niedziela, 22 maja 2011

Zadzwonił domofon i…

Kiedy byłem, kiedy byłem małym chłopcem, hej… Jeśli mnie pamięć nie myli, była kiedyś taka piosenka zespołu Breakout, ale mniejsza z tym. Kiedy byłem małym chłopcem, domofony nie istniały. Taki wynalazek w PRL nie był znany. Kiedy uświadomiłem to pewnemu młodemu człowiekowi, nie potrafił sobie braku domofonów wyobrazić: Jak to!? Wszystkie bramy w blokach były po prostu dla każdego otwarte? Dla bezdomnych meneli też? Smutno mi się zrobiło, kiedy wpadło mi do głowy, że nie jest wykluczone, że za pieniądze wydane na założenie domofonów we wszystkich domach w Polsce prawdopodobnie można byłoby rozwiązać problem bezdomnych. Mojego rozmówcy, dwudziestoparoletniego chłopaka, to jakoś nie zainteresowało, ale kwestie bezpieczeństwa, jak najbardziej. Wtedy się założyliśmy. O duże lody grapefruitowe, które bardzo lubię. Twierdziłem, że całe to domofonowe bezpieczeństwo to iluzja i złudzenie, bo jak tylko będę chciał, to wejdę do każdej bramy, w każdym bloku w mieście.

Dwie godziny później, płacąc za moje lody (grapefruitowe! ) kolega przyznał, że spodziewał się, że dysponuję jakimś uniwersalnym kluczem, albo, bo i taką ewentualność brał pod uwagę, że jestem może genialnym włamywaczem. Włamywać się nie umiem, ale co do geniuszu… W każdym razie okazało się, że w 40% wypadków wystarczyło po prostu nacisnąć kilkanaście przycisków domofonu, by znalazła się przynajmniej jedna osoba, która zwolniła blokadę drzwi. W pozostałych przypadkach, na pytania lokatorów odpowiadałem zdecydowanym i pewnym głosem: administracja, reklama, ulotki, poczta, i zawsze mi otwierano. Wszedłem do absolutnie wszystkich bloków, które mi wskazał; metoda okazała się skuteczna w 100%. Ale przyznam, że największą frajdę miałem wtedy, kiedy najzupełniej zgodnie z prawdą odpowiadałem: to ja! i… drzwi się otwierały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz