekiedy przebijający z nich ból rozłąki nabiera wielkiej intensywności; wydaje się, że papier drży przed oczami”.
Jakie to piękne! Jakie urocze i romantyczne! I wreszcie się połączyli… Gdyby to był film, to w tym momencie oglądalibyśmy pewnie końcową scenę nakręconą na lotnisku, koniecznie London Heathrow Airport, w której on i ona biegną do siebie, w zwolnionym tempie, obejmują się, tulą… Rzeczywistość, jak to zwykle bywa w bajkach dla niegrzecznych dzieci, nie była aż tak piękna, a przede wszystkim miała ciąg dalszy. Krótko mówiąc, żeby też nie zdradzać zbyt wiele, podpowiem tylko, że najwyraźniej łatwiej było pisać latami nawet po dwa listy dziennie, niż na co dzień po prostu żyć ze sobą. Związek Mervyna i Ludmiły okazał się w praktyce mało udany – delikatnie mówiąc.
Jak pięknie i wzruszająco można by pokazać scenę spotkania matki i córki po latach rozłąki! Gdy Martę Bibikową wreszcie wypuszczono z gułagu i po kilkunastu latach odzyskała ukochaną córeczkę, Ludmiłę, obie w sumie niewiele miały sobie do powiedzenia. Dziewczyna wychowana w sowieckich sierocińcach świetnie znała i rozumiała takie pojęcia, jak „Stalin”, czy „partia”, ale „matka”? Oczywiście znała takie słowo z książek, ale jak powinna się czuć podczas spotkania z matką? Tu już musiała zgadywać.
Podczas lektury i po jej zakończeniu uparcie powracała mi pewna myśl, coś jakby motto: „przegrane życie”. Przyczepiło się, jak piosenka, którą nuci się bezwiednie, choć coraz bardziej niechętnie. Motto wredne dlatego, że automatycznie rodzi pytania: Czy moje życie nie będzie przegrane? Czy nie było przegrane życie rodziców, albo dziadków? A może… Może wszyscy przegrywamy życie… umierając?
Znakomita lektura. Bardzo dobra. Niewątpliwie warta polecenia i przeczytania. Tylko, że momentami smutna, nostalgiczna, pełna jakiejś takiej… beznadziei. Właśnie tak, jak bajka, którą niegrzecznym dzieciom opowiada się za karę. Albo po to, żeby je oswoić z cierpieniem…